1

Pieniądz, który buduje wspólnotę

Wprowadzając jęczmień jako walutę komplementarną w stosunku do srebra, Hammurabi z pewnością nie wiedział, że stanie się pionierem rozwiązania, które w XX wieku zyska szczególnie wielu zwolenników. Waluty komplementarne, których nie należy mylić z kryptowalutami, dają teoretyczne i praktyczne podstawy do tworzenia gospodarki obfitości opartej na współpracy w miejsce dominującej dziś gospodarki niedoboru opartej na rywalizacji. W szczególności waluty lokalne i społecznościowe niwelują inflacjogenne skutki nieadekwatnej alokacji pieniądza oraz ograniczają inflację, której widmo coraz częściej kształtuje obecnie decyzje i wybory uczestników wymiany handlowej w Polsce i na świecie.

W lipcu świat obiegły informacje o istotnych wzrostach stóp inflacji w różnych częściach naszego globu. W Stanach Zjednoczonych wskaźnik cen koszyka towarów i usług konsumpcyjnych wzrósł w czerwcu o 5,4 procent w porównaniu z rokiem ubiegłym, osiągając najwyższy poziom od sierpnia 2008 roku. Analogiczny wskaźnik w Nowej Zelandii wzrósł w drugim kwartale w najszybszym tempie od około dekady do 3,3 procent. W Polsce inflacja wyniosła w czerwcu 4,4 procent rok do roku. Tym samym pod względem tempa jej wzrostu zajmujemy drugie miejsce w Unii Europejskiej, po Węgrzech, gdzie sięga ona 5,3 procent.

Nasilenie się inflacji w Polsce sprowokowało wielu ekspertów i komentatorów, także zagranicznych, do debaty nad stosownymi sposobami zapobiegania temu zjawisku. Zazwyczaj jednak sposoby te postrzegane są jednowymiarowo. Analiza sprowadza się bowiem do dyskusji nad stopami procentowymi, których podwyższenie zdaniem wielu zahamowałoby rosnące ceny i zagrożenie destabilizacją gospodarki. Warto pamiętać jednak, że presja na podwyższanie stóp procentowych często motywowana jest wąskim interesem międzynarodowych banków i instytucji finansowych i ma niewiele wspólnego z rzeczywistym i gruntownym wzrostem gospodarczym.  

Ponadto, inflacja w Polsce ma wiele dodatkowych źródeł, takich jak rosnące na całym świecie ceny paliw i surowców, regulacje unijne w zakresie energetyki, podatki, opłaty i rosnące koszty funkcjonowania przedsiębiorstw oraz zwiększająca się masa pieniądza w gospodarce spowodowana skupowaniem przez NBP obligacji skarbowych.

Część ekspertów przyznaje, że sytuacja jest niepokojąca. Inni twierdzą, że obawy są mocno przesadzone. Tak czy inaczej, jako że zjawisko inflacji niesie ze sobą zagrożenia, które często ujawniają się dopiero w okresie długoterminowym, warto zawczasu przyjrzeć się nie tylko konwencjonalnym i krótkookresowym sposobom na przezwyciężanie negatywnych skutków inflacji, ale także sposobom niekonwencjonalnym, które w przeszłości okazały się w walce z nią wielce skuteczne.

Inflacja jako zjawisko pieniężne

Zgodnie z poglądem Miltona Friedmana inflacja jest zjawiskiem pieniężnym. Oznacza to, że wzrost cen nie jest spowodowany większą wartością towarów i usług, ale mniejszą wartością pieniądza. Każdy rodzaj emisji, który zwiększa jego całkowitą podaż bez zwiększania ilości towarów i usług na rynku, jest inflacjogenny. Zazwyczaj jednak to nie ilość pieniądza per se powoduje inflację, jak się powszechnie uważa, ale podstawa, na której jest on tworzony. Część pieniędzy w obiegu może być niewłaściwie emitowana bądź alokowana. Na przykład pożyczki udzielone na nieadekwatnych zasadach powodują zawyżenie podaży pieniądza. Zbyt dużo pieniędzy zaczyna gonić zbyt małą ilość dóbr. Wyczuwając obecność tego nadmiaru, sprzedawcy podnoszą ceny, aby to zrekompensować. Inni gracze rynkowi podążają ich śladem, o ile pozwala im na to ich siła rynkowa. Najmniejsze pole manewru mają osoby żyjące ze stałego dochodu, zmuszone do zakupu droższych towarów i usług i to tych uczestników obrotu gospodarczego inflacja krzywdzi najmocniej.

Standardowym sposobem na inflację jest ograniczanie podaży pieniądza, czyli leczenie organizmu poprzez upuszczanie krwi z systemu. Realna wartość dodana w gospodarce nie pochodzi jednak z ogólnie pojętej masy pieniądza w niej krążącego, ale z wysiłku wytwórców. Dlatego emitowany pieniądz powinien mieć pokrycie w produkowanych dobrach. Jeżeli natomiast jest przeznaczony na pokrycie innych potrzeb, na przykład długu państwowego, jest pieniądzem inflacjogennym.  

Odbudowa Babilonu

Gdy w 1792 roku przed Chrystusem do władzy w Babilonie doszedł Hammurabi, odkrył, że jego królestwo pozostawało mocno wyczerpane prowadzeniem długich wojen, a gospodarka i pieniądz oparty na srebrze osłabione. Hammurabi planował odbudowę królestwa, co jednak wymagało dodatkowych środków. Jednocześnie jednym z najpoważniejszych problemów była chroniczna inflacja. Władca stanął przed pozornie nierozwiązywalnym dylematem: pragnął odbudować państwo, na co potrzebował pieniędzy, a zatem musiał rozszerzyć ich podaż, co z kolei zwiększałoby jego ilość w obiegu, przyspieszało tempo wzrostu inflacji i pogorszyło sytuację gospodarczą kraju.  

Hammurabi znalazł rozwiązanie, które zostało uregulowane zapisem w jego Kodeksie. Postanowił, że na terenach wiejskich jedynym akceptowalnym środkiem płatniczym będzie pieniądz rolniczy – jęczmień, który dwa tysiące lat wcześniej był na tamtych terenach powszechnie używany jako oficjalny pieniądz. Srebro – od tysiąca lat stosowane jako oficjalny środek płatniczy Babilonu – miało pozostać pieniądzem krążącym jedynie w wymianie handlowej na terenach miejskich.  

Wszystkie osoby pracujące na roli i sprzedające towary na wsiach miały rozliczać się w zbożu. Ustalono harmonogram stosownych opłat w skali zatwierdzonej przez króla. Wyznaczono również wartość płodów rolnych. Tym samym Hammurabi ustanowił rygorystycznie kontrolowaną podaż pieniądza oraz kontrolę płac i cen na obszarach wiejskich, co zapobiegało wzrostowi cen produktów rolnych.

Kodeks określał także skalę płac dokonywanych w srebrze za pracę osób zatrudnionych lub oferujących usługi w miastach – krawców, cieśli, murarzy, rzemieślników i lekarzy. Tu także wprowadzono kontrolę płac i cen produktów i usług.

Mimo pewnych niedogodności praktycznych, rozwiązanie przyniosło szereg korzyści. Produkcja i wymiana handlowa na wsiach mogła się rozwijać. Jednocześnie w aktywność tę nie trzeba było angażować części srebra, która wcześniej byłaby wydatkowana na zakup produktów rolnych. Te środki mogły zostać wykorzystane przez Hammurabiego na pokrycie kosztów odbudowy królestwa bez jednoczesnego wzrostu inflacji.

Komplementarność walutowa

Hammurabi z pewnością nie wiedział, że był pionierem rozwiązań, które w XX wieku miały zyskać szczególnie wielu zwolenników – pluralizmu walutowego i komplementarności walutowej. Klasycznym, acz mało korzystnym dla gospodarki państwowej, przejawem pluralizmu walutowego jest używanie w obiegu gospodarczym w czasie kryzysu mocnych walut zagranicznych, zazwyczaj dolara. Mówi się wówczas o konkurencyjności walutowej, która zakłada, że formy pieniądz są wzajemnymi substytutami, dzięki którym racjonalni agenci mogą dokonywać wyborów w odniesieniu do używanych walut.

Jednak relacja między jęczmieniem a srebrem zaistniała w ramach planu Hammurabiego nie miała charakteru rywalizacji, ale wyróżniała się komplementarnością. I to ten drugi rodzaj pluralizmu, jak dowodzi szereg przypadków jego wykorzystania w praktyce, jest metodą szczególnie skuteczną przy niwelacji inflacji i pobudzaniu wzrostu gospodarczego.

Gdy niedobór pieniądza w gospodarce ma charakter lokalny lub dotyczy określonej grupy społecznej, wzrost podaży pieniądza narodowego może nie wyeliminować całkowicie problemu lub może to zrobić jedynie kosztem powszechnej inflacji. Waluta komplementarna ma potencjał łagodzenia tej niedoskonałości systemu opartego jedynie na pieniądzu centralnym. W sytuacjach, gdy waluta narodowa nie zapewnia obsługi wszystkim możliwym przypadkom wymiany w podsystemie gospodarki, który ma silne wewnętrzne powiązania ekonomiczne, waluta komplementarna istotnie koryguje ten problem.

Jako że w dyskutowanych podsystemach relacje oparte są albo na bliskości geograficznej podmiotów, albo na wspólnocie ich celów, mówimy zazwyczaj o walutach lokalnych lub społecznościowych. Najczęściej przybierają one formę certyfikatu pieniężnego lub pieniądza opartego na systemie wzajemnego kredytu, lub kombinacji tych dwóch formuł.

Szyling z Wörgl

Certyfikaty pieniężne są zabezpieczone bezpośrednio i mogą być wymieniane według stałej stawki na towary lub na legalny środek płatniczy. Klasycznym przykładem waluty lokalnej, której nadano postać certyfikatu pieniężnego był austriacki Wörgl Schilling. Gospodarka Austrii ucierpiała po pierwszej wojnie światowej. W latach dwudziestych doświadczyła hiperinflacji w wysokości sięgającej 3000 procent, aby w latach trzydziestych wkroczyć w okres deflacji. Certyfikat został wyemitowany w czasie kryzysu w latach 1932-1933.

Oficjalnie certyfikat nosił nazwę „kuponu za świadczone usługi”. Wystawiono 32 tysiące kuponów opartych na 32 tysiącach szylingów austriackich w lokalnym banku. Certyfikaty weszły do obiegu za pośrednictwem osób zatrudnionych przez gminę. Otrzymywali oni połowę swojej pensji w szylingach, a połowę w kuponach. W każdej chwili kupony mogły być wymienione na szylingi za opłatą 2 procent prowizji. 

Istotnym elementem systemu kuponów był mechanizm utraty ich wartości: stawały się bezwartościowe co miesiąc w wyznaczonym terminie, chyba że właściciel wykupił znaczek rewaluacyjny za 1% wartości nominalnej. Odbiorcy wydawali kupon jak najszybciej po otrzymaniu, aby uniknąć konieczności uiszczania opłaty skarbowej. Kupon można było wykorzystać do opłacenia podatków, co zachęcało lokalnych przedsiębiorców do ich przyjmowania.

Emisja kuponów pozwoliła nie tylko na opłacanie bieżących, ale także zaległych podatków. Miasto z kolei mogło nie tylko wypełnić swoje zobowiązania, ale w drugiej połowie 1932 r. wykonało nowe roboty publiczne o wartości 100 tys. szylingów. W tym samym roku bezrobocie spadło w mieście o 25 procent.

Choć szyling z Wörgl jest przypadkiem waluty komplementarnej emitowanej w czasach ujemnej inflacji, mechanizm, na którym się opierał harmonizował gospodarkę, niwelując zarówno zjawisko inflacji, jak i deflacji. W dzisiejszych czasach istnieje wiele walut lokalnych opartych na mechanizmie certyfikatu pieniężnego. Należą do nich na przykład: amerykański Berkshare, angielski Bristol Pound czy niemiecki Chiemgauer.

System wzajemnego kredytu

Systemy wzajemnego kredytu (Mutual Credit System, MCS) to zupełnie inny sposób emitowania pieniądza. Działa jako czysto księgowy system wymiany bez początkowej rezerwy gotówki. Jego członkowie otwierają rachunek w centralnej jednostce administracyjnej, która rejestruje przelewy podmiotów pomiędzy ich rachunkami. Uczestnicy dokonują transakcji, zmniejszając salda lub zadłużając się, a tym samym tworząc pieniądz według swoich potrzeb, w momencie dokonywania transakcji. W dobrze zarządzanym systemie wszystkie konta sumują się do zera.

Jeśli na przykład osoba A wykona dla osoby B usługę wartą jedną jednostkę, otrzymuje kredyt w wysokości jednej jednostki, a osoba B otrzymuje zapis o debecie na tę kwotę. Osoba A może wykorzystać swoją jednostkę waluty w kolejnej transakcji z osobą C, a osoba B może anulować swój debet wykonując usługę dla osoby D. W ten sposób na bieżąco tworzy się prawdziwa waluta, której nie może zabraknąć. Zawsze, gdy znajdą się dwie osoby, które zgadzają się na transakcję, mogą stworzyć pieniądz potrzebny do ich wymiany.

Waluty wzajemnego kredytu zawsze mogą być tworzone w kwotach wystarczających. Pozbawione są zatem deficytowości, charakterystycznej dla tradycyjnego pieniądza. Dlatego też ograniczają ducha rywalizacji, a wspierają ekonomię daru. W połączeniu z technologią blockchain, wykorzystywaną obecnie najczęściej przy obsłudze kryptowalut, system wzajemnego kredytu daje teoretyczne i praktyczne podstawy do tworzenia gospodarki obfitości opartej na współpracy w miejsce dominującej dziś gospodarki niedoboru, opartej na antagonizmie.

Tajemnica sukcesu Szwajcarii

Zarówno waluta narodowa, jak i komplementarna mogą stać się przedmiotem nadużyć i dewaluacji. Jednak w przypadku waluty narodowej zjawiska te mają zupełnie inny charakter niż w przypadku waluty lokalnej czy społecznościowej. Niewłaściwa emisja waluty narodowej powoduje fałszowanie samej jednostki monetarnej i jej deprecjację. Uczestnicy rynku mają tylko jeden sposób na zabezpieczenie się przed tym zjawiskiem – podnoszą ceny (wyrażone w oficjalnej jednostce waluty). Gdy z kolei niewłaściwie wyemitowana jest waluta komplementarna, nie ma to wpływu na oficjalną jednostkę. Sprzedający towary i usługi mogą się zabezpieczyć, dyskontując tę walutę względem wartości nominalnej (w przypadku certyfikatu pieniężnego) lub całkowicie odmawiając jej przyjmowania. Z tego powodu waluta lokalna czy społecznościowa nie może powodować inflacji.

Komplementarność walutowa od blisko 90 lat leży u podstaw najstabilniejszej gospodarki świata, jaką jest Szwajcaria. Od 1934 roku istnieje tam bank spółdzielczy WIR, który emituje własną walutę komplementarną o tej samej nazwie. Jest on hybrydą wzajemnego kredytu (gdy handel odbywa się poprzez bezpośrednią sprzedaż towarów) i waluty fiducjarnej (gdy to bank udziela pożyczki).

Z WIR korzysta 60 000 klientów, z których większość to małe i średnie przedsiębiorstwa, a od 2000 roku także osoby fizyczne. Jeden WIR ma wartość jednego franka szwajcarskiego. Może być używany w kraju tylko wówczas, gdy zarówno kupujący, jak i sprzedający mają konta w banku WIR. Firmy nie mogą realizować wszystkich swoich transakcji w WIR, ponieważ na przykład wynagrodzenia pracowników i podatki nie mogą być płacone w tej walucie lub ponieważ nie wszyscy dostawcy ją akceptują. Bilans WIR w 2020 roku wykazał 5,7 mld franków (5,2 mld euro). 

Bank WIR i jego alternatywny obieg pieniądza okazywały się w przeszłości odporne na recesję gospodarczą. Mają stabilizujący wpływ na szwajcarską gospodarkę, tworząc tendencje antycykliczne. Popularność WIR rośnie w czasach recesji. Podczas kryzysów finansowych, gdy konwencjonalne środki walutowe stają się mniej dostępne, waluta WIR staje się bardziej popularna. Dlatego istnienie sieci WIR chroni małe i średnie przedsiębiorstwa przed niektórymi z najpoważniejszych skutków spowolnienia gospodarczego. Wraz z koniunkturą gospodarczą system WIR kurczy się, a ludzie częściej korzystają ze zwykłego franka szwajcarskiego.    

***

Ograniczona siła nabywcza walut komplementarnych w czasie i przestrzeni sprawia, że tradycyjne metodologie nie są w stanie uzasadnić ich zastosowania w gospodarce rynkowej. Nietypowe zasady rządzące ich emisją i regulacją stanowią dodatkowe utrudnienie w ich legitymizacji. Pomimo tych przeszkód w pięćdziesięciu krajach na całym świecie funkcjonuje, według różnych szacunków, od 3500 do 4500 walut komplementarnych. Badania naukowe w tym zakresie (wciąż nieliczne), na przykład analizy Federico Sturzeneggera, pokazują, że komplementarność walutowa w obrębie jednego państwa ogranicza inflację i niweluje inflacjogenne skutki nieadekwatnej alokacji pieniądza.

Korzyści z tego rozwiązania czerpią prawie wszyscy uczestnicy życia społeczno-ekonomicznego: lokalne przedsiębiorstwa, ich pracownicy i klienci, władze lokalne oraz państwowe. Grupy, których korzyści są ograniczone to korporacje międzynarodowe i spekulanci finansowi (o ile waluta jest skonstruowana w sposób, który chroni ją przed spekulacją). Dlatego waluty komplementarne często nazywa się pieniądzem budującym wspólnotę lokalną. Jako taki odzyskuje należne sobie miejsce środka i trudno wówczas dokonać fatalnej w skutkach pomyłki – pomyłki środka z celem.

Anna Woźniak

Tekst ukazał się na łamach magazynu Patriotyzm Gospodarczy – dodatku do Gazety Polskiej Codziennie z dn. 29 lipca 2021 r.

Ilustracja: Scarsellino, Wyrzucenie kupców ze świątyni, 1580-85 (domena publiczna)




Kto się boi wolności akademickiej?

W opinii rektorów, profesorów i ekspertów autonomia uniwersytetu nie powinna być ograniczana przez państwo. Tymczasem od wielu już lat autonomia polskich uczelni wyższych i poszczególnych naukowców jest sukcesywnie ograniczana przez tendencyjne światopoglądowo instytucje, posiadające realny wpływ na kształt pracy naukowej.

Od wielu już dekad wśród ekonomistów istnieje zgodność co do zasady, że wiedza jest najważniejszym zasobem strategicznym przedsiębiorstw, warunkującym ich przetrwanie w długim okresie. Dostrzegając wagę tej zależności, firmy nie tylko dokładają wszelkich starań, aby efektywnie zarządzać posiadaną przez siebie wiedzą, ale podejmują intensywne działania, aby tę wiedzę zdobywać i wykorzystywać ją do formowania swoich pracowników. W tym celu coraz częściej wielkie międzynarodowe koncerny tworzą swoje własne uczelnie, tzw. uniwersytety korporacyjne. Wolne od jakiegokolwiek wpływu i nadzoru zewnętrznego, nie tylko oferują swoim uczestnikom szkolenia w zakresie kompetencji biznesowych, ale przede wszystkim kształtują ich system wartości oraz zasady etyczne, tak aby absolwenci tychże instytucji dołączali do grona entuzjastycznych pracowników korporacji, skutecznie realizujących jej misję i wizję.

Różnica istniejąca między uczelnią korporacyjną a tradycyjnym uniwersytetem jest oczywista. Ta pierwsza jest nakierowana na realizację dobra partykularnego, ten drugi ze swej istoty powinien służyć urzeczywistnianiu dobra uniwersalnego, jakim jest zgłębianie i odkrywanie prawdy, w różnych jej aspektach. Analogicznie do uczelni korporacyjnej, uniwersytet ma potencjał, aby służyć jako „zasób strategiczny” w odniesieniu do szerszej wspólnoty państwowej, ale tylko wówczas, gdy rzeczywiście służy dobru uniwersalnemu, a nie partykularnym interesom poszczególnych środowisk i grup społecznych. Dobro uniwersalne z kolei można skutecznie realizować jedynie w oparciu o wolne akty decyzyjne. Dlatego tak istotnym elementem toczącej się debaty publicznej stała się dyskusja nad zagadnieniem wolności akademickiej w Polsce.  

