1

Akt Poświęcenia dla triumfującego zwycięstwa Niepokalanego Serca Maryi

Bp Paweł Maria Hnilica SJ

Budząc się o jutrzence Twojego Triumfu, my, Twoje dzieci zjednoczone w odpowiedzi na Twoje matczyne wołanie, składamy przyrzeczenie ofiarowania się Twojemu Niepokalanemu Sercu, uczestnicząc tym samym w Twoim Triumfie.

Modlę się, droga Matko, abyś wzięła mnie w Swoje matczyne ramiona, przedstawiając mnie Bogu Ojcu w Niebie, tak abym został wybrany i przydzielony do służenia Twojemu Synowi poprzez ofiarowanie się dla Triumfu Twojego Niepokalanego Serca.

W tym uroczystym akcie, ja, jako Twoje dziecko, ofiarowuję Ci swoje TAK w zjednoczeniu z Twoim Fiat, abym został umocniony i trwał silny w tej końcowej bitwie dla wypełnienia obietnic, jakie dałaś w Fatimie: nawrócenia Rosji, kraju Twojego największego zwycięstwa, a poprzez to nawrócenia całego świata oraz zapanowania powszechnego pokoju.

Królowo Apostołów i Współodkupicielko, bądź naszym przewodnikiem pośród ciemności obecnych czasów, gdzie promienie Twojej jutrzenki docierają, aby oświetlić nasz horyzont. Twoim  Niepokalanym Sercem jako naszym schronieniem i drogowskazem,  prowadź nas na pole tej bitwy; poślij nas na szańce uzbrojonych w Twój miecz prawdy, opancerzonych zbroją cnoty, abyśmy byli wzorem nieskończonego miłosierdzia i miłości Boga Ojca.

Obiecujemy Ci, Matko Najświętsza, wierność Ojcu Świętemu jako naszemu Bożemu reprezentantowi Chrystusa pomiędzy nami, aby to poświęcenie przyniosło jedność naszych serc, umysłów i dusz dla realizacji rzeczywistego Triumfu Twojego Niepokalanego Serca, który może zstąpi na ziemię za czasów jego pontyfikatu.

Jako apostoł Twojego Triumfu, ślubuję Ci, Matko, dawać świadectwo Boskiej obecności Twojego Syna w Świętej Eucharystii, jednoczącej sile Twojej potężnej armii. Obyśmy znaleźli pewność, ufność i jednomyślność celu przed Przenajświętszym Sakramentem. Niech Chrystus utworzy we mnie idealną duszę, tak aby Jego jaśniejące odbicie promieniowało ze mnie na wszystkich.

Najświętsza Maryjo Panno, Matko najczystsza, Pośredniczko wszystkich łask Bożych, zechciej zamieszkać w moim sercu; a wraz z Tobą niech zamieszka w nim Twój Oblubieniec, Duch Święty, aby to moje poświęcenie rodziło owoce dzięki Jego darom.

Siłą Jego obecności pozostaniemy niezachwiani w ufności, silni i wytrwali w modlitwie, dążąc do całkowitego oddania się Bogu Ojcu. Niechaj Duch Święty objawi się jako fala zjednoczenia wszystkich serc na całym świecie.

Ja,…………………., Twoje dziecko, w obecności wszystkich aniołów Twojego Triumfu, wszystkich świętych w Niebie i w zjednoczeniu z Matką Kościołem, składam na Twoje ręce odnowienie obietnic mojego Chrztu świętego. Ofiarowuję Ci, droga Matko, całą moją przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, radości i smutki, modlitwy i ofiary, wszystko to czym jestem i wszystko to, czym stanę się poprzez uformowanie mnie przez Ojca Niebieskiego.

Ofiarowuję Ci Matko moją miłość i zobowiązanie, abyśmy pozostawali złączeni na zawsze w TAK wieczności, w głębi Twojego Triumfującego Niepokalanego Serca.

Amen.

Ja, …………………..ślubuję uroczyście moje poświęcenie się Niepokalanemu Sercu Maryi.

Zaświadczone i zaakceptowane przez:  + Biskupa Pawła Marię Hnilicę, SJ (faksymile podpisu)




Siła miłości Boga

Św. Albert Wielki

(…) Wszystko, co jest niezbędne do zbawienia, może odnaleźć swoją najwyższą, najpełniejszą, najkorzystniejszą doskonałość tylko w miłości.

Miłość dostarcza wszystkiego, co jest potrzebne dla naszego zbawienia. Zawiera w obfitości każdą dobrą rzecz i nie brakuje jej obecności nawet najwyższego przedmiotu naszych pragnień.