Pakiet wolnościowy

W grudniu 2020 roku minister edukacji i nauki przedstawił pakiet wolnościowy (nazywany „pakietem wolności akademickiej”). Jako projekt nowelizacji ustawy „Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce” ma on wprowadzać zmiany prawne gwarantujące nauczycielom akademickim wolność nauczania, wolność słowa i wolność badań naukowych. Przewiduje on między innymi obowiązek poinformowania nauczyciela akademickiego o poleceniu rozpoczęcia prowadzenia postępowania wyjaśniającego dotyczącego jego osoby. Nauczyciele mają uzyskać możliwość skierowania zażalenia do komisji dyscyplinarnej przy ministrze, jeśli postępowanie dotyczy wyrażania przekonań religijnych, światopoglądowych lub filozoficznych. Nie mogliby zostać zawieszeni w swoich obowiązkach na etapie postępowania wyjaśniającego.

W środowisku akademickim rozgorzała debata nad stosownością i legalnością takiego dokumentu. Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Polskich (KRASP) wydała szereg negatywnych opinii na jego temat. Nie są one jednak istotne ze względu na sformułowane w nich zarzuty wobec pakietu, ale raczej ze względu na swoją formę, która sama w sobie jest swego rodzaju narzędziem kształtowania jedynego poprawnego światopoglądu akademickiego.

Odpowiedź KRASP pokazuje, że ograniczanie wolności akademickiej rzadziej odbywa się dziś w ramach postępowań dyscyplinarnych i jawnego cenzurowania głoszonych przez nauczycieli akademickich treści, a częściej w bardziej subtelny i niejawny sposób – poprzez delikatne sugestie ciał eksperckich, doradczych i akredytacyjnych, posiadających coraz większy wpływ na zakres wolności akademickiej i coraz częściej ograniczających debatę pojawiającą się w tej sferze.

Przekonania filozoficzne KRASP

Zespół zadaniowy powołany uchwałą Prezydium KRASP w celu przygotowania stanowiska w sprawie projektu zmian w ustawie „Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce” w zakresie pakietu wolnościowego ocenił projekt negatywnie z kilku powodów. Zespół zarzucił mu między innymi „wprowadzanie do dyskursu nauki «przekonań religijnych, światopoglądowych lub filozoficznych»”. Zabieg taki, zdaniem ekspertów zespołu „osłabia rygory metodologiczne nauki, a tym samym sugeruje, że w badaniach naukowych dopuszczalne są dowolne metody docierania do poglądów i głoszenie dowolnych poglądów”.

W opinii profesorów tworzących zespół zadaniowy „przekonania filozoficzne” stanowią zagadnienie, które „osłabia rygor metodologiczny nauki”. Zadziwiający jest fakt braku rozpoznania z ich strony zależności, zgodnie z którą każda metodologia nauk wyrasta z określonych założeń filozoficznych, szczególnie w zakresie filozofii poznania, i wprowadza je do aparatu pojęciowego naukowca, który daną metodologię stosuje. Brak zrozumienia tego powiązania jest charakterystyczny dla nauk społecznych, które bazują na filozofiach nowożytnych, zapominając o istnieniu filozofii klasycznej, a w szczególności realizmu, który skutecznie naświetla zależność między filozofią a metodologią nauk.

Ignorancję w kwestii filozofii klasycznej można tłumaczyć przekonaniem wyrażonym przez wielu współczesnych naukowców społecznych, jakoby naukę można było utożsamiać jedynie z „aktualnym stanem wiedzy naukowej”. Ze względu na swoją historyczność, filozofia klasyczna wydaje się nie kwalifikować do tej kategorii, co skłania wielu badaczy do eliminowania jej ze swoich dociekań, a taki zabieg w sposób oczywisty zubaża ich badania oraz obniża jakość oferowanego przez nich nauczania.

Oburzenie wprowadzeniem „przekonań filozoficznych” do dyskursu naukowego przez profesorów zespołu zadaniowego KRASP jest jeszcze bardziej absurdalne, gdy w jednym z punktów ich ewaluacji znajdujemy podparcie wykładanego przez nich argumentu koncepcjami Johna Locke’a – myśliciela, który odrzucił filozofię poznania Arystotelesa i św. Tomasza z Akwinu, budując podstawy metodologii współczesnych nauk społecznych na gruncie ignorancji dokonań filozofów klasycznych. Paradoksalnie, profesorowie z zespołu zadaniowego KRASP do swojej analizy wplatają własne „przekonania filozoficzne”, choć wcześniej stosowanie takie zabiegu w odniesieniu do nauki poddali krytyce.

Unia już zdecydowała

Z oceny KRASP wynika dodatkowo, że polska nauka nie potrzebuje pakietu wolnościowego przygotowanego przez polski rząd, bowiem wolność tę określiły już inne, ponadnarodowe podmioty: „Podstawowym problemem, jaki powinno się uwzględnić przy posługiwaniu się określeniem «wolność akademicka» jako pojęciem mającym uzasadnić zmiany w obowiązujących przepisach, jest … to, że, przy braku ustalonego, ogólnie przyjętego zakresu znaczeniowego, jego podstawową funkcją … stanowi obrona [sic] … przed ingerencją władzy publicznej w sferę z istoty swojej wymagającą pozostawienia indywidualnym i zbiorowym działaniom przedstawicieli danego środowiska … . Jak stwierdził w jednym ze swoich zaleceń Parlament Europejski, wolność akademicka … wymaga stałej i uważnej ochrony przed nadmierną presją ze strony państwa, a odpowiedzi na problemy występujące w społeczeństwie powinny być znajdowane w drodze rozumowania, uzyskiwania dowodów i perswadowania. Istotą wolności akademickiej, niezależnie od jej charakteru «wolności od» – od ingerencji władzy – jest ścisłe powiązanie jej z nauką i naukowością, zgodnie ze standardami właściwymi tejże naukowości. Projekt [pakietu wolnościowego – przyp. aut.] jest natomiast szczególną próbą ingerencji władzy w, tak jak się ją rozumie, wolność akademicką”.

Powyższy wywód pokazuje, że zespół zadaniowy KRASP postuluje obronę nauki przed ingerencją „władzy publicznej” – w domyśle „władzy państwowej” – nie dostrzegając jednocześnie, że opiera tę autonomię na zaleceniach innej władzy pozanaukowej – Parlamentu Europejskiego. Ten ostatni podkreśla wprawdzie, że nauka wymaga ochrony przed nadmierną presją ze strony państwa, nie wspomina jednak o innym realnym zagrożeniu, a mianowicie o nadmiernej presji ze strony ponadpaństwowych władz administracji europejskiej. Tymczasem to właśnie ta presja jest realnym zagrożeniem, a nawet chlebem powszednim w polskiej nauce.

Od 2002 roku w ramach polskiego systemu szkolnictwa wyższego funkcjonuje gremium zwane Polską Komisją Akredytacyjną (PKA). Zgodnie z zapisem w jej statucie Komisja jest instytucją działającą niezależnie na rzecz doskonalenia jakości kształcenia w szkolnictwie wyższym. PKA dokonuje ocen programów i uczelni oraz przedstawia ministrowi wyniki tych ewaluacji, a także opinie w sprawie utworzenia uczelni oraz przyznania jej uprawnienia do prowadzenia studiów na określonym kierunku, poziomie i profilu kształcenia. PKA wydaje także opinie o jakości kształcenia na uczelniach ubiegających się o uprawnienia do nadawania stopni naukowych oraz formułuje opinie na temat projektów aktów prawnych dotyczących szkolnictwa wyższego i nauki.

W istocie PKA jest niezależna od administracji państwowej. Pozostaje jednak zależna od czynników pozapaństwowych. Działalność Komisji podlega bowiem zewnętrznemu przeglądowi w celu wykazania zgodności jej funkcjonowania ze standardami i wskazówkami określonymi dla agencji zapewnienia jakości w Europejskim Obszarze Szkolnictwa Wyższego (EHEA). Pozytywna ocena „międzynarodowego panelu ekspertów” umożliwia PKA przynależność do Europejskiego Rejestru Agencji Zapewniania Jakości (EQAR).

Celem EQAR jest z kolei utrzymanie i poprawa jakości europejskiego szkolnictwa wyższego oraz działanie jako siła napędowa dla rozwoju procesu zapewniania jakości we wszystkich krajach będących sygnatariuszami deklaracji bolońskiej, wśród których jest i Polska. Poza celami posiadającymi charakter wspierający wobec celów Unii Europejskiej, w kwestiach etycznych EQAR deklaruje swoje podporządkowanie celom zrównoważonego rozwoju zdefiniowanym przez Organizację Narodów Zjednoczonych. Warto pamiętać, że wśród tych celów znajdujemy np. postulaty z zakresu zdrowia reprodukcyjnego i seksualnego, edukacji seksualnej oraz praw mniejszości seksualnych, niezgodne na przykład ze światopoglądem katolickim. Pokazuje to, że działalność EQAR zawiera w sobie określony ładunek ideologiczny.

Instytucje typu KRASP, PKA czy EQAR to gremia powszechnie postrzegane jako w pełni obiektywne. Jako takie funkcjonują bez większych zastrzeżeń w środowisku naukowym. Tymczasem bliższa analiza ich działalności pokazuje, że także one posiadają bardzo określone „przekonania”, cele i misje, które nie są neutralne światopoglądowo, ale tworzą część krajobrazu ideologicznego naszych czasów, systemowo wdrażając w niego także i podlegających im naukowców.

Rozwiązania te sprawiają, że wolność naukowa jest zduszona w samym zarodku, ponieważ nawet jeżeli naukowiec nie identyfikuje swojego systemu wartości z celami zrównoważonego rozwoju, sam fakt funkcjonowania w tak skalibrowanym systemie nakierowuje go na ten cel. Prawnie usankcjonowane ciała doradcze, w tym także instytucje europejskie, narzucają swoją narrację, a w codziennej pracy naukowej zmuszają badaczy i nauczycieli akademickich do przestrzegania szeregu procedur, które teoretycznie mają wspierać poprawę jakości kształcenia, a de facto zabierają czas przeznaczony na badania i dokształcanie się oraz stają się języczkiem u wagi całego środowiska naukowego, sprawiając, że cel poszukiwania prawdy odchodzi na dalszy plan, a czasami zupełnie znika z horyzontu zainteresowań.

Ataki na wolność z ukrycia

W tak ukształtowanym instytucjonalno-ideologicznym krajobrazie świata nauki, promyk nadziei zdaje się pochodzić od inicjatyw, które stawiają sobie za cel przywrócenie wolności debaty akademickiej poprzez powrót do myśli klasycznej oraz wartości chrześcijańskich. Jedną z nich jest nowo powstająca uczelnia Collegium Intermarium (CI). CI deklaruje podjęcie misji przywrócenie klasycznej idei uniwersytetu, tworząc wspólnotę akademicką głęboko zakorzenioną w tradycji i kulturze europejskiej: prawie rzymskim, filozofii realistycznej, etyce chrześcijańskiej oraz działalności na rzecz dobra wspólnego. W wypowiedziach kadry założycielskiej CI usłyszeć można hasła potrzeby „odzyskiwania” uniwersytetów i tworzenia nowych, a jednym z celów uczelni jest „aktywnie bronić studentów i wykładowców przed napastliwymi atakami ograniczającymi debatę akademicką i wszelkimi próbami ideologicznego cenzurowania czy zastraszania członków społeczności akademickiej”.

Dokładne przyjrzenie się mechanizmom systemu funkcjonującego w formalnym świecie nauki pokazuje, że nawet tak szlachetne cele mogą zostać udaremnione, jednak nie przez „napastliwe ataki ograniczające debatę akademicką”, ale przez natarcie ukryte za gąszczem wymogów formalnych, przepisów, nakazów i regulacji. Nie obroni się przed nimi żadna uczelnia dążąca do posiadania prawa nadawania tytułu magistra czy doktora, bowiem poddanie się ocenie Polskiej Komisji Akredytacyjnej jest obligatoryjne, a jej negatywna ocena może skutkować podjęciem przez ministra właściwego do spraw szkolnictwa wyższego decyzji o cofnięciu lub zawieszeniu uprawnienia do kształcenia na danym kierunku studiów i poziomie kształcenia.

„Zasada Shirky’ego” w praktyce

Absurdalność tak skonstruowanego systemu uwidacznia się w opinii wydanej w marcu br. przez działający przy KRASP Zespół ds. Jakości Kształcenia Nauczycieli. Zdrowy rozsądek podpowiada, że sposobem na podniesienie jakości kształcenia przygotowującego do wykonywania zawodu nauczyciela jest podnoszenie kompetencji osób kształcących i kształconych oraz poszerzanie ich wiedzy, na przykład o treści nawiązujące do filozofii klasycznej.

Jednak zdaniem wspomnianego zespołu remedium na problem jakości kształcenia nauczycieli leży w rozszerzaniu kompetencji PKA: „Kształcenie nauczycieli powinno się znaleźć pod szczególnym nadzorem PKA … Ze względu na istotny interes społeczny, wspomniany wyżej zespół PKA mógłby uzyskać uprawnienia do kontroli studiów podyplomowych przygotowujących do wykonania zawodu nauczyciela”. Dodatkowo zespół doradza, aby zmianom tym towarzyszyło zasilenie PKA stosownymi środkami: „Ze względu na dużą liczbę takich studiów, należałoby do realizacji tego dodatkowego zadania odpowiednio doposażyć PKA, tak kadrowo jak i finansowo”.

Tak oto rozrasta się aparat biurokratyczny, opłacany coraz sowiciej z podatków polskich obywateli, a problem, do rozwiązania którego został powołany, ulega jedynie pogłębieniu. Przychodzi tu na myśl koncepcja zwana od nazwiska jej autora „zasadą Shirky’ego”. Clay Shirky twierdzi, że wiele dzisiejszych instytucji utrwala problemy, które mają za zadanie rozwiązywać. Klasycznym przykładem są firmy farmaceutyczne podejmujące inicjatywy wymyślania „nowych patologii” oraz skupiające się na badaniach i produkcji leków przeznaczonych do przewlekłego stosowania. Podobnie rzecz ma się w przypadku psychologów, dietetyków oraz różnych innych doradców, którzy zazwyczaj oferują rozwiązania doraźne, niedotykające istoty problemu, a jedynie uzależniają pacjenta czy klienta od osoby danego eksperta i jego opinii.

Nie inaczej jest w przypadku świata nauki. Człowiek formujący w wolności i z uczciwą intencją swoje władze poznawcze jest zdolny osiągnąć niezwykłą kompetencję w badanym przez siebie przedmiocie. Wystarczy spojrzeć na historię nauk i uniwersytetów, które przez kilkaset lat skutecznie rozwijały się bez potrzeby poddawania się szczegółowej kontroli instytucji zewnętrznych. Fakt tworzenia komisji akredytacyjnych sugeruje, że wbrew świadectwu historii, wolność jest zjawiskiem w nauce niepożądanym. Ogranicza się ją zatem poprzez szereg odgórnie narzuconych procedur, co z kolei negatywnie wpływa na władze poznawcze i pogłębia kryzys, na który współcześni eksperci odpowiadają sugestią wzmożenia kontroli i ograniczeń.  

Uczelnie wyższe z kolei zabiegają o akredytacje, bowiem ocena jakości badań i kształcenia jest istotnym kryterium podziału środków publicznych na badania i dydaktykę. Ma ona także za zadanie przyciągnięcie studentów, których liczba dodatkowo wpływa na wysokość dofinansowania. Rzadko kiedy uczelnie oczekują, że proces akredytacji będzie miał rzeczywisty wpływ na poprawę jakości kształcenia i badań. Cały punkt ciężkości przenosi się zatem z faktycznego problemu na problem zastępczy sprowadzający się do potrzeby radzenia sobie z ciągłym przyrostem biurokracji, kosztów i czasu potrzebnego na obsłużenie rozrastającej się machiny administracyjnej.

Dodatkowo, powiązanie tej ostatniej z administracją unijną pozwala zagranicznym ośrodkom decyzyjnym wpływać na kształt polskiej nauki w sposób nie zawsze motywowany intencją odkrywania prawdy czy dobrem polskiej wspólnoty narodowej. Dzieje się to w sposób mniej ostentacyjny niż w przypadku oddziaływania Unii na polską gospodarkę czy prawodawstwo, ale właśnie z tego powodu wymaga większej uważności i zrozumienia zasad, na których się opiera.

***

W opinii rektorów, profesorów i ekspertów autonomia uniwersytetu nie powinna być ograniczana przez państwo. Tymczasem od wielu już lat autonomia polskich uczelni wyższych i poszczególnych naukowców jest sukcesywnie ograniczana przez tendencyjne światopoglądowo instytucje posiadające realny wpływ na kształt pracy naukowej. Coraz większe znaczenie, jakie przypisuje się „instytucjonalnemu namaszczeniu” w świecie nauki w sposób niewidoczny dla opinii publicznej niszczy jakość polskiej myśli naukowej, ogranicza jej wolność oraz odbiera Polakom możliwość realnego wpływania na polskie uczelnie. Jednak mechanizmy jego funkcjonowania, ograniczające w dzisiejszych czasach wolność akademicką pozostają bardzo subtelne, a ich działanie w praktyce trudno uregulować jakąkolwiek ustawą. Jedynym środkiem zaradczym na ich dekonstruktywny wpływ pozostaje uzdrawianie własnego rozsądku, dostępne nawet w warunkach przymusu regulacji formalnych.

Anna Woźniak

Tekst ukazał się na łamach magazynu Patriotyzm Gospodarczy – dodatku do Gazety Polskiej Codziennie z dn. 24 czerwca 2021 r.

Ilustracja: pixabay.com.




Przyswoić sobie uprawioną cząstkę

W systemie dystrybucyjnym nie chodzi o to, aby każdy posiadał, ale o to, aby miał wybór, czy będzie posiadał. Wraz z tym ostatnim pojawia się odpowiedzialność, z którą człowiek zorientowany wyłącznie na zysk, a nie na tworzenie, często sobie nie radzi. Warunki zewnętrzne także coraz częściej tę wolność ograniczają. Niejednokrotnie dystrybucjonizm wymaga wyboru, którego człowiek musi dokonać nie dzięki korzystnej legislacji czy sprzyjającym warunkom ekonomicznym, ale wbrew nim, mając za motywację jedynie zdrowy rozsądek.

Na stronach Krytyki Politycznej (11 maja 2021 r.), w ramach analizy neoliberalizmu, Piotr Ikonowicz wyjaśnia czynniki, które jego zdaniem doprowadziły do rozwinięcia i upowszechnienia się systemu neoliberalnego jako systemu niewolniczego:

„Pracownicy dostają zapłatę jedynie za część przepracowanego czasu, a większość pracy wykonują nieodpłatnie. Z tej ich darmowej pracy powstaje zysk. Ta darmowa praca ma zresztą długą tradycję. W czasach feudalnych nazywano to pańszczyzną. Nieodrobienie pańszczyzny uważane było za jeden z najpoważniejszych grzechów, za który księża zadawali dotkliwą pokutę i który potępiali z ambon. Wtedy panująca ideologia chrześcijańska uzasadniała tę niesprawiedliwość wolą Bożą. Dziś liberałowie zmuszanie do nieodpłatnej pracy motywują wymogami rynku, które zresztą wynikają również jakby z «woli Bożej», bo ni mniej, ni więcej, tylko z «prawa naturalnego»”.

Doszukując się korzeni neoliberalizmu w „ideologii chrześcijańskiej”, autor zakłada, że pomiędzy tymi dwoma systemami istnieje swego rodzaju ciągłość, opierająca się na wierze uczestników obu systemów: wiara w Boga praktykowana przez chrześcijan miała dać podwaliny pod wiarę w niewidzialną rękę rynku, promowaną przez wyznawców kapitalizmu.

Współcześnie popularność neoliberalizmu, według Ikonowicza, wynika z faktu, że: „… to oni [neoliberałowie – przyp. AW], a nie lewica, wciąż dzierżą rząd dusz. To oni niepodzielnie panują nad zbiorową wyobraźnią”.

Przekonania Ikonowicza wynikają z często popełnianego przez socjalistów błędu w odniesieniu do natury poznania ludzkiego. Otóż sprowadzają je oni do wymiaru wyobraźni. W wyniku takiego ujęcia, działalność polityczna czy gospodarcza jest dla nich równoznaczna z „dzierżeniem rządu dusz” poprzez „panowanie nad zbiorową wyobraźnią”. Marksiści bowiem nie uznają, że człowiek jest podmiotem poznania rozumowego i jako taki może rozumowo pojmować fakty i na podstawie takiego rozeznania podejmować decyzje i działania, także w sferze polityki i gospodarki. Dlatego też w takiej pogardzie mają oni zdrowy rozsądek, będący fundamentem systemu prawdziwie alternatywnego tak dla kapitalizmu, jak i dla socjalizmu.

Początek końca niewolnictwa

Przede wszystkim, warto pamiętać, że system niewolniczy, w formie znanej naszej cywilizacji, posiada swoje korzenie nie w chrześcijaństwie, ale w systemie wierzeń, wartości i obyczajów pogańskich. Dopiero pojawienie się chrześcijaństwa miało doprowadzić – jako skutek poboczny, towarzyszący działalności podstawowej Kościoła – do przekształcenia systemu niewolniczego we wspólnotę ludzi wolnych. Czynnikiem wyzwalającym te procesy był stopniowo rosnący stan posiadania ludzi wcześniej skazanych na niewolnictwo. Co ciekawe, w swoich pierwszych wiekach Kościół nie ogłosił żadnego oficjalnego nauczania potępiającego niewolnictwo. Ewolucja miała charakter oddolny i dokonała się dzięki temu, że coraz większa grupa osób posiadała własne środki produkcji oraz dzięki temu, że coraz bardziej powszechne stawały się wartości chrześcijańskie.

W pierwszym tysiącleciu dominującą w gospodarce Europy zachodniej jednostką były wielkie majątki ziemskie, należące zazwyczaj do jednego właściciela. Początkowo opierały się one na pracy niewolniczej, jednak stopniowo właściciele przestawali wymagać od poddanych oddawania im wszystkich plonów, a oczekiwali dostarczenia im jedynie określonej ich ilości, pozostawiając nadwyżkę do dyspozycji poddanych. Coraz częściej zatem ci ostatni dysponowali ziemią oraz środkami produkcji jako ich właściciele. Około dziewiątego wieku system ten silnie ugruntował się w postrzeganiu społecznym, zanikał handel ludźmi, a niewolniczy charakter pracy został stopniowo wyeliminowany.  

Poddany jedenastego wieku posiadał już prawie całkiem status chłopa pańszczyźnianego. Oceniając jego sytuację według dzisiejszych standardów, można rzeczywiście twierdzić, że jego los był ciężki. Jednak w porównaniu z wcześniejszymi warunkami życia, sytuacja chłopów uległa polepszeniu. Pozostawali przywiązani do ziemi, na której się urodzili. Nie można ich było z niej wyrugować. Nie zawsze mogli ją sprzedać, ale posiadali prawo jej dziedziczenia. Oczekiwano od nich jej uprawiania, aby mogli oddać panu należną część plonów; pozostałą wykorzystywali na własne potrzeby. Niejednokrotnie poddani mogli uczyć się zawodów lub wstępować do zakonów. Dziedziczyli, kupowali, sprzedawali. Mieli świadomość, że ich praca zainwestowana w ziemię przyniesie im owoce, z których będą mogli korzystać.

Upowszechnianie wolności ekonomicznej w wiekach średnich umożliwiały dodatkowo autonomiczne cechy, gildie i konfraternie chroniące przed wzrostem jednych podmiotów kosztem innych czy przed zakusami monopolistycznymi poszczególnych podmiotów życia gospodarczego. Cechy wspierały także szeroką dystrybucję własności. Tworzyli je prywatni właściciele, rzemieślnicy i kupcy, a jednym z ich celów było strzeżenie równomiernego podziału własności przy zachowaniu zasady samorządności.

System oparty w głównej mierze na trzech opisanych powyżej elementach – właścicielu ziemskim, chłopie zatrzymującym dla siebie część swoich plonów oraz cechu rzemieślniczym – skutecznie zabezpieczał drobnych właścicieli przed utratą niezależności ekonomicznej i politycznej oraz chronił przed akumulacją ziemi i kapitału w rękach kilku wybranych osób. Jest to system, który na początku dwudziestego wieku Hilaire Belloc nazwał systemem dystrybucyjnym, tworząc podwaliny pod teorię dystrybucjonizmu.   

Geneza kapitalizmu

Aby zrozumieć genezę kapitalizmu, należy cofnąć się do szesnastowiecznej Anglii, gdzie zapoczątkowana została konfiskata majątków zakonnych przez Koronę. Przed 1535 r. Kościół katolicki posiadał w Anglii na obszarach wiejskich około 30 procent całej ziemi. Likwidując klasztory, przeoraty, zakony i parafie, Henryk VIII przejął dwie trzecie tego majątku. Jednak nie zatrzymał go dla siebie, ale wkrótce odsprzedał bogatym posiadaczom ziemskim, na korzystnych dla nich warunkach. W konsekwencji kilkadziesiąt rodzin angielskiej arystokracji, które już wcześniej skumulowały w swoich rękach znaczną część ziemi, stało się właścicielem połowy kraju.

Szybkie wzbogacenie się w wyniku bezprawnej grabieży szło ręka w rękę ze zmianą mentalności, jaką nowi właściciele wykazywali względem poddanych im chłopów. Jako że motorem działania szybko bogacących się dostojników stała się rywalizacja gospodarcza, zależało im, aby poddani oddawali im co do szylinga należności, które wcześniej, przynajmniej w części, poprzedni właściciele zwyczajowo pozostawiali do własnej dyspozycji poddanych. Na wielu terenach ekonomia daru został zastąpiona ścisłą kalkulacją.

Nowi właściciele dzierżyli zazwyczaj wysokie stanowiska w parlamencie, sądownictwie, a także na uniwersytetach oraz w nowo tworzonym Kościele Anglii, co pozwalało im na realizowanie własnych interesów, wzmacniało ich wpływy polityczne i gospodarcze, a poddanym zabierało jakąkolwiek wolność w tych obszarach, zmuszając ich do konformizmu i włączenia się we wzajemną wymianę na analogicznych zasadach.

Władza i zasoby zgromadzone przez wielkie arystokratyczne rodziny zasadniczo uszczupliły stan posiadania małych, niezależnych właścicieli. Rewolucja przemysłowa, często uważana za praprzyczynę i zalążek kapitalizmu, pojawiwszy się na terenach Anglii w osiemnastym wieku, miała już przygotowany grunt w postaci zubożałego społeczeństwa, które w większości utraciło polityczną i gospodarczą niezależność.

Z czasem oligarchia terytorialna zjednoczyła siły z magnatami przemysłowymi, tworząc system plutokratyczny. Pomimo że formalne struktury państwa stawały się coraz bardziej demokratyczne, towarzysząca im rzeczywistość ewoluowała w stronę plutokracji, a pojawiająca się pod postacią reform społecznych legislacja przypisywała roli własności prywatnej coraz mniejsze znaczenie w procesie dążenia do poprawy sytuacji grup najuboższych.

A zatem to nie własność prywatna jako taka, jak twierdzą socjaliści, dała podstawy dla rozwoju bezdusznej formy kapitalizmu, ale właśnie pogwałcenie prawa własności oraz niepohamowane jej używanie stało się zarzewiem systemu neoliberalnego w znanej nam obecnie wersji.  

Ani komunizm, ani kapitalizm

Dystrybucjonizm (pomimo swojej akademicko brzmiącej nazwy, sugerowanej przez końcówkę -izm), nie posiada statusu naukowo usankcjonowanego systemu niezmiennych praw i reguł. Opiera się raczej na zdrowym rozsądku, prawie naturalnym i miłości bliźniego. Jak zauważył S. Sagar, dystrybucjonizm był w przeszłości tak naturalnym stanem rzeczy, że ludziom nie przyszło nawet do głowy nadawać mu nazwę, dopóki nie został zniszczony. Jego elementów można doszukiwać się już u Arystotelesa, który odrzucał komunizm Platona i twierdził, że chociaż własność do pewnego stopnia pozostaje wspólna, ogólną zasadą powinna być własność prywatna.  

Pierwszym dokumentem Kościoła katolickiego, najwyraziściej opisującym zasady, później określone mianem dystrybucjonizmu, jest encyklika Leona XIII Rerum Novarum (1891). Papież naucza w niej, że prawo własności nie wynika z jakiegokolwiek prawa stworzonego przez człowieka lub konwencji ludzkiej, ale z prawa natury:

„… istnienie własności osobistej nie sprzeciwia się wcale prawu natury. Ziemia wprawdzie dostarcza w wielkiej obfitości wszystkiego, co potrzebne do życia i jego pełności, lecz nie może dostarczać tego wszystkiego sama z siebie, to jest bez uprawy i starania ze strony człowieka. Gdy zaś człowiek wyczerpuje zasoby ducha i siły ciała wytęża przy uprawianiu ziemi, przyswaja sobie tym samym uprawioną cząstkę; spoczywa na niej – że się tak wyrazimy – pieczęć jej uprawiacza. Odpowiada to najzupełniej wymaganiom sprawiedliwości, aby ta część ziemi stała się jego własnością i aby nikomu nie było wolno naruszać tego prawa”.

Ta sama zasada, którą Leon XIII stosuje do ziemi, tyczy się także innych środków pracy i produkcji. Człowiek posiadający własną ziemię i/lub narzędzia nie musi zależeć w zakresie swojego zarobkowania od innych, co w szerszej perspektywie gwarantuje mu niezależność ekonomiczną i polityczną. Dystrybucjonista przedkłada osobę nad korporację, produkcję rzemieślniczą nad masową, prywatną praktykę lekarską czy prawniczą nad odgórnie organizowane centra. Także w tych przypadkach można mówić o zasadzie „uprawiania” cząstki, tu w sensie bardziej niematerialnym – dostarczania dóbr dla pewnej wspólnoty, której swoje usługi świadczy lekarz, prawnik, piekarz czy drukarz.

Ojciec Vincent McNabb OP bardzo przekonująco ujął różnicę między kapitalistycznym utylitaryzmem a logiką dystrybucjonizmu: „Utylitaryści mylili się, twierdząc, że rzeczy należy produkować tam, gdzie można je wyprodukować najekonomiczniej. Prawdziwa zasada brzmi: rzeczy należy wytwarzać tam, gdzie można je najekonomiczniej skonsumować”. Innymi słowy, lokalną konsumpcję powinna w jak największym stopniu zaspokajać lokalna produkcja.

Takie podejście odróżnia dystrybucjonizm zarówno od kapitalizmu, jak i socjalizmu. Różnicę między nauczaniem Kościoła w sferze ekonomii, z jednej strony, a kapitalizmem i socjalizmem, z drugiej, znakomicie uchwycił także arcybiskup Fulton Sheen. Otóż pokazał on, że Kościół przeciwstawia się zarówno komunizmowi, jaki i kapitalizmowi monopolistycznemu, w którym kapitał zgromadzony jest w rękach nielicznych.

„Komunizm”, pisał Fulton Sheen już w latach czterdziestych, „kładzie nacisk na pożytek społeczny z wyłączeniem praw osobistych, a kapitalizm kładzie nacisk na prawa osobiste z wyłączeniem użytku społecznego. Kościół powiada, że obydwa podejścia są błędne, bo chociaż prawo do własności jest osobiste, jego użytek jest społeczny. Dlatego odmawia uznania kapitalizmu za alternatywę dla ekonomicznej strony komunizmu. Kapitalizm monopolistyczny koncentruje bogactwo w rękach kilku kapitalistów, a komunizm w rękach kilku biurokratów, i oba kończą się zubożeniem mas”.

Z kolei, jak tłumaczy duchowny, reformy proponowane przez komunizm są z góry skazane na porażkę, ponieważ są inspirowane przez te same błędy, z którymi walczą. Jednym z nich jest założenie, że człowiek jest istotą ekonomiczną. Komunizm zamiast ten błąd korygować, tylko go intensyfikuje, sprowadzając człowieka do funkcji robota w ogromnej machinie ekonomicznej. „Istnieje bliższy związek między komunizmem a kapitalizmem monopolistycznym, niż nam się wydaje. Zgadzają się ze sobą co do materialistycznej podstawy cywilizacji; nie zgadzają się tylko co do tego, kto będzie kontrolował tę podstawę – kapitaliści czy biurokraci”.

Dystrybucjonizm przyznaje właścicielowi formalne prawo własności, ale wiążąc swoje teorie ekonomiczne z nauczaniem Kościoła, upowszechnia postawy moralne, które zachęcają właściciela do dobrowolnego dzielenia się swoją własnością z potrzebującymi. Tylko taki użytek społeczny, motywowany miłością bliźniego, nie prowadzi do naruszenia prawa własności prywatnej, a jednocześnie w sposób dobrowolny powstrzymuje właściciela przed absolutnym, nieumiarkowanym i nadmiernym wykorzystaniem swojej własności, przekraczającym jego własne potrzeby i kierowanym bezwzględnym pożądaniem zysku.

Jest to podejście nieznane ani w kapitalizmie, ani w komunizmie. Kapitalizm zaprzecza, że ekonomia podlega wyższemu porządkowi moralnemu, który w jakikolwiek sposób nie byłby spójny z podstawowym celem pomnażania zysku. Komunizm z kolei utrzymuje w teorii, że moralność nie istnieje, a w praktyce zrównuje ją z ekonomią.

Fulton Sheen uważał, że dezorganizacja świata wynika w dużej mierze z faktu, że nie organizuje go żaden świadomie przyjęty cel, poza, z jednej strony, krótkookresowym interesem zwolenników kapitalizmu, a z drugiej – komunizmu. Trzecią drogę, z poszanowaniem wartości chrześcijańskich i koncepcji zdroworozsądkowych, mieli dopiero zaproponować działający na początku dwudziestego wieku dystrybucjoniści, tacy jak wspomniani Hilaire Belloc, ojciec Vincent McNabb czy Gilbert Keith Chesterton.

Dystrybucjonizm a hodowla larw

Osoby stykające się z dystrybucjonizmem po raz pierwszy zarzucają mu niepraktyczność, bowiem, jak twierdzą, świat w naturalny sposób dryfuje ku umasowieniu produkcji, ku wielkiemu biznesowi i wielkim organizacjom. Ich zdaniem postęp taki ma zapewniać tanie jedzenie, ubranie oraz mieszkanie i nie ma możliwości powrotu do czasów, gdy człowiek zapewniał sobie to wszystko we własnym zakresie.

Pomimo powszechności takiego przekonania, coraz częściej słyszy się o rolnictwie ekologicznym, permakulturze, ruchach slow food, walutach lokalnych, czy wreszcie o zrównoważonym rozwoju. Przez kilka ostatnich lat ten ostatni widnieje na sztandarach większości środowisk tzw. zielonej lewicy. Dlatego postulaty dystrybucjonistów często mogą wydawać się zbieżne z postulatami lewicujących ekologów. Wszak wśród nich także popularne są hasła samowystarczalności. Hołdują oni zasadzie spółdzielczości, oszczędności i niezależności. Żyją zgodnie z naturą, prowadząc „zrównoważony styl życia” – hodują larwy, tworzą banki nasion, w domach montują urządzenia pozwalające na produkcję wody pitnej z wilgotnego powietrza.

Pomimo, że inicjatywy podejmowane przez zielonych wydają się identyczne z tymi postulowanymi przez dystrybucjonistów, podobieństwo ogranicza się jednie do sfery materialnej, bowiem w sferze formalnej – a zatem także moralnej – są one zgoła czymś odmiennym. Jak tłumaczy św. Tomasz z Akwinu, kwestie moralne otrzymują swój charakter od celu. Pomimo podobieństwa przyjętych środków, to właśnie różnice w celach pozwalają zrozumieć niewspółmierność działań dystrybucjonistów i socjalistów.

Otóż motywem działania wielu ekosocjalistów jest obawa przed katastrofą klimatyczną, wieszczoną i opisywaną w raportach pochodzących zazwyczaj spod pióra ekspertów agend Organizacji Narodów Zjednoczonych. Tymczasem uprawiany przez ONZ katastrofizm klimatyczny wielokrotnie w przeszłości okazywał się nietrafiony, jak choćby w przypadku przepowiadanej na koniec dwudziestego wieku „zagłady tak całkowitej i nieodwracalnej, jak zagłada nuklearna” (Mostafa K. Tolba, dyrektor Programu Środowiskowego ONZ, 1982 r.). Obecnie apokalipsa jest przewidywana na rok 2030, a sposobem, który ma pozwolić jej uniknąć jest zbicie globalnej temperatury o 1,5 stopnia Celsjusza.

W obliczu tych przepowiedni, zielona lewica podejmuje środki mające służyć osiągnięciu dobra rozumianego jako zrównoważony rozwój w znaczeniu nadanym mu właśnie przez ONZ. Intencja ta nadaje formę ich działaniu, jest ich zasadą porządkującą i określa charakter moralny ich przedsięwzięć.

Motyw działania dystrybucjonistów jest zgoła odmienny. Nie jest nim obawa przed katastrofą klimatyczną, ale pragnienie zabezpieczenia siebie i swojej rodziny przed katastrofą duchową. Dystrybucjonista troszczy się o kwestie materialne ponieważ troszczy się o duszę ludzką. Rozumie, że zależność ekonomiczna zagraża wolności duchowej, a zły użytek dóbr w gospodarce prowadzi nieuchronnie do marnotrawstwa w sferze ducha. Intencją dystrybucjonisty jest zdrowie i zbawienie duszy i to temu celowi mają służyć wszelkie jego decyzje w odniesieniu do ekonomii.

***

Lewica, jak wynika ze wspomnianej na początku analizy Piotra Ikonowicza, nie odróżnia działania polegającego na tworzeniu od działania sprowadzającego się do zarabiania i generowania zysku. W tym aspekcie, jak zauważył Fulton Sheen, reprezentanci lewicy stoją po tej samej stronie co kapitaliści – ostateczny horyzont człowieka upatrują w sferze materialnej i ekonomicznej. Osobie, która zidentyfikuje się z tą wizją, istotnie, bardzo trudno uwolnić się od zniewolenia przez kapitalistyczno-komunistyczne cele, interesy i struktury.

Zdominowanie człowieka przez takie postrzeganie utrudnia drogę rozwojowi systemu dystrybucyjnego (choć go nie uniemożliwia), bowiem dystrybucjonizm wymaga działania w wolności, pozwalającej na wybór rozwiązań w danych okolicznościach najstosowniejszych. W systemie dystrybucyjnym nie chodzi o to, aby każdy posiadał, ale o to, aby miał wybór, czy będzie posiadał. A wraz z tym ostatnim pojawia się odpowiedzialność, z którą człowiek zorientowany wyłącznie na zysk, a nie na tworzenie, często sobie nie radzi. Warunki zewnętrzne także coraz częściej tę wolność ograniczają. Niejednokrotnie dystrybucjonizm wymaga wyboru, którego człowiek musi dokonać nie dzięki korzystnej legislacji czy sprzyjającym warunkom ekonomicznym, ale wbrew nim. Za jedyną motywację może mu służyć tylko zdrowy rozsądek.

Anna Woźniak

Tekst ukazał się na łamach magazynu Patriotyzm Gospodarczy – dodatku do Gazety Polskiej Codziennie z dn. 27 maja 2021 r.

Ilustracja: pixabay.com.




Czy wielki biznes zadba o polskie ideały?

O ideale kobiecym Polacy, wychowani w kulcie Maryi, wiedzą od wieków więcej niż jakikolwiek inny naród. Tymczasem, w ramach promocji celów zrównoważonego rozwoju ONZ – „równości płci” oraz „dobrej jakości edukacji” – jeden z międzynarodowych banków komercyjnych powiązany z francuskim kapitałem ogłosił w marcu kampanię, której celem jest uświadomienie polskiej młodzieży wagi kobiecego ideału. „Młodzieży w Polsce, zwłaszcza dziewczynkom, nadal brakuje inspirujących kobiecych autorytetów”, ubolewa bank. Jako stosowne wzorce osobowe bank proponuje między innymi kobiety konduity tak wątpliwej, jak Frida Kahlo, Irena Krzywicka czy Helena Modrzejewska.

Obserwując zagrożenia, jakie w początkach XX wieku niosły ze sobą ideologie liberalizmu, socjalizmu czy ateizmu św. bp Józef Sebastian Pelczar wzywał do walki z nimi poprzez zadbanie o siłę własnego charakteru: „Jeżeli chcemy, aby naród nasz był zdrowy i silny, trzeba … wydać śmiertelną walkę najczęstszym i najszkodliwszym naszym wadom”. Do tych ostatnich święty zaliczył przede wszystkim różne przejawy chorób woli: lenistwo, pijaństwo, hazard, rozrzutność. Wszelkie „folgowanie niezdrowym fantazjom” prowadziło, zdaniem duchownego, do słabości politycznej i gospodarczej państwa, a w konsekwencji do „nędznej wegetacji” jego obywateli. Antidotum na taki stan rzeczy miało przynieść duchowe i moralne odrodzenie narodu, o którego bp Pelczar usilnie apelował.  

Jego wezwanie do narodu podyktowane było jego głębokim zrozumieniem zależności jaka istnieje między moralnym postępowaniem a niepodatnością na treści ideologiczne. Dla podtrzymania bowiem powszechnego uznania dla promowanych fałszywych idei, ideolodzy muszą stworzyć swój własny system pryncypiów, a przede wszystkim swoją własną definicję dobra i zła. W ustroju socjalistycznym człowiek ma wartość o tyle, o ile stanowi część kolektywu, dzięki któremu zawdzięcza możliwość realizowania swoich życiowych celów. W skrajnej formie tego ustroju przyjmuje się zasadę: „państwo jest wszystkim, człowiek jest niczym”, za czym podąża stosowna definicja dobra absolutnego i właściwy jej system zasad etycznych.