Tylko dzięki samej miłości zwracamy się do Boga, przemieniamy się na Jego podobieństwo i jesteśmy z Nim zjednoczeni, abyśmy stali się z Nim jednością duchowo i otrzymywali od Niego całe nasze szczęście: tutaj w łasce, potem w chwale. Miłość nie może znaleźć odpocznienia, dopóki nie spocznie w pełnym i doskonałym posiadaniu Ukochanego.

To dzięki drodze miłości, Bóg zbliża się do człowieka, a człowiek do Boga, ale tam, gdzie nie ma miłości, Bóg nie może zamieszkiwać. Jeśli zatem posiadamy w sobie miłość, posiadamy Boga, ponieważ „Bóg jest miłością” (1 J 4, 8).

Nie ma nic bardziej dojmującego niż miłość, nic bardziej subtelnego, nic bardziej przenikliwego. Miłość nie może spocząć, dopóki nie zbada wszystkich głębin i nie pozna doskonałości swego Ukochanego. Pragnie być z Nim jednym, a jeśli to możliwe, stanowi Umiłowanym jeden byt. Z tego powodu nic nie może jej w tym przeszkodzić, nic nie może wejść między nią a jej umiłowany przedmiot, którym jest Bóg, ale rzuca się naprzód, w jego kierunku i nie znajduje spokoju, dopóki nie pokona każdej przeszkody i nie dotrze aż do Ukochanego.

Miłość ma moc jednoczenia i przekształcania. Przemienia tego, który kocha w tego, który jest kochany, i tego, który jest kochany w tego, który kocha. Każdy przemienia się w drugiego, w stopniu w jakim jest to możliwe.

Najpierw rozważ inteligencję. Jak całkowicie miłość przenosi ukochaną osobę do tego, kto kocha! Z jaką słodyczą i zachwytem ta pierwsza żyje w pamięci drugiego, i jak szczerze kochający próbuje poznać, nie powierzchownie, ale dogłębnie, wszystko, co dotyczy przedmiotu swojej miłości, i stara się wejść jak najdalej w jego życie wewnętrzne!

Zastanówcie się następnie nad wolą, dzięki której również ukochany żyje w tym, który kocha. Czy nie przebywa w nim z powodu tego delikatnego uczucia, tej słodkiej i głęboko zakorzenionej radości, którą odczuwa? Z drugiej strony, kochający żyje w umiłowanym dzięki sympatii swoich pragnień, dzieląc się swoimi upodobaniami i antypatiami, radościami i smutkami, dopóki nie zdaje się tworzyć z drugim jedności. Jako że „miłość jest silna jak śmierć” (Pnp 8, 6), przenosi ona kochającego z samego siebie do serce umiłowanego i trzyma go tam w niewoli.

Dusza jest bardziej prawdziwie tam, gdzie kocha, niż tam, gdzie daje życie, ponieważ istnieje w przedmiocie kochanym poprzez własną naturę, rozum i wolę. Podczas gdy jest w ciele, ożywia tylko poprzez nadawanie mu istoty, którą dzieli z naturą zwierzęcą[1].

Istnieje zatem tylko jedna rzecz, która ma moc odciągania nas od obiektów zewnętrznych w głąb naszych własnych dusz, aby stworzyć tam bliską przyjaźń z Panem Jezusem. Tylko miłość Chrystusa i pragnienie Jego słodyczy może nas w ten sposób doprowadzić do odczuwania, pojmowania i doświadczania obecności Jego Boskości.

Tylko moc miłości jest w stanie podnieść duszę z ziemi na wyżyny Nieba, ani też nie można wznieść się do wiecznego szczęścia inaczej, jak tylko na skrzydłach miłości i pożądania.

Miłość jest życiem duszy, jej szatą godową, jej doskonałością[2].

Na miłości opiera się prawo, prorocy i nauki Pana (Mt 22, 40). Dlatego Apostoł napisał do Rzymian: „Pełnią tedy Prawa jest miłość” (Rz 13, 10), a w pierwszym liście do Tymoteusza: „Celem zaś przykazania jest miłość” (1 Tym 1, 5).

Źródło: Albertus Magnus, On Union with God, London 1911 (tłum. własne).

Ilustracja: Albertus Magnus (fresk, 1352, Treviso, Włochy).

[1] Autor mówi tutaj o duszy ludzkiej, która jako taka jest bardziej tam, gdzie kocha, niż tam, gdzie daje życie.

[2] Bez miłości nie ma doskonałej cnoty, ponieważ bez niej żadna cnota nie może doprowadzić człowieka do jego ostatecznego celu, którym jest Bóg, chociaż może doprowadzić go do niższego celu. W tym sensie, według starszych teologów, miłość jest „formą” innych cnót, ponieważ dzięki niej akty wszystkich innych cnót są nadprzyrodzone i skierowane do ich prawdziwego celu – tj. do Boga. (Cf. S. Th., II–II, q. 23, a. 7, 8).