Czasy współczesne przynoszą jednak zadziwiającą przemianę w sferze idei. W 1926 r. Gilbert Keith Chesterton poczynił niezwykle trafną jak na swoje czasy obserwację: „Wielki biznes i socjalizm państwowy są do siebie bardzo podobne, zwłaszcza wielki biznes”. Ten ostatni wykorzystuje bowiem te same co socjalizm mechanizmy kierowania psychiką osób poddających się jego wpływowi. Zmieniło się jedynie nastawienie samych osób. Szereg wyobrażeń charakterystycznych dla systemu socjalistycznego wszedł do korporacyjnego użytku niepostrzeżenie, bez wyraźnego sprzeciwu opinii publicznej, który zazwyczaj miał miejsce w przypadku systemów totalitarnych.     

Destabilizacja rzeczywistości

Ostatnie miesiące obfitowały w dyskusje nad wpływem gigantów cyfrowych, takich jak Google, Facebook czy Twitter, na rzeczywistość w jej wymiarze politycznym, kulturowym i gospodarczym. Pojawiły się głosy o jej destabilizacji przez świadome i systematyczne wpływanie na publikowane treści i nadawanie im określonego rysu ideologicznego, któremu sprzyjają rzeczone firmy. Tak sfabrykowana przestrzeń informacyjna formuje opinię publiczną, osłabiając tym samym demokrację, cywilizację zachodnią oraz równowagę geostrategiczną.   

Destabilizujący wpływ na rzeczywistość mają jednak nie tylko giganci cyfrowi. Od kilkudziesięciu już lat wpływ ten dostrzegalny jest ze strony większości korporacji międzynarodowych i globalnych, działających w różnych gałęziach gospodarki. Korporacyjna działalność polityczna (ang. Corporate Political Activity, CPA) jest zjawiskiem, które paraliżuje społeczeństwo, eliminując reprezentację obywateli z politycznych procesów decyzyjnych, ich głos z debaty publicznej oraz ich udział w prywatnych dyskusjach na tematy preferencji politycznych. Korporacje ponadnarodowe wpływają na procesy legislacyjne państw, nie biorąc pod uwagę dobra ich obywateli, a jedynie własne korzyści i zyski. Powszechnie znany jest fakt unikania zobowiązań podatkowych w krajach takich jak Polska, na czym w sposób oczywisty traci polski podatnik.

Manipulacja ludzkim „prachceniem”

Większość argumentów przytaczanych w kontekście krytyki działań korporacji międzynarodowych i szkód, jakie przynoszą państwom narodowym, koncentrują się na ich akcjach informacyjnych, dezinformacyjnych, na cenzurze pracowników czy lobbying politycznym. Innymi słowy krytyce poddane jest ich oddziaływanie na władze rozumowe obywateli i ich zdolności dyskursywne.

Istnieje jednak inna sfera, w której korporacje dokonują jeszcze większego spustoszenia, a jest nią sfera władz pożądawczych. Te ostatnie są powiązane z rozumieniem dobra i zła, a zatem z zagadnieniami moralności człowieka. Poprzez apetyt zmysłowy pożądamy dóbr materialnych, a z kolei pragnienie intelektualne, czyli wola, odnosi się do przedmiotów poznawanych jako dobre lub złe rozumowo. Wiedza poprzedza działania wolitywne i determinuje ich rodzaj, służąc jako motyw postępowania człowieka. I właśnie poprzez subtelną manipulację wiedzą, można oddziaływać w równie subtelny sposób na owo ludzkie „prachcenie”.

Tradycyjne sposoby formowania woli

Klasycznym przypadkiem manipulacji naszymi władzami wolitywnymi są reklamy, powszechnie wykorzystywane nie tylko przez korporacje międzynarodowe. Reklamy o charakterze informacyjnym nie są szkodliwe. Coraz częściej jednak mają one za zadanie aktywną formację gustów, preferencji i upodobań odbiorców – formują ludzkie władze pożądawcze poprzez przedstawianie określonych dóbr materialnych jako dobra uniwersalne, prowadzące do szczęścia ostatecznego konsumujących je osób.

Kolejnym sposobem na wpływanie na władze pożądawcze jest formowanie zatrudnionych w korporacjach pracowników według firmowych wartości i standardów kultury danej organizacji. Od osób zatrudnianych przez korporacje oczekuje się nie tylko wykonania określonej pracy, ale przede wszystkim bezwarunkowej identyfikacji z celami i ideałami firmy, co odbywa się właśnie poprzez skojarzenie dobra firmy z dobrem uniwersalnym. Wykorzystany jest tu mechanizm woli warunkowej. Skłania się pracownika do wiary, że realizacja jego osobistego szczęścia jest uwarunkowana urzeczywistnieniem dobra firmy. Dąży się do tego, aby posłuszeństwo podwładnego dotyczyło nie tylko zakresu jego obowiązków i kompetencji, ale całej jego osoby, łącznie z jego najgłębszymi przekonaniami.

Mechanizm wykorzystania woli w sposób warunkowy jasno pokazuje jednak, że korporacje nie są jedynymi winowajcami w zawłaszczaniu woli zatrudnionych, ale że aktywną i świadomą rolę odgrywają tu sami pracownicy, zgadzający się na przedstawianą im definicję dobra i wiążący z nim własne szczęście osobiste w sposób absolutny, na czym często cierpią pozostałe sfery ich życia.

Wielkiego biznesu troska o polską młodzież

Oprócz tradycyjnych sposobów formowania władz wolitywnych – konsumentów poprzez reklamy oraz pracowników poprzez kulturę i programy o charakterze etycznym – korporacje używają coraz subtelniejszych metod włączenie się w misję kształtowania pragnień i ideałów polskich obywateli.

W ramach promocji celów zrównoważonego rozwoju ONZ – „równości płci” oraz „dobrej jakości edukacji” – jeden z międzynarodowych banków komercyjnych powiązany z francuskim kapitałem ogłosił w marcu kampanię, której celem jest uświadomienie polskiej młodzieży wagi kobiecego autorytetu. „Młodzieży w Polsce, zwłaszcza dziewczynkom, nadal brakuje inspirujących kobiecych autorytetów”, ubolewa bank. „Spośród wszystkich postaci, z jakimi uczniowie spotykają się w trakcie edukacji, kobiety stanowią ledwie kilka procent – bohaterek podręczników, autorek lektur i… patronek szkół. Możemy to zmienić. Jest jeszcze wiele szkół, które nie mają swojego imienia, a kobiet, które mogą być wzorem i autorytetem, w naszej historii jest bardzo wiele”, zachęca treść komunikatu. Jako stosowne wzorce osobowe bank proponuje między innymi kobiety konduity tak wątpliwej, jak Frida Kahlo, Irena Krzywicka czy Helena Modrzejewska.

Mamy tutaj także do czynienie z próbą wykorzystania zjawiska opartego na formacji władz wolitywnych – wychowanie młodzieży poprzez promocję określonych ideałów osobowych. Wychowywanie poprzez ideały opiera się na aktywizacji pragnienia ucznia, aby upodobnić się do podziwianego przedmiotu, co generuje w nim silne uczucia sympatii, miłości i przywiązania. Każdy ideał służy osobie mu wiernej jako kierująca nim siła i zasada. Ideał posiada swego rodzaju pierwszeństwo przed innymi wartościami. Czasami jest przyjęty świadomie i celowo, innymi czasy jego przyjęcie nie jest do końca zamierzone.

Działania korporacji w sferze polityki, kultury czy moralności oddziałują na rzeczywistość destabilizująco, bowiem mają na celu przesłonięcie prawdziwego jej oblicza. Opisana powyżej akcja marketingowa banku sugeruje, że Polacy mają niewielki szacunek i podziw dla kobiecych autorytetów. Tymczasem, o ideale kobiecym Polacy, wychowani na kulcie Maryi, wiedzą od wieków więcej niż jakikolwiek inny naród i to z ich doświadczenia w tym zakresie mogliby korzystać inni.

Wolność wyboru

W walce z narzucanymi przez korporacje standardami moralności człowiek nie jest zupełnie bezbronny, bowiem kiedy intelekt przedstawia jego woli jakieś konkretne dobro, pozostawia jej wolność jego wyboru lub odrzucenia. Wola jest odpowiedzialna za poruszenie człowieka ku temu, w czym znajduje on dopełnienie swojej ograniczoności. Siła ta jest podstawą miłości osoby i dlatego jest czynnikiem wyzwalającym ludzką wiedzę, twórczość i wszelkie konstruktywne działanie. Dlatego dbałość o rozwój i doskonalenie woli jest tak ważnym elementem kształcenie, szczególnie dzieci i młodzieży.

Czy korporacje mogą na tym polu służyć jako wsparcie? Chesterton porównuje wielki biznes nie tylko do socjalizmu, ale i do armii – armii pozbawionej zarówno zaangażowania w rozlew krwi, jak i cnót wymaganych od osób oddanych rzemiosłu wojennemu. Innymi słowy, mamy tutaj do czynienia z walką, ale jest ona walką o dobra pozorne, pozbawioną wigoru, jakiego wymaga trud walki o dobra prawdziwe i rzeczywiste.

Pomimo ogromnego zakresu działań korporacji zrozumienie, że kluczowym przedmiotem ich oddziaływania jest wola człowieka, odwraca deterministyczną wymowę narracji krytycznej wobec tych podmiotów. Otóż nie są one ostateczną przyczyną sprawczą negatywnych zjawisk w przestrzeni polskiej polityki, kultury czy moralności. Ich działania są skuteczne tylko w takim stopniu, w jakim uda się im przekonać Polaków, że dobro pozorne jest w istocie dobrem absolutnym i uniwersalnym. A zatem ostatecznie przyczyną sprawczą pozostaje każdy Polak, posiadający władze intelektualne i wolitywne pozwalające mu dokonać rozsądnego wyboru między dobrem a złem.

Anna Woźniak

Tekst ukazał się na łamach magazynu Patriotyzm Gospodarczy – dodatku do Gazety Polskiej Codziennie z dn. 25 marca 2021 r.

Ilustracja: Lippo Memmi, Matka Miłosierdzia, 1350 r.




Edukacja jako wychowanie człowieka sprawczego

Człowiek w warunkach wolności może dokonywać zarówno wyborów dla siebie szkodliwych, jak i dobrych. Edukacja ma go przygotować do rozeznawania różnicy między nimi. Jak naucza św. Tomasz z Akwinu, działamy w oparciu o wolny wybór, ale tylko o tyle, o ile dzięki wolnemu wyborowi decydujemy się, aby być do działania poruszeni.

W początkach XX wieku Ellwood Cubberley, profesor w katedrze edukacji na Uniwersytecie Stanforda, opisywał modelową wizję szkoły w następujący sposób:

„Nasze szkoły są w pewnym sensie fabrykami, w których surowe produkty (dzieci) mają być kształtowane i formowane w produkty spełniające różne życiowe wymagania. Specyfikacje dotyczące produkcji pochodzą z potrzeb cywilizacji XX wieku, a zadaniem szkoły jest formowanie swoich uczniów zgodnie z określonymi specyfikacjami. Wymaga to dobrych narzędzi, specjalistycznych maszyn, ciągłego pomiaru produkcji w celu sprawdzenia, czy jest ona zgodna ze specyfikacjami, eliminacji marnotrawstwa podczas produkcji i dużej różnorodności wyników” (Public School Administration, 1922).

Cubberley promował swój edukacyjny model fabryki, aktywnie formując nowe pokolenia nauczycieli, pisząc podręczniki oraz rozpowszechniając stosowne wytyczne wśród administratorów szkół. Choć w teorii model fabryki był często krytykowany i podważany, jego elementy przedostały się do praktyki wielu edukatorów.

Kryzys w edukacji spowodowany pandemią COVID-19 sprowokował szereg debat na temat tego, w którą stronę powinny pójść szkoły po ustaniu pandemii oraz jak nadrobić ewentualne straty poniesione w wyniku zdalnego nauczania. Eksperci Banku Światowego określili obecna sytuację związaną z zamknięciem szkół mianem największego kryzysu systemu edukacyjnego minionego wieku. Według ich symulacji w wyniku zdalnego nauczania przeciętny okres nauki przypadający na ucznia mógł spaść z 7,9 do 7,3 roku, a dzieci dotknięte utratą wiedzy mogły stracić 10 bilionów dolarów przyszłych zarobków (co odpowiadałoby 8 procentom globalnego produktu krajowego brutto). Dla każdego dziecka byłoby to równoznaczne z utratą rocznego wynagrodzenia za pracę.

Wyliczenia Banku Światowego znamionują materialistyczny model człowieka i charakterystyczny dla niego model szkoły jako fabryki – dzieci, surowe produkty, mają podlegać obróbce, w wyniku której staną się podatnym tworzywem w trybach światowej gospodarki. Krótszy okres obróbki oznacza produkt niższej jakości, a zatem także spadek wartości dziecka, szacowanej w dolarach, które w omawianym modelu są jedyną istotną miarą sukcesu. Według zwolenników podejścia materialistycznego edukacja dzieci cierpi na pandemii, ponieważ nauczanie zdalne zamknęło zawory wiedzy i do kontenerów ich umysłów dostaje się mniejsza jej ilość, co przekłada się na niższy PKB w przyszłości.  

Analizy sektora edukacyjnego doby pandemii rzadko biorą pod uwagę fakt, że problemy w edukacji zaczęły się na dziesiątki lat przed jej wybuchem, a obecny kryzys ujawnił jedynie słabość toczącą system od bardzo dawna. Polega ona przede wszystkim na utrwaleniu w świadomości teoretyków i praktyków edukacji materialistycznego modelu człowieka i jego poznania oraz szeregu założeń wynikających z tejże koncepcji. Dlatego warto obecne trudności wykorzystać do pogłębienia zrozumienia wad wpisanych w istniejące rozwiązania i w ramach rozmowy narodowej poszukać nowatorskich sposobów, które faktycznie posłużą młodemu pokoleniu Polaków, formując młodych przedsiębiorców zamiast odtwórcze i niesamodzielne „produkty” działające często na szkodę własną, swojej rodziny i wspólnoty narodowej.     

Edukacja dla równości?

W ciągu ostatnich kilku tygodni w „Gazecie Wyborczej” (GW) ukazał się szereg publikacji omawiających sytuację polskiej edukacji w czasie pandemii z punku widzenia ekonomicznego, społecznego i psychologicznego. W tekście Rośnie przepaść w zdalnej szkole (6 kwietnia 2021) zostały przytoczone wypowiedzi ekspertów zwracających uwagę na relację między nauczaniem zdalnym a rosnącą pauperyzacją uczniów i ich rodzin: „W zdalnej szkole rosną nierówności ekonomiczne, społeczne i edukacyjne”. „W zdalnej szkole dzieciaki płacą «podatek od biedy». Nierówności rosną jednocześnie w trzech obszarach: ekonomicznym (rodzice tracą pracę, zwijają biznes), społecznym (uzależnienia, problem relacji) i edukacyjnym (strata edukacyjna)”. „Negatywne skutki kumulują się w defaworyzowanych środowiskach”.

W przywołanych wypowiedziach sugeruje się, że zdalne nauczanie jest jedną z przyczyn pogłębienia nierówności ekonomicznych między uczestnikami życia społecznego, a tym samym szkoła może posłużyć jako narzędzie do jego niwelowania. O ile, w istocie, fabryka oraz inne organizacje komercyjne, ze swej natury przyczyniają się do uzupełniania zasobów materialnych swoich pracowników, wyrównując w ten sposób różnice ekonomiczne między nimi, o tyle szkoła ma zgoła odmienny charakter. Kształcenie bowiem powinno wzbogacać zasoby niematerialne ucznia, uwydatniając tym samym jego wyjątkowość. Jest to możliwe tylko wówczas, gdy szkoła przygotowuje go do wyznaczania specyficznych dla niego celów oraz do definiowania dobra odpowiedniego dla jego własnych uwarunkowań. Dzięki takiemu podejściu uczeń nabywa potrzebnych mu kompetencji i refleksji niezbędnej do stworzenia mapy wartości, którą będzie się posługiwać w dorosłym życiu. Narzucenie całemu systemowi wspólnego celu „równości ekonomicznej” jest de facto narzuceniem poszczególnym jego uczestnikom jednej definicji dobra, co w praktyce wprowadza do systemu ducha konformizmu.  

Usilne dążenie do niwelowania nierówności ekonomicznych za pomocą obowiązku szkolnego wynika z pomylenia jedności z jednolitością. Jest to pomyłka będąca konsekwencją braku rozróżnienia między rzeczywistością a materią. O ile jedność jest żywa, organiczna i wymaga różnorodności, o tyle jednolitość jest bezwolna, martwa i nieorganiczna. Jednolitość pociąga za sobą fizyczną i psychiczną identyczność, a co za tym idzie – podobny sposób myślenia i działania członków grupy. Jedność nie pociąga za sobą identyczności, ale współpracę, która z kolei wymaga woli współdziałania dla wspólnego dobra, pomimo różnic istniejących w sposób naturalny pomiędzy członkami grupy. To właśnie jedność w różnorodności inspiruje ludzką inicjatywę i w konsekwencji pobudza pragnienie do przedsiębrania rzeczy nowych i niekonwencjonalnych.  

Autentyczna jedność wymaga inicjatywy oddolnej, formującej się spontanicznie, poprzez dobrowolne zjednoczenie sił osób, które posiadają różne zdolności, kompetencje oraz zasoby materialne, ale które łączy ten sam cel. Jednolitość prawie zawsze jest skutkiem inicjatywy odgórnej, w której definicja celu i dobra jest narzucona przez grupę ludzi wierzących w swoje prawo i w swój obowiązek do zastosowania takiego przymusu.

Problem motywacji

Troska analityków GW nie ogranicza się jedynie do materialnego aspektu ubóstwa, ale wiąże je także z wymiarem psychologicznym uczniów, a w szczególności z ich osłabioną motywacją do nauki: „To, co obecnie jest kłopotem”, czytamy w omawianym artykule, „to kwestia utrzymania motywacji do nauki, systematyczności, własnej aktywności. Dzieci z mniej uprzywilejowanych rodzin, które nie mają korepetytorów, a czasem wręcz asystentów do nauki zdalnej, i nie mogą liczyć na intensywne wsparcie rodziców, mają z tym problem”. „Zyskują jedynie ci, którzy umieją uczyć się sami, mają zasoby, pieniądze, wsparcie i wewnętrzną motywację, która jest powiązana z dobrostanem i kondycją psychiczną. I to właśnie kondycja psychiczna, nie luki w wiedzy, jest dziś najbardziej palącym problemem”.  

Przywołani komentatorzy słusznie zauważają, że uczniom najmocniej doskwiera brak wewnętrznej motywacji – problem blisko związany z brakiem poczucia własnej sprawczości. Według nich pandemia wywołała szereg zdarzeń, które mają fatalne skutki dla motywacji uczniów, a w konsekwencji dla ich wyników w nauce. Mniej słusznie, przyczyn takiego stanu doszukują się w braku zasobów materialnych.

W rzeczywistości jednak sprawczość młodych ludzi została przez współczesną szkołę zaniedbana na dziesiątki lat przed wybuchem pandemii. Przyczyną nie był brak zasobów materialnych, które mogą działać jedynie jako pozorna zachęta do nauki i działania, ale brak we współczesnej szkole miejsca i uwagi na kwestie związane ze wzmacnianiem woli młodego człowieka, będącej centrum dowodzenia i motorem jego sprawczości.

Ta ostatnia jest kluczową sprawnością człowieka i młode jego lata są najlepszym czasem na jej formowanie. Rozkwita w warunkach wolności, a zamiera w okolicznościach przymusu. I to właśnie tutaj analitycy o skłonnościach lewicowych nie dostrzegają, że proponowane przez nich rozwiązania są de facto przyczyną trudności, które rzeczone rozwiązania mają łagodzić.

Przymus skuteczniejszy?

W marcu br. rząd przyjął projekt ustawy, w którym Ministerstwo Edukacji i Nauki przedstawiło rozwiązania umożliwiające uczniom, po powrocie do szkół, udział w dodatkowych i dobrowolnych zajęciach, które mają uzupełniać ich wiedzę oraz utrwalać wiadomości i umiejętności z wybranych przedmiotów. Jako że poczucie sprawczości ożywa w warunkach wolności, dobrowolność zajęć może służyć nie tylko uzupełnieniu wiedzy, ale właśnie uświadomieniu uczniom znaczenia ich sprawczości przejawiającej się w dokonywanych przez nich wyborach zajęć. Może uzmysłowić im wpływ intencji na ich akty poznawcze. W konsekwencji, dobrowolność zajęć może zainspirować ich do szukania sposobów na wzmacnianie własnych władz wolitywnych.  