Maryja w życiu kapłana: ratowanie dusz

Emil Neubert

Qui propter nos homines et propter nostram salutem descendit de caelis, „On to dla nas ludzi i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba”. Syn Boży stał się człowiekiem nie tylko dla chwały Ojca, ale także dla naszego zbawienia. Zresztą w rzeczywistości te dwa cele są jednym i tym samym: Jezus czyniąc pokutę za nasze grzechy przywraca chwałę Bogu i jednocześnie przyprowadza do swego Ojca, jako Jego czcicieli w duchu i w prawdzie, dusze, które trwały w postawie buntu od czasów pierwszych przodków. Nawet imię zapowiada Jego misję: „Jezus” oznacza „Zbawiciel” („Bóg zbawia”). Jezus żyje tylko po to, aby uwielbić Boga, ale żyje także – oddycha, pracuje, cierpi i umiera – tylko po to, aby odkupić ludzi.

Ten sam cel musi przyświecać każdemu czynowi kapłana. Jeżeli przyświecają mu inne cele, nie jest prawdziwym kapłanem Chrystusa.

Rozważając gorliwe poświęcenie się Jezusa dla dusz, serce kapłańskie rozpala się tym samym zapałem. Jak wszędzie, tak i tutaj, Chrystusa-Zbawiciela kontemplujemy obok Maryi i pod Jej bacznym okiem. Z Nią zrozumiemy, rozważając ponownie rozdział trzynasty o kapłańskim wyrzeczeniu się siebie, jak Chrystus, od pierwszej chwili swojego życia na tym świeci aż po ostatnie westchnienie na Krzyżu, pragnął służyć, a nie, aby Jemu służono. Było to trwające trzydzieści trzy lata męczeństwo, ukoronowane agonią ukrzyżowania.

Jego służba była naszym zbawieniem. Nie skończył jej jednak wraz z końcem swego życia i zmartwychwstaniem. Chciał ją kontynuować do końca czasów. Aby zrealizować tę misję, założył swój Kościół, ustanowił kapłaństwo, dał nam sakramenty i nieustannie odnawia swoje poświęcenie na Krzyżu. Ze wszystkich czynów swego życia na ziemi odnawia tylko jedno – Ofiarę Kalwarii, która nas zbawiła i która, odnowiona, nieustannie udziela nam łaski zbawienia. Ofiarę tę odnawia nie raz na rok, na jednym ołtarzu, na szczycie judejskiego wzgórza, ale każdego dnia, nieustannie, w każdym miejscu na ziemi, tysiące razy dziennie. A wszystko to dzieje się przed ludźmi, z których większość zdaje się nie rozumieć, co się przed nimi dokonuje, w obecności biednych kapłanów, często rozkojarzonych i wyczerpanych, którzy także zdają się sami nie rozumieć, co robią.  

Z Maryją rozważamy te niezliczone cuda, uczynione przez Chrystusa z miłości, aby ratować dusze przed wiecznym potępieniem. Z Maryją prosimy Go, aby choć trochę rozpalił nasze serca tym samym ogniem, którym płonie Jego Serce. Nie zadowolimy się jednak podziwianiem zewnętrznej formy, ale wejdziemy za Maryją do wnętrza Serca Jezusa, aby zrozumieć konkretne motywy, które skłoniły Go do ratowania nas za tak wysoką cenę.

„Żyję w wierze Syna Bożego, który mnie umiłował i wydał samego siebie za mnie” (Gal 2,20), mówi św. Paweł. Obfitość Jego gorliwości w dziele zbawiania dusz zapewnia Mu Jego miłość do nich. Widzi Boga kochającego swoje stworzenie miłością nieskończoną; wydobywającego je z nicości poprzez swą miłość; wynoszącego je, poprzez swą miłość, do uczestnictwa w życiu Bożym; poprzez miłość gotową, aby wybaczać w nieskończoność, jeśli tylko stworzenie zechce przyjąć te oznaki miłości. Syn, który stał się człowiekiem, uczestniczy w tym niezrozumiałym szaleństwie. Dlatego chodzi za najbardziej zatwardziałymi i odrażającymi grzesznikami, nie pozwalając sobie nawet na chwilę wytchnienia. Dla nich wylewa całą swą Krew, aż po ostatnią kroplę i poddaje się niewypowiedzianym torturom.

Głębiny miłości i miłosierdzia Jezusa trzeba badać z Jego Matką. Z Nią i za Jej pośrednictwem powinniśmy błagać Go, aby wlał w nasze serce swoje pragnienie zbawiania dusz. Jezus powołał kapłana, aby Mu w tym pomagał. Czy nie jest obłudą zapewnianie Jezusa, że się Go kocha, nie troszcząc się jednocześnie o dusze, które Jezus ukochał nieopisaną miłością?