Innego zdania są członkowie ruchu „Protest z wykrzyknikiem” (określający się także mianem „Banksy polskiej edukacji”), cytowani w omawianej publikacji GW. Na dobrowolność rozwiązania zaproponowanego przez MEiN członkowie ruchu odpowiedzieli gwałtowną krytyką:

„To zastanówmy się nad możliwymi konsekwencjami owej dobrowolności. Możemy się założyć, że na te zajęcia nie zgłoszą się dzieci zagubione w systemie zdalnego nauczania, z trudnościami w nauce. Obstawiamy, że będą to uczniowie najbardziej zmotywowani, z rodzin o wyższym kapitale kulturowym i [z] wyższymi aspiracjami edukacyjnymi. Dobrowolność może okazać się prostą drogą do zwiększenia różnic pomiędzy różnymi grupami uczniów, a już teraz widzimy pogłębiającą się przepaść miedzy tymi, którzy sobie radzą dobrze i tymi, którzy… w ogóle sobie nie radzą. Cała ta dobrowolność to unik, uprzedzenie zarzutów o nadmiernym obciążeniu pracą. Tymczasem realne wsparcie edukacyjne uczniów i uczennic musi mieć charakter systemowy i obejmować wszystkich – a tych najsłabszych w największym zakresie”.  

„Banksy polskiej edukacji” postrzega dobrowolność zajęć jako zagrożenie dla równości, bowiem uczniowie, którzy pragną z nich korzystać, będą to robić, a ci, którym takiego pragnienia brak, nie będą. Taki porządek rzeczy, zdaniem wspomnianego ruchu, jest niesprawiedliwy. Według jego reprezentantów korzystniejsze byłoby rozwiązanie systemowe, które objęłoby wszystkich, nawet tych, którym się nie chce uczestniczyć w zajęciach. Innymi słowy, przymus miałby być skuteczniejszy w niwelowaniu różnic, bowiem „systemowo” rozwiązałby problem braku poczucia sprawczości wśród dzieci i młodzieży. W warunkach przymusu bowiem nikomu nie musi się chcieć, ponieważ wszyscy muszą chcieć.

Ujawnia się tu potężna niespójność światopoglądu lewicowego, który z jednej strony promuje daleko posunięty permisywizm moralny, a z drugiej dąży do ograniczanie dobrowolności zdobywania i uzupełniania wiedzy w szkołach. Skłonność do pogłębienia przymusu w edukacji wynika z założenia, że człowiek w warunkach wolności wybiera rzeczy dla siebie szkodliwe oraz że jest pozbawiony zdolności do doskonalenia swoich wyborów, bowiem jest w całości zdeterminowany przez uwarunkowania zewnętrzne, które nakłaniają go do podejmowania szkodliwych dla niego działań.

Tymczasem, człowiek w warunkach wolności może dokonywać zarówno wyborów dla siebie szkodliwych, jak i dobrych. Edukacja ma go przygotować do rozeznawania różnicy między nimi. Jak naucza św. Tomasz z Akwinu, działamy w oparciu o wolny wybór, ale tylko o tyle, o ile dzięki wolnemu wyborowi decydujemy się, aby być do działania poruszeni. Formalny charakter wolności zależy zatem od zdolności człowieka do osądzania własnego osądu, a wolność wyboru jest funkcją sposobu, w jaki człowiek postrzega swoje władze poznawcze i wolitywne. Dlatego ich zrozumienie odgrywa kluczową rolę w formowaniu woli i jej intencji. Jeśli ktoś przedwcześnie zgadza się na postrzeganie siebie jako pozbawionego woli i wolności wyboru, skazuje się na bycie zdeterminowanym przez zewnętrzne wpływy. Jest to zależność regularnie wykorzystywana przez inżynierów kontroli społecznej i promowana przez działaczy lewicowych. 

Faktem jest, że dobrowolność wymaga pogłębienia wiedzy pomagającej zrozumieć własne pragnienia oraz brania odpowiedzialności za własne działania. Paradoksalnie jednak ów wysiłek intelektualny i wolitywny sprzyja dobrostanowi psychicznemu, a w konsekwencji motywacji do nauki, o co tak często i intensywnie zabiegają dla uczniów edukatorzy lewicowi.

Model korporacyjny

Konsekwencją dążenia do promowania równości ekonomicznej przy wykorzystaniu obowiązku szkolnego jest skłonność edukatorów lewicowych do czerpania inspiracji od instytucji, których naturalnym skutkiem działalności jest wyrównywanie różnic ekonomicznych między swoimi członkami, czyli od organizacji o charakterze komercyjnym. Nie bez znaczenia jest fakt, że są to instytucje, które osiągnęły znaczną biegłość w zakresie stosowania środków kontroli społecznej.

W tekście Zaległości uczniów po e-lekcjach. Jak załatać „dziurę edukacyjną”? (GW, 12 marca 2021) przytoczony został fragment raportu przygotowanego przez fundację Katalyst Education pt. Jak przeciwdziałać wykluczeniom w edukacji?  wynik obrad kilkudziesięciu ekspertów edukacyjnych – w którym czytamy między innymi: „Podobnie, jak ma to miejsce w przypadku firmy, w szkole pracuje zespół. Warto w ten sposób myśleć zarówno o nauczycielach, jak i o dzieciach w klasie – w jednym i drugim przypadku są to zespoły. Dlaczego to jest ważne? W przedsiębiorstwach, korporacjach, a nawet agencjach rządowych zespoły są podstawową jednostką organizacyjną. Jeśli firma chce wyprzedzić swoich konkurentów, musi wpływać nie tylko na to, jak ludzie pracują, ale także na to, jak pracują razem. Najlepiej zaś działają zespoły, które mają uwspólnione normy działania, akceptowane i przestrzegane przez wszystkich oraz stwarzają swoim członkom poczucie emocjonalnego bezpieczeństwa. Niebagatelne znaczenie dla jakości pracy zespołu ma także empatyczny lider, przyjmujący rolę bardziej facylitatora niż zarządcy”. „Warto czerpać z doświadczenia dużych firm we wdrażaniu metod i narzędzi, które pomagają to osiągnąć. Jedną z nich jest metodyka zwinnego (ang. agile) zarządzania projektami i zespołami. Jej stosowanie zmniejsza ryzyko niepowodzeń i pozwala w elastyczny sposób podchodzić do zmian, co jest szczególnie ważne w czasie niepewności. To podejście do zarządzania, które zwiększa zaangażowanie i produktywność pracowników, ułatwia organizacji osiąganie założonych celów. Wiele z tych praktyk można z powodzeniem zaadaptować do warunków szkolnych i wdrażać zarówno do zarządzania zespołami nauczycieli, jak i klasą jako zespołem”.

W XXI wieku porównanie szkoły do fabryki straciło na atrakcyjności. Dlatego wielu edukatorów odwołuje się do modelu bardziej współczesnego, wypracowanego przez korporacje i przedsiębiorstwa, jednak idea przyświecająca porównaniu jest analogiczna. Uczniowie są postrzegani jako bezwolna materia, którą za pomocą wpływu nauczycieli-menedżerów można nakierować na odgórnie narzucone cele.  

Promotorzy modelu korporacyjnego w szkołach nie dostrzegają podstawowej różnicy między pracownikiem korporacji a uczniem czy studentem. W tym pierwszym przypadku osoba dołącza do organizacji o ściśle zdefiniowanej misji, decydując się na jej realizację w zamian za wynagrodzenie. Można wręcz twierdzić, że narzędzia korporacyjne mają często za zadanie utrzymanie pracownika z dala od jego rzeczywistego celu, tak aby mógł swobodnie realizować misję zatrudniającej go instytucji.

W przypadku edukacji mamy do czynienia z całkiem odmienną relacją osoby i celu. Każdy człowiek jako stworzenie rozumne jest podmiotem władz intelektualnych i wolitywnych i każdy posiada wewnętrzną zdolność determinowania swoich działań ku stosownemu celowi, bez poddawania się metodom i narzędziom kontroli społecznej. Co więcej, narzucanie uczniowi zdeterminowanego zewnętrznie celu może prowadzić jedynie do osłabienia jego władz intelektualnych i zahamowaniu jego aktów poznawczych.

Bez wątpienia zgoda i porządek w klasie są istotnym warunkiem skutecznego nauczania, jednak sposobem na ich zaprowadzenie nie jest „zwinne zarządzanie projektami”, ale pokazanie uczniom zalet płynących z wykształcenia w sobie nawyku posłuszeństwa wobec nauczyciela oraz uprzejmości wobec innych uczniów, czyli uformowania cnót, które, jak tego nauczał już Arystoteles, wymagają aktywnego ćwiczenia i pracy nad sobą. Cnota, jako złoty środek pomiędzy nadmiarem a niedoborem, jest zależna od osoby i relatywna względem jej uwarunkowań. Dlatego jest tu potrzebne osobiste rozeznanie i refleksja.  

Zwolennicy modelu korporacyjnego uważają porządek w zespole za dobry, ale chcą go forsować, wprowadzając normy korporacyjne. Tymczasem wystarczy wzbudzić wśród uczniów refleksję nad dobrem, które może posłużyć ich nauce, aby sami doszli do wniosku, że w warunkach porządku i spokoju w klasie są w stanie przyswajać wiedzę skuteczniej niż w warunkach nieuporządkowania i braku skupienia.  

Dlatego formacja młodego człowieka wymaga nie tylko przyswajania przez niego wiedzy postrzeganej jako informacja, ale przede wszystkim zrozumienia zasad moralnych, które sprawią, że będzie wybierał dobro, a unikał zła – kompetencji kluczowej także dla jego rozwoju intelektualnego. Jednak zarówno środowiska lewicowe, jak i pro-korporacyjne milczą na temat moralności, uważając ją za subiektywny konstrukt społeczny bądź za kwestię nieistotną dla szkolnictwa i nauki.

Zalety „wypadnięcia z systemu”

Brak pobudzania ucznia do refleksji nad celem, a co gorsza, narzucanie mu zdefiniowanego celu za pomocą metod i narzędzi korporacyjnych, prowadzi prostą drogą do wychowywania pokoleń odtwórczo realizujących cele zdefiniowane przez wszechwładne instytucje międzynarodowe – osób niezdolnych do zadbania o dobro własne, rodziny czy narodu.

Jednakże według myślicieli i aktywistów lewicowych największym zagrożeniem dla edukacji są uczniowie, którzy „kompletnie wypadli z systemu”. Zrozumienie powyżej omówionych założeń uświadamia jednak, że ich żal nie zawsze jest motywowany troską o dobro uczniów, ale raczej obawą, że istnieją, żyją i być może prosperują ludzie pozostający poza zasięgiem środków kontroli społecznej, którą inżynierowie myśli lewicowej pragnęliby powszechnie zaprowadzić.    

Tymczasem poszerzanie zakresu rozwiązań przymusowych i kontroli nad uczniami prowadzi prostą drogą do intensyfikacji problemów już istniejących na szkolnym podwórku. Paradoksalnie nowy kurs polskiej, postcovidowej edukacji może wymagać rozwiązań dotychczas często pomijanych w oświacie – zwiększenia zakresu dobrowolności wyboru uczniów i ich opiekunów, pogłębienia ich refleksji nad celowością, wolnością i własną sprawczością oraz budowania relacji nauczyciel-uczeń opartej na wspólnym poszukiwaniu dobra.

Anna Woźniak

Tekst ukazał się na łamach magazynu Patriotyzm Gospodarczy – dodatku do Gazety Polskiej Codziennie z dn. 29 kwietnia 2021 r.




Dar dla życia?

W artykule Moralnie znaczy twórczo opisany został model nowego człowieka, proponowany przez Organizację Narodów Zjednoczonych – człowieka zredukowanego do sfery materialnej, pozbawionego wolności wyboru. Wyjaśniony został również sposób urzeczywistniania tego modelu za pośrednictwem ponadnarodowych korporacji.

Jednak nie tylko korporacje działają jako agenci, za pomocą których dokonuje się „przełożenie oenzetowskiej etyki na moralność konkretnych uczestników życia korporacyjnego, a w konsekwencji i społecznego.” Takimi agentami są także różnego rodzaju organizacje pozarządowe, agencje rządowe, współpracujące z ONZ oraz organizacjami od ONZ zależnymi.

Jednym z przykładów skutecznej realizacji celu ONZ w praktyce jest dziedzina opieki zdrowotnej, a dokładnie medycyny transplantacyjnej.

Organy dla zrównoważonego rozwoju

Jedna z organizacji wyspecjalizowanych ONZ, Światowa Organizacja Zdrowia, stawia przed każdym z krajów członkowskich cele mające służyć „globalnej współpracy, w tym także w różnych obszarach opieki zdrowotnej, dla „zrównoważonego rozwoju” (np. formalny cel dla obszaru medycyny transplantacyjnej: Revitalize the global partnership for sustainable development), poprzez „poprawę jakości opieki zdrowotnej, jej finansowania i regulacji oraz badań naukowych, poprzez globalną współpracę poszczególnych państw”.

Jak można się dowiedzieć z oficjalnych informacji przekazywanych przez WHO, w odpowiedzi na zagrożenia ze strony „czarnego rynku” w handlu organami, w tym tzw. „turystyki transplantacyjnej”, organizacja ta wyznacza standardy, w tym zasady etyczne, które obowiązują we wszystkich krajach, i którymi powinny się kierować wszystkie organizacje i instytucje, a także poszczególne osoby związane z medycyną transplantacyjną, w tym potencjalni dawcy – czyli, jak się wkrótce przekonamy, niemal wszyscy uczestnicy życia społecznego poszczególnych krajów.

Wspomniane zasady, wraz z „najlepszymi praktykami”, celami szczegółowymi i zakresami odpowiedzialności zatwierdzane są w oparciu o konsensus przez delegatów WHO oraz współpracujących organizacji, wchodzących w skład tzw. komitetów etycznych.

Jedną z przykładowych organizacji partnerskich, aktywnie promujących zasady WHO jest The Transplantation Society (TS) – stowarzyszenie pozarządowe stawiające sobie za cel osiągnięcie „globalnego przywództwa” w dziedzinie transplantacji organów. Stowarzyszenie aktywnie promuje standardy WHO, organizuje kongresy, szkolenia, wydaje publikacje, podejmuje działania promocyjne, nagradza najbardziej zasłużonych w dziedzinie transplantologii uczonych, polityków, liderów, działaczy.

Model hiszpański

W licznych publikacjach i materiałach powstałych w efekcie działań WHO czy organizacji takich jak TS wskazywany jest przykład Hiszpanii, jako wzór kraju, w którym w sposób idealny realizowane są standardy wyznaczone przez wspomniane organizacje. W wyniku ścisłej współpracy lokalnych organizacji i instytucji z TS i WHO, Hiszpania osiągnęła znacząco większą liczbę wykonanych transplantacji od pozostałych krajów.

To właśnie te wyniki mają świadczyć o wyjątkowości „modelu hiszpańskiego”.

W uzyskaniu tak imponujących liczb pomogła lokalna agencja hiszpańskiego Ministerstwa Zdrowia – National Transplant Organisation (ONT), będąca zarazem Centrum Współpracy WHO (WHO Collaborating Centre).

Jak można się dowiedzieć z oficjalnych dokumentów, jest to organizacja „koordynująca dawców oraz transplantacje realizowane w skali międzynarodowej, zapewniająca najlepsze wykorzystanie komórek, tkanek i narządów zgodnie z zasadami współpracy, skuteczności i solidarności. Jej głównym celem jest promowanie dawstwa altruistycznego, którego jedynym celem jest to, aby każdy obywatel Hiszpanii potrzebujący transplantacji posiadał jak największe szanse na jej uzyskanie. ONT działa również jako agencja służąca krajowemu systemowi opieki zdrowotnej, promując stały wzrost dostępności komórek, tkanek i narządów do transplantacji.”

W praktyce organizacja składa się z tzw. zespołów transplantacyjnych, mających za zadanie współpracę z mediami, ekspertami oraz instytucjami. W skład zespołów wchodzą „koordynatorzy transplantacji”, pracujący w szpitalach, a także przy zespołach ratunkowych w karetkach. Stawianym przed nimi celem jest poszukiwanie potencjalnych dawców, m. in. w modelu tzw. „transplantacji domowych”.

Do zadań wspomnianych koordynatorów, oprócz prężnej akwizycji dawców, należy także ich formalna weryfikacja, zatwierdzanie tzw. „śmierci mózgowej”, a dalej – jak można się dowiedzieć z dokumentów organizacji – „zarządzanie dawcą”, m.in. formalne potwierdzanie śmierci, uzyskiwanie zgody od rodziny dawcy – jeśli to konieczne, uzyskiwanie wszelkich pozwoleń formalnych, a także sprawy organizacyjne związane z pobraniem organów i ich przechowywaniem.

Koordynatorzy są intensywnie i wszechstronnie szkoleni w celu skutecznego realizowania wyznaczonego celu; szkolenia obejmują nawet treningi „międzykulturowe”, służące efektywnemu przekonywaniu rodzin potencjalnych dawców także spoza kraju, do zgody na pobranie organów.

Skuteczność tak efektywnej realizacji ich zadań w Hiszpanii wynika m.in. z faktu, że otrzymują oni nagrody finansowe za każdy pozyskany organ, nagradzają też „bonusami” rodziny dawców.

Ponieważ liczba dawców się zmniejsza, ze względu na lepszą opiekę neurochirurgiczną, mniej wypadków drogowych – wraz z ekspertami opracowują nowe kryteria, obejmujące szerszą grupę potencjalnych dawców. Współpracują w tym w celu z instytucjami i ekspertami określającymi kryteria „śmierci mózgowej”, przeprowadzają audyty, szkolenia. Działają na rzecz zmian w regulacjach prawnych oraz regulacjach dotyczących opieki paliatywnej.

Dawstwo altruistyczne

Medycyna transplantacyjna jest intensywnie promowana jako „dawstwo altruistyczne”. Jednym ze sposobów rozpowszechnienia tak rozumianej transplantacji było ustanowienie w 2005 r. Światowego Dnia Donacji i Transplantacji, którego promocji w licznych krajach towarzyszyło hasło „Dar dla życia” (A gift for life).

Nieprzypadkowo do tego właśnie wydarzenia odnosi się list papieża Benedykta XVI napisany w 2008 r. do uczestników jednego z kongresów transplantologii – „A Gift for Life. Considerations on Organ Donation”. Ojciec Święty zwraca w nim uwagę na to, że jakkolwiek podarowanie komuś organu do transplantacji może stanowić akt miłosierdzia, to jednak w tym przypadku „świadoma zgoda (informed consent) jest warunkiem wstępnym wolności, tak aby transplantację można było określić jako dar, a nie jako akt przymusu lub nadużycia”.

W rzeczywistości altruizm, rozumiany jako bezinteresowne działanie dla dobra innych zasadza się na dobrowolności. Człowiek jest zdolny do działań altruistycznych, bezinteresownych, czyli do przekraczania siebie, dzięki posiadanym władzom intelektu i woli. Jedynie świadomy, rozumny, dobrowolny dar może być czynem rzeczywiście służącym moralnemu doskonaleniu.

Sposób realizacji „dawstwa altruistycznego” przez hiszpańską ONT nie jest jedynym faktem budzącym wątpliwości w odniesieniu do bezinteresowności i dobrowolności czynów uczestników opisanych działań.

W ich efekcie w Hiszpanii ponad 90% organów do transplantacji pochodzi od osób z formalnie stwierdzoną „śmiercią mózgową”, czyli „śmiercią pnia mózgu”. W takich przypadkach nie można mówić o świadomej zgodzie na ofiarowanie daru drugiej osobie. Nie ma tutaj mowy nawet o dobrowolnym darze, szczególnie dlatego, że w wyniku działań organizacji wspierających standardy WHO w wielu krajach przeforsowane zostało tzw. prawo „domniemanej zgody” na dawstwo organów do transplantacji. Polega ono na tym, że bez zgłoszenia formalnego sprzeciwu każdy obywatel jest potencjalnym, „domniemanym dawcą”.

Takie regulacje prawne obowiązują w Hiszpanii, a także w Polsce. W konsekwencji osoba niewyrażająca zgody na oddanie organów, jest zmuszona zgłosić sprzeciw (podpisać i przesłać oświadczenie do organizacji Poltransplant – centralnego rejestru sprzeciwów).

Ile śmierci człowieka?

Ojciec Święty w swoim nauczaniu dodaje, że „różne narządy można pobrać tylko ex cadavere [z martwego ciała], które posiada własną godność i powinno być szanowane”. Zasada „zmarłego dawcy” obowiązuje w systemie prawnym każdego kraju, w którym pobierane są organy do transplantacji.

Jednak czy człowiek, u którego stwierdzona została „śmierć mózgowa” jest rzeczywiście martwy? Niemal od czasu wprowadzenia samej koncepcji „śmierci mózgowej” istnieją co do tego poważne wątpliwości. Sam fakt utworzenia takiej koncepcji oraz okoliczności temu towarzyszące wzbudzają liczne kontrowersje.

W grudniu 1967 roku lekarz medycyny Christian Barnard przeprowadził pierwszy zabieg transplantacji serca, publikując jego opis w South African Medical Journal [1]. Został on nazwany „Cudem z Cape Town” od nazwy miejsca, w którym się to stało. Niemal natychmiast pojawiły się pytania: Czy dawca nie żył, kiedy pobrano od niego serce? A jeśli żył, to czy lekarz ponosi odpowiedzialność za jego uśmiercenie? [2]

W odpowiedzi lekarze medycyny pod kierunkiem Henrego Beechera z Harwardzkiej Szkoły Medycznej zorganizowali spotkanie w trybie pilnym, definiując na nim nowy rodzaj śmierci człowieka – „śmierć mózgową”, mającą wystąpić w przypadku „nieodwracalnej śpiączki”. Nową koncepcję opublikowali w raporcie pod tytułem: „Definicja nieodwracalnej śpiączki. Raport komitetu Harwardzkiej Szkoły Medycznej w celu weryfikacji definicji śmierci mózgowej” (oryg. A definition of irreversible coma, Report of the Ad Hoc Committee of the Harvard Medical School to Examine the Definition of Brain Death).[3]

Medycy odnieśli się w raporcie do tradycyjnie pojmowanej śmierci człowieka, jako zaniku życia organizmu, wszelkich jego objawów, m.in. zaprzestania krążenia krwi i oddychania. Stwierdzili, że współczesna medycyna pozwala na stwierdzenie śmierci także ze względu na utratę świadomości, podając kryteria „śmierci mózgowej”, tj. brak świadomości przejawiający się brakiem reakcji (na nawet najbardziej bolesne bodźce z zewnątrz), brakiem ruchu i odruchów na bodźce, oraz samodzielnego oddychania, a także „płaskim ECG”.

Jak sami napisali w raporcie, utworzyli tę koncepcję ze względu na „potrzebę systemu prawnego”, gdyż sądy nie mogą orzekać inaczej, niż wynika to z „tradycyjnie pojmowanej śmierci”.

W raporcie podali dokładne wskazówki co do zakresu odpowiedzialności lekarzy, przypisując wyłącznie im (a nie sądowi czy rodzinie pacjentów) możliwość podejmowania decyzji co do stanu pacjenta i stwierdzania „śmierci mózgowej”. Jak napisali – decyzję i odpowiedzialność za stwierdzenie śmierci a następnie odłączenie pacjenta od respiratora ma podejmować lekarz, nie „zmuszając” rodziny do podejmowania takich decyzji jak odłączenie od respiratora – co byłoby ich zdaniem „niewłaściwe i niepożądane”.

Kilkakrotnie w tym krótkim raporcie zwrócili uwagę na to, że konieczne jest „stwierdzenie śmierci a następnie podjęcie działań zmierzających do odłączenia od respiratora i „sztucznego podtrzymywania życia”; deklaracja stwierdzenia śmierci musi nastąpićwcześniej, gdyż w innym przypadku lekarz będzie odłączał, zgodnie z obowiązującymi [wówczas] warunkami, respirator żywemu człowiekowi”. Dzięki temu, jak zapewniają, „pod względem prawnym będą zabezpieczeni wszyscy włączeni w sprawę”.

Zaledwie kilka lat po tym wydarzeniu pojawiły się pierwsze krytyczne publikacje podważające tak rozumianą śmierć człowieka [4], z czasem kolejne komisje rozszerzały, zmieniały, aktualizowały (i robią to nadal) kryteria „śmierci mózgowej”, gdyż fakty pokazywały, że wiele osób ze zdiagnozowaną „śmiercią mózgową” nie było rzeczywiście martwych; niektórym wracała świadomość (w Polsce takie przypadki opisuje m.in. prof. medycyny Jan Talar), a dodatkowo okazywało się, że kryteria podane przez harwardzkich medyków są bardzo pobieżne i nie obejmują wielu innych funkcji mózgu, wciąż poprawnie działających, nawet po spełnieniu wskazanych kryteriów itp. Dodatkowo, sam mózg jest przecież w niewielkim stopniu naukowo poznany.

W praktyce jednak coraz częściej lekarze podejmują decyzje na podstawie wspomnianych kryteriów, nie uwzględniając nawet decyzji rodzin pacjentów – na co pozwalają regulacje prawne w wielu krajach. Nieliczne wyjątki stanowią ciężarne kobiety, w przypadku których w wyniku nalegania rodzin odłączane są one dopiero po urodzeniu dziecka, znajdując się w stanie „nieodwracalnej śpiączki” czy „śmierci mózgu” – co wskazuje przecież samo przez się, że nie mamy do czynienia z martwym ciałem; to „martwe ciało” nie tylko nie umarło, ale nawet rodzi nowe życie.

Problemy z rzeczywistością

Jednym z przykładów obiektywnego, rzeczywistego porządku rzeczy, jaki podaje Arystoteles a następnie Tomasz z Akwinu jest przykład medycyny, a konkretnie lekarzy, oraz celu wszystkich podejmowanych przez nich decyzji i działań. Celem tym jest zdrowie. Trudno znaleźć bardziej wymowny przykład, niż ten, którym ci filozofowie realiści posłużyli się po to, aby każdy mógł zrozumieć czym jest właściwe organizowanie, czyli porządkowanie rzeczy do celu.

Pierwszy problem z rzeczywistością, jaki można zauważyć w raporcie opracowanym przez harwardzkich lekarzy dotyczy właśnie owego celu. W publikacji nie ma mowy o obiektywnym celu, w jakim lekarze wykonują swoją pracę. Nie ma mowy o zdrowiu – ani pacjentów, od których pobiera się organy, czyli dawców, ani biorców.

Jest natomiast wyraźnie wskazany inny cel powołania komisji, ustalenia definicji nowego rodzaju śmierci, oraz przekazania jej do publicznej wiadomości. Celem tym jest przedstawienie wymiarowi sprawiedliwości nowej podstawy orzecznictwa w przypadku transplantacji: „System prawny w USA jest w wielkiej potrzebie swego rodzaju analizy i rekomendacji dla procedur medycznych w przypadkach nieodwracalnego uszkodzenia mózgu, tak jak to opisano”. Dotychczas, jak piszą, sądy opierają się na niezbyt nowoczesnej definicji śmierci, czyli – zaniku wszelkich oznak życia.

Koncepcja „nieodwracalnej śpiączki” i „śmierci mózgowej” powstała w celu zupełnie innym, niż zdrowie pacjentów – lekarze przeanalizowali porządek systemu prawnego, orzecznictwa sądowego i odpowiedzieli na jego domniemane „wymaganie”. Jest to porządek prawny, a nie medyczny. Poprzez przyświecający im cel, należący do porządku prawnego, znaleźli się de facto w tymże porządku, wykraczającym poza ich kompetencje.

Podjęli się także uzasadnienia własnej decyzji w porządku moralnym; m.in. cytując słowa Ojca Św. Piusa XII nt. znaczenia decyzji lekarzy w przypadku zabiegów medycznych – jednak nie odnosząc się do stanu zdrowia konkretnych pacjentów, ale wyznaczając nowe normy decydowania i postępowania dla innych. Opracowali nawet szczegółowy sposób postępowania sędziów oraz wszystkich lekarzy związanych z medycyną transplantacyjną, wyłączając przy tym możliwość podejmowania decyzji przez rodziny pacjentów.

Opracowana przez nich koncepcja, mimo że wydaje się atrakcyjna z perspektywy orzecznictwa w przypadkach ewentualnych sporów w dziedzinie medycyny transplantacyjnej, niewiele ma wspólnego z rzeczywistym stanem zdrowia pacjentów, nawet jeśli wziąć pod uwagę wyłącznie naturalną, biologiczną kondycję ich ciał. To określenie zresztą podważyli, jako „nieuwzględniające współczesnych osiągnięć medycyny”.

Powyższy problem wiąże się z kolejnym – harwardzcy lekarze utożsamili ciało człowieka wyłącznie z mózgiem. Poddając krytyce wcześniejszą koncepcję serca, jako centralnego organu ciała człowieka, jednocześnie wskazali na inny organ – mózg. Uszkodzenie mózgu (wg podanych kryteriów) w ich opinii jest równoznaczne ze śmiercią całego ciała.

Kolejny problem wynika z utożsamienia egzystencji całego człowieka z jego świadomością. To kolejne, nierealne założenie zostało przyjęte przez licznych nowożytnych naukowców, a wywodzi się z filozofii Kartezjusza i jego koncepcji natury ludzkiej. Zakładał on, że istnienie człowieka jest jednoznaczne z myśleniem. Jego naśladowcy utożsamili myślenie z materią, a dokładnie: z mózgiem.

W istocie człowiek rozumie świat rzeczywisty nie tylko poprzez myślenie, ale przede wszystkim dzięki niematerialnym władzom duszy: rozumowi (intelektowi) oraz rozumnemu pragnieniu (woli). Realistyczne rozumienie człowieka uzupełnia wszelkie braki, a nawet absurdy koncepcji tworzonych w oparciu o założenia Kartezjusza. Filozofowie realistyczni wyjaśniają, że wprawdzie człowiek jest bytem szczególnym ze względu na swoją rozumność, jednak sama rozumność współstanowi osobę ludzką z czymś znacznie od rozumności ważniejszym: z samym aktem istnienia, dzięki któremu osoba ludzka może samodzielnie istnieć, a istniejąc, dzięki rozumności jest najdoskonalszym z istnień. W rzeczywistości istnienie poprzedza myślenie, istnienie jest istotniejsze – odwrotnie niż zakładał Kartezjusz.

Filozofowie na tym poprzestają; filozofia nie jest w stanie wyjaśnić szczególnej godności osoby ludzkiej, wykracza to poza możliwości rozumu naturalnego. Godność tę objaśniają teolodzy, w odniesieniu do Objawienia o szczególnej miłości Bożej dla każdej istniejącej osoby ludzkiej.

Wreszcie, lekarze opracowujący raport podważyli także zasadność własnych zabiegów medycznych, mających służyć zdrowiu. Podważyli bowiem zasadność sztucznego utrzymywania przy życiu pacjentów z uszkodzonym mózgiem, jednocześnie nie zauważając, że w zakres tego „sztucznego utrzymywania przy życiu” wchodzą przecież także inne zabiegi wykonywane przez lekarzy, jak np. podawanie chemicznych substancji, przeprowadzanie operacji i wszelkiego rodzaju stała pomoc pacjentowi z zewnątrz, w tym też sztuczne podtrzymywanie go przy życiu za pomocą leków po transplantacji organów.

Dla życia?

Jeśli chodzi o skutki realizowanych transplantacji, wyrażane choćby wskaźnikami przeżywalności, długości i jakości życia biorców (oraz żyjących dawców) organów, nie są one podawane do publicznej wiadomości.

Takie dane są wprawdzie gromadzone przez wspomniane w niniejszym opracowaniu organizacje (np. w Unii Europejskiej przez Eurotransplant), jednak nie są one udostępniane nawet badaczom czy pracownikom naukowym, jeśli projekt badawczy, któremu miałyby one służyć nie zostanie formalnie zaakceptowany przez te same organizacje (np. „Komitet Doradczy” Eurotransplantu).

W efekcie, nikt poza samymi osobami zaangażowanymi, nie jest w stanie uzyskać danych pokazujących miarodajne, praktyczne efekty celów wyznaczanych przez ONZ, a realizowanych przez agencje pośredniczące w poszczególnych krajach.

[MG]

[1] Barnard CN. The operation: a human cardiac transplant: an interim report of a successful operation performed at Groote Schuur Hospital, Cape Town. S Afr Med J 1967; 41:1271–1274.

[2] Truorg R.D., Miller F.G. Brain death: justifications and critiques. Clinical Ethics 2012; 7: 128–132.

[3] A definition of irreversible coma. Report of the Ad Hoc Committee of the Harvard Medical School to Examine the Definition of Brain Death. JAMA 1968; 205:337–240.

[4] Jonas H. Against the Stream. Philosophical Essays: From Ancient Creed to Technological Man. Englewood Cliffs, NJ: Prentice-Hall, 1974; Lamb D. Death, brain death and ethics. Albany, NY: State University of New York Press, 1985; Truog RD, Fackler JC. Rethinking brain death. Crit Care Med 1992;20:1705–13;

Nowsze: Shewmon DA. Recovery from ‘brain death’. A neurologist’s apologia. Linacre Q 1997;64:30–96; The Dead Donor Rule: Can It Withstand Critical Scrutiny? Miller, Truog i Brock, 2010, J Med Philos. 2010 Jun; 35(3): 299–312; Miller F.G. i Truog R.D., 2012, Death, Dying, and Organ Transplantation, Oxford University Press.

Do analiz wykorzystano ponadto następujące artykuły:

B.Miranda, J.Canon, N.Cuende. The Spanish organizational structure for organ donation: Update. Transplantation Reviews. Volume 15, Issue 1, January 2001, Pages 33-45. doi.org/10.1053/trre.2001/19313

Robert D Truog, Franklin G Miller. Brain death: justifications and critiques. Clinical Ethics. 2012. doi.org/10.1258/ce.2012.012m09

Ajay Kumar Goila, Mridula Pawar. The diagnosis of brain death. Indian J Crit Care Med. 2009 Jan-Mar; 13(1): 7–11.doi: 10.4103/0972-5229.53108

Franklin G MillerRobert D Truog. Controversies about brain death. JAMA 2009 Jul 22;302(4):380-1; author reply 381-2. doi: 10.1001/jama.2009.1037.

Franklin G MillerRobert D Truog. The incoherence of determining death by neurological criteria: a commentary on “Controversies in the determination of death”, a White Paper by the President’s Council on Bioethics. Kennedy Inst Ethics J. 2009 Jun;19(2):185-93. doi: 10.1353/ken.0.0282

Pradeep Kumar Prabhu. Is presumed consent an ethically acceptable way of obtaining organs for transplant? Journal of the Intensive Care Society 2018. doi.org/10.1177/1751143718777171

Benedict XVI on Organ Donation. VATICAN CITY, NOV. 7, 2008 




Miłość bliźniego jako źródło dobrobytu

Święty Augustyn i jego teoria ekonomii, usunięta z programów nauczania na wyższych uczelniach, włącza w relacje międzyludzkie element miłości, dzięki czemu pozwala zrozumieć gospodarkę jako twór nieustannie otwarty i dynamiczny, bowiem poruszany nie za sprawą ograniczonego i zamkniętego systemu finansowego, ale za sprawą twórczości ludzkiej, nieograniczonej w swoich środkach.

George Stigler i Gary Becker, ekonomiści Uniwersytetu w Chicago, laureaci Nagrody Nobla, wydali w 1977 roku wspólny manifest, w którym oświadczyli, że ekonomia jako nauka jest w stanie wytłumaczyć zachowanie człowieka skuteczniej i precyzyjniej niż inne nauki społeczne, takie jak antropologia czy psychologia, a to za sprawą powiązania zmian w zachowaniu ludzi ze zmianami cen i dochodów. Dlatego, według Stiglera ekonomia powinna zyskać status „nauki królewskiej”. Stigler przewidywał, że logika ekonomii przeniknie wszystkie dziedziny nauk o człowieku, co będzie znamionowało przełom w ich historii.
Od lat siedemdziesiątych logika ekonomiczna rzeczywiście zakrólowała w wielu dziedzinach nauki, a co za tym idzie przedostała się także do większości analiz ekonomiczno-społecznych, zyskując decydujący wpływ na życia publiczne. Rachunek ekonomiczny objął nawet tak pozornie dalekie od gospodarki dziedziny, jak edukacja i badania naukowe, których cel coraz częściej definiuje się jako służba gospodarce rynkowej i jej wymaganiom, a nie służba prawdzie i przygotowanie do jej poznawania.

Osoba jako środek
W osobliwy sposób ekonomia zawładnęła także postrzeganiem osoby, co jest szczególnie jaskrawo dostrzegalne w kwestiach polityki senioralnej. Wartość seniorów coraz częściej definiowana jest jako ich wartością dla rynku pracy. Znamienny wyraz znalazło to w agendzie zrównoważonego rozwoju Organizacji Narodów Zjednoczonych. W jednym z dokumentów ONZ, Starzenie się, osoby starsze i agenda 2030 na rzecz zrównoważonego rozwoju, czytamy, że „starzenie się społeczeństw stwarza duże możliwości dla zrównoważonego rozwoju […] związane z aktywnym udziałem starszych pokoleń w gospodarce, rynku pracy i społeczeństwie. Ze względu na swoje doświadczenie, wiedzę i umiejętności osoby starsze są ważnymi podmiotami w społecznościach”.
Według autorów raportu seniorzy wnoszą kluczowy wkład w obszary gospodarki, poprzez udział w formalnej lub nieformalnej sile roboczej, poprzez płacenie podatków, konsumpcję oraz transfer aktywów i zasobów do swych rodzin i społeczności, a dzięki kontynuowaniu pracy także na emeryturze, seniorzy dodatkowo zwiększają wydajność siły roboczej w skali globalnej. Użyteczność seniorów, zdaniem ONZ, potęguje dodatkowo ich nieodpłatna praca opiekuńcza w ich rodzinach, tworzenie grup lobbingowych oraz partii politycznych, a także ich udział w „kapitale społecznym”, na który składa się przede wszystkim praca społeczna i wolontariat seniorów.
Dokument ONZ i jego narracja ujawnia przekonanie autorów, że osoba (w tym przypadku senior) nie jest dobra sama w sobie, ale tylko o tyle, o ile jest użyteczna dla rynku pracy. Innymi słowy, to rynek jest dobrem, w stosunku do którego osoba wypełnia rolę służebną. Jest środkiem pozwalającym na osiągnięcie dobra właściwego, jakim jest wąsko pojęty wzrost gospodarczy.

Ekonomia bez historii
Ciekawą wymowę posiada inny fakt: Kilka lat wcześniej ten sam profesor, który postulował hegemonię ekonomii, George Stigler, przedsięwziął kampanię mającą na celu zniesienie obowiązku uczestniczenia kandydatów do tytułu doktora nauk ekonomicznych w zajęciach z historii myśli ekonomicznej. Alma mater Stiglera zniosła ten obowiązek w 1972 r., a jej śladem podążyły inne uczelnie.
W konsekwencji, ekonomia otrzymała status przypominający naukę ścisłą, abstrakcyjną, pozbawioną swych korzeni w filozofii. Dlatego współcześnie, nawet jeżeli w obrębie debat ekonomicznych wyłaniają się różne punkty widzenia, reprezentują one to samo, nowożytne spojrzenie na kwestie gospodarcze, nie uwzględniając koncepcji filozofii starożytnej i scholastycznej, w szczególności Arystotelesa, św. Augustyna i św. Tomasza z Akwinu. Tymczasem koncepcje tych ostatnich, rozszerzając rozumienie ekonomii na dziedziny pozamaterialne, reprezentują wielką wartość, szczególnie w czasach osłabienia koniunktury gospodarczej.

Augustyna teoria ekonomii
W czasach starożytnych w ramach swojej koncepcji ekonomii, Arystoteles wypracował teorię dystrybucji odnoszącą się do dobra wspólnego w sferze społecznej i politycznej. W ekonomii Arystotelesa brakowało jednak dwóch koncepcji: „twórczości” i „osoby”. Brak ten uzupełnił św. Augustyn. Według niego każdą osobę – Boską czy ludzką – motywuje do działania miłość do jakiejś osoby bądź osób, włączając w to własną osobę. Augustyn zauważył, że najgłębiej ukrytym motywem działania człowieka nie jest miłość do pieniędzy, ale miłość do siebie samego. Nawet jednak w skrajnych przypadkach, człowiek działa także mając na względzie dobro innych osób. Na tym polega wolność wyboru człowieka, która pokazuje, że każdy wybór w sferze ekonomicznej zawiera w sobie jednocześnie wybór w sferze moralnej.
Augustyn opracował teorię dystrybucji osobistej, zauważając, że każda osoba ludzka, za sprawą swojej współzależności w stosunku do innych osób, posiada osobistą wewnętrzną zasadę rozdzielania użytkowania swego bogactwa pomiędzy siebie i inne osoby. Tą zasadą jest miłość względem innych w relacji do miłości względem siebie samego.
Zdaniem Augustyna, czynnikiem spajającym społeczeństwo są odruchy dawania i otrzymywania. Jednakże wymiana na nich oparta może posiadać dwie zasadniczo odmienne postacie: sprzedaży bądź daru. Najogólniej mówiąc, dajemy nasze bogactwo bez żadnego wynagrodzenia osobom, które kochamy, a sprzedajemy je lub wymieniamy się nimi z osobami, których nie kochamy.
Za Arystotelesem Augustyn przyjął definicję miłości jako pragnienie dobra dla osoby miłowanej. Rozwinął ją jednak, tłumacząc, że część dóbr, którymi osoba dzieli się z innymi, względem udziału dóbr, które zachowuje dla siebie, jest proporcjonalna do miłości tej osoby wobec osób obdarowanych względem miłości, jaką rzeczona osoba darzy siebie samą. Z kolei dwie osoby decydują się wymienić posiadanymi dobrami, gdy obiektem miłości są dla nich dwie różne osoby, a środki, które obierają są ze sobą kompatybilne (np. dobro pierwszej osoby może służyć dobru rodziny drugiej osoby, a dobro drugiej osoby dobru rodziny pierwszej z nich).

Niewidzialna ręka jako zasada ekonomii
Adam Smith, współcześnie powszechnie uważany za twórcę i „ojca” nauk ekonomicznych, znał filozofię scholastyczną. Jednak pragnął zmienić jej wizję ekonomii, sprowadzając ją do jednej zmiennej, wzorując się przy tym na Newtonie, który sprowadził całą swoją fizykę do jednej przejrzystej zasady grawitacji. Taką zasadą w ekonomii Smitha był praca.
Ponadto Smith oparł swą wizję człowieka na modelu deterministycznym, pozbawiając go władz rozumu i wolnej woli. Rozumienie człowieka ograniczył do jego zdolności interpretacji faktów. Nie posiadając zatem woli, człowiek w modelu Smitha nie jest zdolny do miłości. Takie ujęcie zmusiło szkockiego myśliciela do oparcia relacji ludzkich nie na zasadzie miłości, ale na sympatii.
W konsekwencji, w teorii Smitha to nie osoby decydują o swoich środkach i celach, ale decyduje o nich opatrzność, swoiście pojęta przez Smitha jako zwodnicza dusza świata, wyrażona w jego koncepcji „niewidzialnej ręki” wolnego rynku. Taki duchowy byt, według Smitha, pociąga bogatych do chciwości i egoizmu, a pozostałe masy deprawuje zazdrością wobec bogaczy. W takich okolicznościach każda osoba pragnie jedynie własnego zysku, a realizując go dąży do niezamierzonego przez siebie celu, ale raczej jest do niego wiedziona przez niewidzialną rękę.
Takie ujęcie całkowicie zmienia wizję dobrobytu społecznego wypracowanego przez św. Augustyna i scholastyków. Wyeliminowany zostaje twórczy wpływ konkretnych osób oraz waga ich władz intelektualnych i wolitywnych w podejmowanych przedsięwzięciach, a przede wszystkim usunięty zostaje wpływ miłości na budowane przez osoby relacje społeczne. Teoretyczne zmiany wprowadzone przez Adama Smitha dadzą w przyszłości asumpt dla katastrofalnie błędnej analizy ekonomiczna Karola Marksa.
Wpływ Smitha, pomimo wielu późniejszych korekt wprowadzanych przez kolejne pokolenia teoretyków myśli ekonomicznej, dominuje w teorii i praktyce współczesnej gospodarki. O ile jednak omawiane braki koncepcyjne nie są zauważalne w okresach wzrostu gospodarczego, gdy obfitość i dostatek przesłaniają ubóstwo i niedostatek intelektualny panujący na uniwersytetach, o tyle w okresach kryzysów – gospodarczych, społecznych, a przede wszystkim moralnych – ujawniają się ze zdwojoną siłą. Ich rozpoznanie pozwala dostrzec pokłady potencjału niedocenianego przez w okresie obfitości opartej na wierze w niewidzialną rękę.

Dyktat globalnego ekosystemu finansowego
Przyjęte w narracji ONZ rozumienie osoby jako dobrej ze względu na jej użyteczność dla rynku pracy jest dopełnione jeszcze jednym ważnym elementem teoretycznym – koncepcją niewidzialnej ręki, która w dokumentach ONZ zyskuje postać „globalnego ekosystemu finansowego”.
W raporcie wydanym we wrześniu bieżącego roku z okazji 75-lecia powstania ONZ, zatytułowanym Mapa drogowa na przyszłość, której chcemy i ONZ, której potrzebujemy, dużo uwagi poświęcono tematyce odbudowy „sprawiedliwej postcovidowej gospodarki globalnej”. Jednym z rozważanych zagadnień jest struktura „globalnego ekosystemu finansowego” oraz braku jego przystosowania do wspierania realizacji celów zrównoważonego rozwoju na poziomie gminnym i miejskim. Dokument głosi, że tenże ekosystem „faworyzuje” kraje posiadające dostęp do rynków kapitałowych oraz duże firmy. Aby zminimalizować to negatywne zjawisko, w ramach agend ONZ tworzy się fundusze przeznaczone wyłącznie do finansowania projektów realizujących cele zrównoważonego rozwoju, w tym także te związane z polityką senioralną. Lwi udział w tych działaniach przypisuje się sektorowi non-profit, który, zdaniem autorów raportu, wymaga jednak zasilenia ze źródeł „globalnego ekosystemu finansowego”.

Oenzetowska naracja pokazuje niczym w soczewce współczesny sposób myślenia, który obrał ekonomię nie tylko za królową nauk, ale także za rację bytu dla inicjatyw niekomercyjnych. Pomimo, że wiele z nich nosi miano „charytatywnych” (od fr. charité ‘miłość’, ‘miłosierdzie’), według powyżej opisanych wzorców myślowych, faktyczną i ostateczną racją ich istnienia nie jest miłość, ale globalny ekosystem finansowy, swego rodzaju nowa nazwa dla koncepcji niewidzialnej ręki opracowanej przez Adama Smitha.

Na czym polega różnica między pojmowaniem inicjatyw charytatywnych w kategoriach systemów finansowych a ich ujęciem w kategorii miłości? Otóż pojmowanie nadrzędnej przyczyny motywującej działanie człowieka w kategorii systemu finansowego jest wyrazem wiary, że zachowanie ludzkie jest zdeterminowane przez tenże system, a nie przez konkretną osobę podejmującą działanie. Jest to pogląd fałszywy, bowiem systemy finansowe są dziełem inicjatywy człowieka i jako takie nie są racją jej istnienia, ale jej owocem.

Innymi słowy, postrzeganie globalnego ekosystemu finansowego, czy prościej rzecz ujmując, potocznie pojętego „pieniądza”, w kategoriach czynnika determinującego ludzkie czyny zaciemnia faktyczną przyczynę sprawczą działania w kontekście społecznym. Tą przyczyną, o czym nauczał św. Augustyn, jest miłość człowieka, czyli faktyczne pragnienie dobra dla drugiej osoby. Tak pojęty akt miłości, jak z kolei mawiał św. Maksymilian, jest rzeczywiście twórczy i jako taki w modelu scholastycznym jest istotną racją dobrobytu społecznego.
Ujęcie św. Augustyna pokazuje, że powszechnie przyjęty podział gospodarki na sektor for-profit i sektor non-profit nie oddaje w pełni wagi wpływu miłości na ekonomię. Takie rozróżnienie nie opisuje w pełni znaczenia miłości w budowaniu dobrobytu gospodarczego, ale raczej go zaciemnia. Bowiem zastosowanie w analizie ekonomicznej modelu człowieka rozumującego i kierującego się wolną wolą, a zatem zdolnego do miłości bliźniego, pokazuje, że może on budować nowe ekosystemy finansowe niezależne od systemów zastanych.

„Waluta miłości”
Ekonomia Augustyna nie jest w dzisiejszych czasach jedynie czczą abstrakcją nieposiadającą przełożenia na współczesne warunki. Istnieje wiele przykładów, które pokazują, że w czasach kryzysów, nawet wówczas gdy, mówiąc językiem ONZ, globalny ekosystem finansowy nie faworyzuje jakiejś wspólnocie, jej członkowie potrafią stworzyć mechanizmy alternatywne, pomagające zachować wymianę gospodarczą i scholastycznie pojęty dobrobyt.

Jednym z takich przykładów jest japońska waluta lokalna Fureai Kippu (jap. ‘bilet serdecznej relacji’), będąca systemem wzajemnego wsparcia jej członków, których celem jest zapewnienie opieki osobom starszym poprzez wymianę kredytów czasowych. Model oparty jest na tzw. bankowości czasu. Geneza jej powstania sięga 1973 r., kiedy to Teruko Mizushima, gospodyni domowa z Osaki, stworzyła pierwszy na świecie bank czasu, Bank Pracy Wolontariackiej (Volunteer Labour Bank, VLB). Mizushima postrzegała czas jako alternatywę dla pieniądza. Oparła swój bank na prostym założeniu, że każda godzina poświęcona na pracę dla innych osób może przynieść osobie pracującej godzinę świadczenia jakiejś usług w przyszłości. Twórczyni idei banku czasu wyszła z założenia, że ludzie mogą poświęcać czas, gdy pozwalają im na to siły i inne obowiązki, aby skorzystać z tak zgromadzonych godzin, gdy będą mieli tego potrzebę, np. na starość.

W ramach VLB powstała także waluta, którą jej autorka nazwała, nomen omen, „walutą miłości”. W odróżnieniu od walut konwencjonalnych, nie podlegała inflacji, a jej oprocentowaniem, jak twierdziła jej twórczyni, miała być przyjaźń. Początkowo waluta skierowana była do innych kobiet pracujących w domach dla rodzin, a jej kluczowym elementem była opieka, w tym opieka nad osobami starszymi.

W ramach systemu VLB zdrowi członkowie zarabiali walutę miłości w oparciu o godziny, w których pomagali potrzebującym uczestnikom systemu, którzy z kolei płacili za otrzymaną pomoc tym samym środkiem zapisanym na ich kontach osobistych. Pomoc wolontariusza można było uzyskać tylko poprzez wymianę pracy za walutę miłości, a nie za jeny. Tym sposobem system został ograniczony do członków-posiadaczy waluty miłości. W latach siedemdziesiątych VLB uzyskał status ogólnokrajowy. W jego ramach działało 3000 członków, a do 1992 liczba ta wzrosła do 4000 osób zgrupowanych w 326 oddziałach w całej Japonii.

Fureai Kippu
W 1994 r. Japonia osiągnęła zdefiniowany przez ONZ status społeczeństwa starzejącego się (osoby po 65. roku życia stanowiły 14 proc. społeczeństwa). Gwałtownie wzrosło zapotrzebowanie na usługi opieki nad osobami starszymi, jednak poza opieką rodzinną zasoby były skrajnie ograniczone i często niedostępne. Ustawowa opieka społeczna dla osób starszych wymagających opieki była uzależniona od dochodów i słabo rozwinięta. Usługi prywatne były jeszcze bardziej ograniczone i zbyt kosztowne dla większości osób starszych i ich rodzin. Brakowało organizacji samopomocowych.

Zaistniałe okoliczności dostarczyły bodźców do tworzenia oddolnych inicjatyw i grup wzajemnej pomocy. Okazało się jednak, że nieodpłatna praca społeczna na dłuższą metę nie była trwałym sposobem rozwiązania problemu. Pojawiały się coraz częstsze przypadki „wolontariatu odpłatnego”, co prowadziło do komercjalizacji usług i degradacji relacji między wolontariuszami a ich podopiecznymi. Skutecznych rozwiązań organizacyjnych w dziedzinie opieki nad seniorami dostarczyły banki czasu, działające od 1995 roku pod nazwą Fureai Kippu.

W ramach nowej waluty seniorzy pomagali sobie nawzajem i zarabiali kredyty czasowe. Alternatywnie to członkowie rodzin w innych społecznościach zarabiali kredyty i przekazywali je swoim rodzicom mieszkającym w odległych regionach kraju. Użytkownicy mogli także zachować skumulowany kredyt na czas choroby lub starości i wówczas go wykorzystać. Badania pokazały, że osoby starsze wolały usługi świadczone przez wolontariuszy opłacanych przez Fureai Kippu niż tych opłacanych w jenach. Ponadto rozwiązanie to miało szereg innych pozytywnych skutków dla społeczność, takich jak budowanie relacji osobistych i więzi społecznych, poprawa zdrowia psychicznego i fizycznego uczestników, promowanie odpowiedzialności związanej z opieką nad osobami potrzebującymi.

W latach 1992-1998 liczba oddziałów Fureai Kippu wzrosła ze 113 do 302. Ich rozwój znacząco ograniczyła podpisana w 1997 r. przez rząd japoński ustawa o ubezpieczeniach pielęgnacyjnych. Jednak gdy w 2005 r. okazało się, że rozwiązanie rządowe generuje gigantyczne koszty i obejmuje opieką jedynie niedużą część wszystkich seniorów, zainteresowanie Fureai Kippu znowu odżyło. Ostatnie szacunki wskazują na istnienie blisko 400 centrów.

Pomimo, że Fureai Kippu nie stało się uniwersalnym panaceum na problemy polityki senioralnej, było i jest wartościowym i niezbędnym dodatkiem do innych form opieki. Przede wszystkim jednak, pomimo swojej ograniczoności w czasie i przestrzeni, pokazało, że globalny system finansowy nie jest jedynym możliwym i kompletnym tworem, ale że jest wynikiem twórczej działalności człowiek, posiadającego zdolność do budowania systemów alternatywnych, pozwalających na zachowanie ciągłości wymiany między poszczególnymi uczestnikami życia społeczno-gospodarczego, pomimo pozornego braku przychylności systemu globalnego względem nich.

Święty Augustyn w swojej teorii ekonomii, usuniętej z programów nauczania na wyższych uczelniach, włącza w relacje międzyludzkie element miłości, dzięki czemu pozwala zrozumieć gospodarkę jako twór nieustannie otwarty i dynamiczny, bowiem poruszany nie za sprawą ograniczonego i zamkniętego systemu finansowego, ale za sprawą twórczości ludzkiej, nieograniczonej w swoich środkach. Jej uwzględnienie w analizach ekonomicznych na szczeblu osobistym, w gospodarstwach domowych i w gospodarkach narodowych pozwala na kreatywne wykorzystanie czasu i doświadczenia recesji, w różnych jej przejawach.

Autor: Anna Woźniak

Tekst ukazał się w magazynie Patriotyzm Gospodarczy, dodatku do “Gazety Polskiej Codziennie” z dn. 29 października 2020 r. (magazyn ukazuje się w każdy ostatni czwartek miesiąca).

Ilustracja: Św. Augustyn, autor: Philippe de Champaigne (Public Domain)




Moralnie znaczy twórczo

Anna Woźniak

Przyzwyczailiśmy się, że debata o obyczajowości Polaków odbywa się w przestrzeni prawno-politycznej, przy stałym akompaniamencie prowokacji organizowanych przez aktywistów ideologicznych na ulicach Warszawy. Tymczasem od wielu już lat ideologie różnej proweniencji aktywnie i konsekwentnie formują sumienie narodu, niejako tylnymi drzwiami, na gruncie ekonomii.

Zasadniczym elementem tego zjawiska jest dążenie, aby przywrócić działalności gospodarczej etyczny charakter, realizowane w ramach tak zwanej społecznej odpowiedzialności biznesu (ang. Corporate Social Responsibility, CSR). Jest to deklarowany przez przedsiębiorstwo system zasad i inicjatyw mający na celu włączenie tegoż przedsiębiorstwa w działania na rzecz szerszego interesu społecznego. Istnieje wiele koncepcji CSR i dotyczą różnych wymiarów życia publicznego: środowiska naturalnego, odpowiedzialnej produkcji, praw człowieka etc. W praktyce CSR służy poprawie wizerunku firmy, wzmocnieniu jej tożsamości oraz jej pozytywnemu odbiorowi przez opinię publiczną.

Rozpatrując jednak kwestię tak pojętej etyki biznesu z punku widzenia interesu państwa i jego obywateli należy zadać sobie pytanie, czy inicjatywy i kampanie CSR faktycznie sprzyjają dobru wspólnoty państwowej i moralnemu doskonaleniu konkretnych jej uczestników.

CSR i jego źródła

Aby uchwycić istotę strategii CSR warto sięgnąć do źródeł, na których opierają się przyjęte przez przedsiębiorstwa zasady. W większości przypadków, zwłaszcza w odniesieniu do korporacji międzynarodowych, zasady CSR bazują na wytycznych stworzonych w ramach inicjatyw ONZ, takich jak UN Global Compact, którego celem jest wpieranie realizacji generalnych celów ONZ, w tym celów zrównoważonego rozwoju (ang. Sustainable Development Goals, SDG), czy też forum Światowej Rady Biznesu na rzecz Zrównoważonego Rozwoju (ang. World Business Council for Sustainable Development, WBCSD), którego deklarowanym celem jest „przyspieszenie przejścia do zrównoważonego świata”, także poprzez realizację celów zrównoważonego rozwoju.

ONZ stawia przed przedsiębiorstwami cele, ujednolicając jednocześnie ich rozumienie. W dokumencie Agenda 2050, opracowanym przez WBCSD w 2010 r., czytamy między innymi, że zawarta w nim wizja „ma na celu dostarczenie wspólnego zrozumienia, tak aby przywódcy podejmowali decyzje prowadzące do najlepszych rezultatów w dziedzinie rozwoju człowieka”. Godne życie ludzkie w Agendzie 2050 jest utożsamiane z „życiem zrównoważonym”.

Wszystkie istotne rankingi CSR odwołują się do wytycznych promowanych przez ONZ, a w szczególności do tych służących realizacji celów zrównoważonego rozwoju. Korporacje międzynarodowe są aktywnymi uczestnikami większości inicjatyw CSR działających pod egidą ONZ, aktywnie kształtują ich wytyczne, a następnie zajmują czołowe miejsca w rankingach opartych na tychże wytycznych, co już samo w sobie może budzić wątpliwości co do rzetelności takich ocen. Jednak skutki przedsiębranych strategii CSR wykraczają daleko poza kwestię rankingów i wizerunku.

Ewolucja praw człowieka

Cele takie jak dostęp do wody pitnej, utrzymanie wzrostu gospodarczego czy zapewnienie przystępnych cenowo mieszkań mogą w istocie przyczynić się do poprawy bytu wielu mieszkańców naszej planety. Jednak pośród celów natury infrastrukturalnej, gospodarczej czy środowiskowej można także znaleźć odwołania do celów społecznych, których częścią są tak zwane nowe prawa człowieka, stanowiące szczególnie kontrowersyjną kwestię dyskutowaną w ramach agendy.

W swoim pierwotnym brzmieniu Powszechna Deklaracja Praw Człowieka przyjęta przez ONZ w 1948 roku zawierała zapewnienia o równości i wolności wszystkich ludzi pod względem ich godności i praw. Zasadniczo odwoływała się do praw człowieka jako do praw obiektywnie definiowalnych. Metaprawne zasady, na których się opierała, były zgodne z rozumowym poznaniem natury rzeczy. W Deklaracji jednak nic nie dawało gwarancji stałości tych zasad i nie zabezpieczało ich przed stopniową ewolucją.

Dlatego z czasem zaczęto postrzegać zasady zawarte w oryginalnej Deklaracji jako przestarzałe, a ich miejsce stopniowo zajmowały „nowe prawa człowieka”.  Z kolei sama instytucja ONZ wraz ze swymi agencjami zaczęła podejmować decyzje i działania sugerujące, że otrzymała mandat na tworzenie nowej koncepcji człowieka i jego praw. Przy ich uszczegóławianiu okazało się, że nabierają nowej wymowy. Do dyskusji włączono kwestie takie jak eutanazja, aborcja, masowa sterylizacja, homoseksualizm czy edukacja seksualna. Tak pojęte nowe prawa człowieka nie były wywiedzione z natury rzeczy poznawalnej rozumowo, ale z definicji zgodnej z wolą prawodawcy. Decyzje podejmowano w oparciu o konsensus, na który znaczny wpływ mieli reprezentanci krajów znanych z łamania praw człowieka oraz organizacje pozarządowe lobbujące za konkretnymi zapisami ze względu na swój interes.

Jednocześnie dyskredytowano prawodawstwo narodowe, wywierając nacisk na państwa, aby sygnowały pakty i konwencje osiągnięte „w drodze konsensusu”. Wielokrotnie konwencje ONZ wchodziły w konflikt z prawodawstwem państwowym. Nowe zapisy pozwalały organom ONZ domagać się od poszczególnych państw dopasowania stosownych praw, a nawet konstytucji.

Pierwotnie Deklaracja miała głosić prawa człowieka, a zadaniem prawa narodowego było nadawanie głoszonym przez ONZ prawom człowieka konkretnego wyrazu. W praktyce całkiem zatarto to rozróżnienie. Przejmowanie funkcji tradycyjnie przynależnej państwom narodowym przez organy i agencje ONZ oznaczało ich wykraczanie poza właściwe im kompetencje.

Tendencja ta, widoczna i dziś, idzie ręka w rękę z powszechną skłonnością do umniejszania znaczenia władzy państwowej w międzynarodowych relacjach gospodarczych, co także znajduje swoje odzwierciedlenie w praktykach ONZ i co może tłumaczyć zadziwiającą zgodność we współdziałaniu ONZ z korporacjami międzynarodowymi. I to właśnie te ostatnie odgrywają kluczową rolę w procesie konstrukcji zrównoważonego świata, bowiem za ich pośrednictwem dokonuje się przełożenie oenzetowskiej etyki na moralność konkretnych uczestników życia korporacyjnego, a w konsekwencji i społecznego.

Przełożenie wytycznych na praktykę organizacyjną

Inicjatywy typu Global Compact czy Agenda 2050 tworzą wytyczne, które następnie „dyrektorzy ds. CSR”, działający w ramach przedsiębiorstw, przekładają na konkretne inicjatywy (np. świętowanie IDAHOT – Międzynarodowego Dnia Przeciw Homofobii, Bifobii i Transfobii) oraz zasady wewnętrznego kodeksu postępowania obowiązującego w danej organizacji. Kodeksy postępowania nie są jedynie kwestią zapisu na papierze, ale mają realne konsekwencje, jak pokazuje powszechnie już znany przypadek zwolnionego pracownika firmy IKEA, który cytował fragmenty Biblii odczytane przez jego przełożonych za obraźliwe dla osób homoseksualnych. Sygnał wysłany do pozostałych pracowników, także w innych organizacjach, jest bardzo jasny. Wywołanie wśród pracowników lęku przed zwolnieniem jest niezwykle skutecznym sposobem na zagwarantowanie ich uległości wobec polityki CSR ich pracodawcy.

W mechanizmie tym jak w soczewce widoczny jest sposób na zagwarantowanie wpływu nowych praw człowieka propagowanych przez ONZ na konkretne osoby, za pośrednictwem agentów wpływu, jakimi są korporacje międzynarodowe. Współpraca z przedsiębiorstwami pozawala agencjom ONZ pominąć de facto państwa narodowe, sprowadzić je do funkcji służebnej wobec instytucji międzynarodowych i ograniczyć ich zakres oddziaływania na obywateli.

Częścią tej strategii jest tworzenie modelu człowieka pozanarodowego, utożsamiającego się z celami swojego prawodawcy w stopniu wyższym niż z celami własnej wspólnoty narodowej, a często nawet i rodzinnej.

Osoby decydujące się na pracę w korporacjach międzynarodowych rzadko kiedy są świadome, że wraz z zobowiązaniem, jakie podejmują, podpisując umowę o pracę, godzą się na przestrzegania bardzo konkretnego kodeksu etycznego, jaki w ramach swojego CSR dana firma promuje. Przyszły pracownik niezauważalnie dla siebie i innych staje się mniej lub bardziej świadomym narzędziem w realizacji celów zrównoważonego rozwoju, zdefiniowanych przez ONZ i otwartych na dalszą ewolucję. W sferze moralności oznacza to niejako podpisanie czeku in blanco.

ONZ-etu model człowieka

Rzadziej zwraca się jednak uwagę, że działalność ONZ na gruncie społecznym prowadzi do zmiany koncepcji samego człowieka. Wśród wytycznych wiele miejsca poświęca się potrzebie uszanowania jego godności i praw. Tymczasem sama formuła celów zrównoważonego rozwoju, rozumianych jako zbiór zasad stanowiących jedyną ścieżkę prowadzącą do dobra wspólnego, ogranicza prawo człowieka do ustalania jego własnych celów w zgodzie z jego własnym sumieniem i rozumieniem dobra. A to właśnie taka wolność stwarza warunki do jego moralnego rozwoju. Ograniczenie swobody wyboru jest główną przeszkodą, jaką CSR, SDG, Global Compact, Agenda 2050 oraz inne podobne inicjatywy stawiają na drodze faktycznego moralnego doskonalenia osób.

Promowany przez ONZ model człowieka nie tylko redukuje go do sfery materialnej, ale przede wszystkim ogranicza jego wolność wyboru. Narzucanie określonego systemu quasi-etycznego jako uniwersalnego i niezawodnie prowadzącego do budowy dobra wspólnego ma skłonić człowieka do wiary, że nie jest on podmiotem władz intelektualnych i wolitywnych. Tymczasem to właśnie te władze dają mu zdolność do podejmowania działań o charakterze moralnym i twórczym. Wchłonięcie omawianej sfery życia przez międzynarodowy porządek polityczno-prawny prowadzi do powszechnej utraty świadomości, czym moralność i twórczość są w swej istocie. 

Zgodnie z modelem człowieka promowanym przez dyskutowane organizacje międzynarodowe dla doskonalenia swojej moralności potrzebujemy instytucji najwyższego pedagoga, który wskazałby nam definicję dobra oraz zbiór zasad, które do tego dobra prowadzą. Pomija się fakt, że każdy człowiek jest w stanie, włożywszy w to wymagany trud, dojść do stosownego zrozumienia na drodze intelektualnej. To dzięki tej zdolności, jak pokazuje historia, człowiek potrafił wznieść się ponad swoje dobro osobiste, aby osiągnąć dobro wyższe. To właśnie dzięki władzom intelektu i woli, człowiek był zdolny do przekraczania siebie, do tworzenia rzeczy nowych, niepowtarzalnych, wykraczających poza dotychczasową wiedzę. Z nich wyrósł całokształt dorobku ludzkiego, dziedzictwo sztuki, kultury i nauki, które odróżnia świat ludzi od świata zwierząt. Te same władze, zdolności i umiejętności są potrzebne i dziś, szczególnie w sferze gospodarczej, zwłaszcza w sektorze tak zwanej ekonomii kreatywnej.    

Paradoks moralności à la ONZ

Biorąc pod uwagę powyższe, paradoksem staje się fakt, że Zgromadzenie Narodowe ONZ ogłosiło rok 2021 międzynarodowym rokiem ekonomii kreatywnej dla zrównoważonego rozwoju.

Sektor kreatywny, o którym mowa w wydanym z tej okazji dokumencie, obejmuje między innymi „działalność gospodarczą opartą na wiedzy, wzajemne oddziaływanie ludzkiej kreatywności i idei, wiedzę i technologię, wartości kulturowe, a także artystyczne i kulturowe dziedzictwo oraz inne indywidualne lub zbiorowe formy ekspresji twórczej”. Innymi słowy, jest to ta część działalności człowieka, która w bardzo małym stopniu podlega odgórnym regulacjom i wytycznym, a jednocześnie odgrywa jedną z najistotniejszych ról w formowaniu wspólnoty i gospodarki narodowej.

Stałym i nienaruszalnym elementem konstruktu „międzynarodowego roku ekonomii kreatywnej dla zrównoważonego rozwoju” są postawione przed twórcami, artystami i przedsiębiorcami cele. Oczekuje się od nich nowatorskich sposobów ich realizacji.

Ustanawiając cele, a twórcom pozostawiając jedynie wolność wyboru środków, oenzetowski pedagog zdaje się zawłaszczać jeden z ostatnich bastionów wolnej myśli i niezależności. Nie robi tego poprzez presję formalną, ale próbuje skłonić wolę przedsiębiorców i twórców ku celom zrównoważonego rozwoju, prezentując je jako dobro w sensie uniwersalnym.

Tymczasem podstawą nowatorskiej działalności człowieka jest wola dążąca do dobra jako intelektualnie poznanego. Sam twórca, bez pomocy instytucjonalnej, jest w stanie zwrócić się ku dobru, które sam rozumie jako takie, nie opierając się w tym rozumieniu na wierze w autorytet instytucji, która dane dobro promuje.

Oenzetowskiemu prawodawcy umyka fakt, że prawdziwie twórcze akty wymagają wolności wyboru nie tylko środków, ale i celów. Z kolei akty zdeterminowane odgórnymi wytycznymi są odtwórcze, przewidywalne i nie wnoszą do społeczności nic nowego. Mają zatem niewielki potencjał, aby przyczynić się do prawdziwej innowacyjności w ramach sektora kreatywnego.

Działalność ONZ w sferze praw człowieka sprowadza się do tworzenie wizji twórczości i moralności opartej na przestrzeganiu zapisów prawa i jednoczesnego zacierania świadomości o źródłach pochodzenia tych zapisów. Promowany jest model człowieka posłusznego nakazom władzy, niezależnie od sensowności treści tych nakazów, człowieka niezdolnego do odwoływania się przy podejmowaniu decyzji do własnego rozumu.

Jednakże kampanie ONZ oraz organizacji współuczestniczących w realizacji zrównoważonego świata nie niszczą rzeczonych władz człowieka, a jedynie promują swoistą jego wizję, która sprzyja pomniejszaniu świadomości, że jest on podmiotem tychże władz, niezależnie od charakteru prawodawcy, któremu podlega, i rozpowszechnianych przez niego zasad.

Misja przedsiębiorcy

W ramach inicjatyw ONZ i jej agend wymiar prawny wyewoluował w wymiar etyczny, aby wreszcie doprowadzić do sytuacji, w której ONZ stała się instytucją wytyczającą cele ogółowi ludzkości. Powstała jako dobrowolne zrzeszenie suwerennych państw, a przeistoczyła się w instytucję, która używa różnorodnych form nacisku w stosunku do państw i osób starających się zachować swoje podstawowe prawo – prawo do realizowania własnych celów, zgodnie z własnym rozumieniem, czym jest dobro i jakie środki do niego prowadzą.

Za gąszczem wytycznych, celów i agend kryje się jeden zasadniczy cel przyświecający podobnym inicjatywom – doprowadzenia do utrwalenia jednej instytucji prawa międzynarodowego jako ponadnarodowego prawodawcy posiadającego monopol na definiowanie dobra i zła.  Taki schemat wymaga powszechnej akceptacji dla wizji człowieka jako z natury niezdolnego do radzenia sobie w sytuacjach wolnego wyboru i do samodzielnego podejmowania decyzji stosownych dla dobra wspólnego.

Tymczasem człowiek taką zdolność posiada. I właśnie sfera przedsiębiorczości, a w szczególności sektor kreatywny, może stać się dobitnym przykładem na to, że prawdziwie wolne inicjatywy o charakterze twórczym przynoszą wspólnocie narodowej większą rzeczywistą wartość, niż masowe inicjatywy promujące dobro pozorne jako prawdziwe i uniwersalne. 

Tekst ukazał się na łamach magazynu Patriotyzm Gospodarczy – dodatku do Gazety Polskiej Codziennie z dn. 27 sierpnia 2020 r.

Ilustracja: Rozbudowa Niepokalanowa l. 30-te (archiwum własne).




Home centrality, czyli sztuka zarządzania domem

Anna Woźniak

Powszechnie uważa się, że dystans społeczny, zakaz opuszczania domów oraz zawieszenie działalności firm i instytucji w czasie trwania pandemii COVID-19 postawiły świat na głowie. Pewna zmiana nastąpiła także w życiu domowym społeczeństw: ludzie zamknięci w domach zaczęli piec własny chleb, uczyć własne dzieci, sprzątać własny bałagan, sadzić warzywa we własnych ogródkach. Arystoteles z pewnością uznałby, że świat, w jego wymiarze ekonomicznym i wspólnotowy nie tylko nie stanął na głowie, ale wreszcie wrócił do normalności.

Jednym z bardziej intrygujących pojęć opisujących zmiany, jakie zaszły w życiu jednostek i społeczności dotkniętych konsekwencjami pandemii COVID-19 jest tzw. centralność domu (ang. home centrality). Autorzy koncepcji, Daniel Isenberg i Eric Schulz, próbują za jej pomocą uchwycić tendencję wzrostu znaczenia domu jako centrum komunikacji i kontroli, ośrodka zdolnego zaspokoić szerszy zakres potrzeb człowieka, niż wcześniej to sobie wyobrażano.

Jakże zaskakujący jest fakt, że tematem pierwszej księgi traktatu Arystotelesa Polityka, napisanego w IV w. p.n.e., jest właśnie home centrality, czyli sztuka zarządzania gospodarstwem domowym. Filozof określa ją mianem EKONOMII (z gr. oikos ‘dom’ + nomos ‘zarządzanie’). W jego postrzeganiu przedmiotem ekonomii nie jest nabywanie i konsumowanie bogactw materialnych. Ekonomia dla Arystotelesa jest także sferą z gruntu odrębną od polityki, rozumianej jako sztuka zarządzania państwem. Pomimo że obydwie dziedziny mają spójne cele, odróżnia je sposób ich osiągania. Wystarczy powiedzieć, że dla Arystotelesa, podobnie jak dla innych greckich myślicieli, „polityka ekonomiczna” byłaby koncepcją wewnętrznie sprzeczną.

Arystotelesowskie home centrality, podobnie jak cała Arystotelesowska teoria ekonomii, wykracza daleko poza zwykłą kontrolę czy zaspokajanie materialnych potrzeb człowieka. Obejmuje nie tylko sztukę zdobywanie środków potrzebnych do przeżycia, ale także umiejętność budowania właściwych relacji z domownikami oraz pracę nad własnym doskonaleniem. Wszystkie trzy pozornie różne kompetencje, dla Filozofa stanowią jedną spójną całość, z czego łatwo wywnioskować, że

Arystotelesowskiej ekonomii bliżej jest do etyki, niż do matematyki, statystyki czy nauk politycznych, z którymi powszechnie się ją dzisiaj łączy.

Burzenie ścian nie pomoże

W czasie izolacji spowodowanej koronawirusem przeniesienie życia zawodowego na grunt domowy wywołało rewolucję w wielu rodzinach. Zamknięcie w jednej przestrzeni z bliskimi miało bowiem doprowadzić do wzmożonego stresu, wzrostu przypadków depresji, lęków i przemocy – zjawisk, których nasilenie obserwuje się okresowo także w Boże Narodzenie i letnie wakacje.

Psychologowie nie szczędzili rad, które miały pomóc w zniwelowaniu stresu, poczynając od wskazówek architektonicznych (ściany izolują, więc lepiej je zlikwidować, ale brak własnej przestrzeni jest jeszcze gorszy, więc ostatecznie lepiej je zostawić) po zalecenia higieniczne i rutyny stabilizujące naszą psychikę: „nie spędzaj dnia w piżamie”, „bierz codzienny prysznic”, „rób cotygodniowe pranie”. Wprost trudno uwierzyć, że tak podstawowy element ludzkiej egzystencji wymagały tak precyzyjnych wytycznych ekspertów.  

Jednak dalszy rozwój wydarzeń pokazuje, że home centrality nie jest jedynie zjawiskiem przejściowym, istniejącym w oderwaniu od pozostałych sfer społeczno-gospodarczych, który można już puścić w niepamięć.

Arianna Huffington, amerykańska konsultantka doradzająca korporacjom w dziedzinie well-being (ang. ‘dobre samopoczucie’, ‘dobrobyt’), sugeruje, że przed powrotem przedsiębiorstw do właściwej działalności menedżerowie winni z każdym pracownikiem przeprowadzić wywiad dotyczący jego sytuacji osobistej, zapytać o chorych w rodzinie, o bliskich zwolnionych z pracy, o edukację domową dzieci, a następnie przygotować program, który zajmie się czynnikami wywołującymi u pracownika stres. Tak skonstruowana strategia pomoże, zdaniem Huffington, w podniesieniu produktywności siły roboczej w firmie.

Fakt, że nawet korporacje próbują włączyć się w życie domowo-rodzinne swoich pracowników, pokazuje tylko, ile mądrości okazał Arystoteles, uważając umiejętność zarządzania domem za wielkie dobro wspólnotowe. Jednak dla Filozofa było jasne, że jest to dobro narodowe, służące dobrobytowi całego państwa. Przywołany przykład pokazuje, że relacja wzajemnego wsparcia między rodziną a państwem nie zachodzi jednak automatycznie, ale trzeba nad nią aktywnie pracować, bowiem z jej bogactw czerpać mogą także inne wspólnoty pozanarodowe.

Dom jako dobro konsumowane

Znaczenie koncepcji ekonomii, zdefiniowanej przez Arystotelesa jako sztuka zarządzania domem, zostało radykalnie zmodyfikowane przez myślicieli oświeceniowych, w szczególności przez Adama Smitha, który miał nadać ekonomii jej obecny charakter. W wydaniu Smitha ekonomia staje się „nauką o bogactwie narodów” – bogactwie przede wszystkim materialnym.

Zmienia się radykalnie rozłożenie akcentów – z tematów twórczości, wytwórczości i działania przesuwają się na konsumpcję. Jeżeli rzeźnik ma więcej mięsa, niż może skonsumować – tłumaczy Smith – piekarz więcej chleba, niż może zjeść, a piwowar więcej piwa, niż może wypić, wówczas mogą oni te nadwyżki sprzedać z zyskiem dla siebie i innych. I to ten drugi etap ich działalności staje się przedmiotem szczególnego zainteresowania ekonomii Smithowskiej. W swoich spekulacjach Smith wykonuje pewien rzadko zauważany przez badaczy gest – opisuje jako sferę ekonomiczną przede wszystkim tę działalność człowieka, która tłumaczy jego wymianę nadwyżki, a nie sam akt wytwarzania dobra dla siebie i innych. Zgodnie z tą logiką „dobro” staje się dobre, wówczas, gdy można je sprzedać, gdy znajduje konsumenta.

„Konsumpcja jest jedynym celem i racją każdej produkcji” – tłumaczy Smith. I rzeczywiście, zależność ta tkwi u podstaw wielu rodzajów działalności gospodarczej. Jednak myśliciel przenosi ją także na grunt filozofii, nauki, edukacji i sztuki. Praca w domu i dla domu, rozważana z perspektywy Smitha, staje się dobrem mało użytecznym, bowiem poza domownikami, którzy zresztą za nią nie płacą, nikt nie jest zainteresowany jej konsumpcją.

Według Smitha miarą bogactwa i ubóstwa jest ilość pracy, którą człowiek może nabyć od innych. A zatem bogaty to ten, który może zapłacić za to, aby dla niego ugotowano posiłek, aby mu umilano czas, aby wychowywano jego dzieci i rozwiązano jego problemy, a nie ten, kto umie i jest w stanie zadbać o to wszystko sam. Stąd tylko krok do paradoksu, który zauważył już Chesterton w odniesieniu do kobiet: „Kobieta uważa się za wolną, służąc swojemu pracodawcy, a za niewolnicę, pomagając własnemu mężowi”. Od czasów Chestertona zjawisko nabrało szerszych rozmiarów, niezależnych od płci.

Dom jako dobro tworzone

Powszechność zasady konsumpcjonizmu sprawia, że gospodarstwo domowe także zostaje nią objętą. Staje się dobrem konsumowanym, a nie, jak utrzymywał Arystoteles, dobrem tworzonym – przedmiotem kreatywnej twórczości człowieka. Tak jak filozofia czy sztuka, praca w domu ma wartość wewnętrzną, niezależną od tego, czy i jak jest konsumowana. Jest dobra, gdy jest uznana za dobrą przez osobę ją wykonującą.

Niestety osobie, która została uformowana przez racje Adama Smith trudno znaleźć w pracach domowych sens. Dom został przyłączony do kategorii dóbr konsumpcyjnych, a gdy takiej wartości mu zabraknie, staje się zbyteczny i uciążliwy. Ekonomia w wersji Smitha jest powszechnie nauczana na uniwersytetach i w szkołach biznesu, co może tłumaczyć, dlaczego jej studentowi należy przypominać, aby, spędzając dzień w domu, zmieniał piżamę na ubranie, nawet jeżeli taka czynność nie ma jakiejkolwiek innej wartości poza tą, że jest czynnością samą w sobie stosowną.

Warto pamiętać, o czym przypominają powszechnie teoretycy i praktycy zarządzania zasobami ludzkimi, że najważniejszą i najbardziej przydatną kompetencją w XXI wieku będzie elastyczność pracownika pozwalająca mu na szybkie zdobycie nowych umiejętności i skuteczne przekwalifikowanie się. Być może kryzys COVID-19 oraz wywołane nim przywrócenie centralnego znaczenia domowi pokazuje, że zarządzanie

domem, czyli ekonomia par excellence, jest nowym kierunkiem rozwoju zawodowego o niebagatelnym potencjale.

Tekst ukazał się na łamach czasopisma „Patriotyzm gospodarczy”, dodatku do Gazety Polskiej Codziennie z dn. 29 czerwca 2020 r.

Autor zdjęcia: Martin H. Fryc (Creative Commons Attribution-Share Alike 2.5 Generic, 2.0 Generic and 1.0 Generic license)