Gdy usiłuję uczestniczyć u boku Maryi w nieskończonej miłości Chrystusa dla dusz, zaczynam rozumieć, że uczestniczę także w odczuwaniu Jej Macierzyńskiego Niepokalanego Serca, niewypowiedzianie bolesnego i miłosiernego. Miłość Jezusa do grzeszników cała Ją przeniknęła. Tak jak On, kocha ich tą samą miłością Ojca. Kocha ich także z przyczyn osobistych: poświęciła dla nich swego Syna; są to Jej przybrane dzieci, drudzy Jezusowie, drudzy synowie Ojca; Jej misją jest wyrwać ich spod wpływów szatana i sprawić, by żyli życiem Jej Pierworodnego. Przypomnijmy sobie, z jakim płomiennym zapałem pragnęła Monika zbawienia swego syna Augustyna! Miłość i płomienny zapał Maryi pragnącej zbawienia swych zabłąkanych dzieci, będących w niebezpieczeństwie wiecznego potępienia, są nieporównanie większe. Czy kapłan może być Jej ulubionym synem, jeżeli nie wkłada całej gorliwości duszy w pomaganie swej Matce w misji zbawiania Jej dzieci?

„Szeroka brama i przestronna jest droga, która wiedzie na zatracenie, a wielu jest, którzy przez nią wchodzą” (Mt 7,13). Trudno oszacować liczbę dusz nieustannie narażonych na zatracenie w przepaściach piekielnych. Ratunek zapewniają im tylko te dusze powołane do apostolstwa, które wypełniają swoją misję. Kapłan jest do niej także powołany. Jezus i Maryja liczą na niego. Gdy jest tego świadom, czy cokolwiek może ostudzić jego gorliwość i niepokój o dusze potrzebujące jego pomocy?

Gdy jestem kuszony do popełnienia grzechu, gdy działam w sposób niedoskonały, gdy brakuje mi odwagi, by wznieść się do aktów wielkodusznych, dusze wołają do mnie: „Miej litość, nie pozwól nam iść do piekła!”. Czy nie słyszę także trwożnych słów Chrystusa na Krzyżu: Sitio! „Jestem spragniony! Jestem spragniony dusz!”. Czy nie widzę łez mojej Matki u boku umierającego Syna, płaczącej nad Nim i nad pozostałymi swymi dziećmi, których nie chcę ratować?

O Jezu! O Maryjo! Dusze! Dusze! Niech ta myśl o ratowaniu dusz prześladuje mnie dzień i noc, i niech zmusza mnie do życia pełnią mego kapłaństwa!

Źródło: o. Emil Neubert, Maryja w życiu kapłana, Cor Eorum, Płock 2017.

Ilustracja: Jan Gossaert, Chrystus pomiędzy Najświętszą Maryją Panną a św. Janem Chrzcicielem, Prado, Madryt.




Dusza apostolstwa – nabożeństwo do Niepokalanej Matki

o. Jean-Baptiste Chautard

Czyż mógłbym, jako członek zakonu Cystersów, tak ściśle poświęconego Najświętszej Maryi Pannie jako syn św. Bernarda, niezrównanego przez pół wieku, apostoła całej Europy, zapomnieć o tym, że św. Opat z Clairvaux Maryi przypisywał cały swój postęp w zjednoczeniu swym z Jezusem i wszystkie owoce swoich prac apostolskich.

Wszyscy wiedzą czym było dla narodów i królów, dla Soborów i Papieży apostolstwo tego najsławniejszego syna Patriarchy św. Benedykta.

Wszyscy podziwiają świętość, geniusz, głęboką znajomość Pisma św. i namaszczenie, cechujące dzieła ostatniego z Ojców Kościoła. Ale najlepszym wyrazem podziwu wieków dla św. Doktora, to tytuł „Psałterzysty Maryi”, nadany mu przez  potomność.

„Śpiewak Maryi” — dotąd nie przewyższył go nikt z tych, co opiewał chwałę Matki Boga. Święty Bernardyn z Sienny i św. Franciszek Salezy, a również Bossuet, św. Alfons, błogosławiony Grignion de Montfort itd. czerpią ze skarbów św. Bernarda, kiedy chcą mówić o Niej i znaleźć dowody na rozwinięcie tej prawdy, którą św. Doktor stawia na czele: „Wszystko przychodzi nam przez Maryję”.

„Patrzmy, bracia, z jakim uczuciem nabożeństwa Bóg chciał, byśmy chwalili Maryję. On, który w Niej złożył pełnię wszystkiego dobra. Jeżeli mamy w sobie jakąś nadzieję, jakąś łaskę, jakieś zapewnienie zbawienia, przyznajemy, że to wszystko pochodzi od tej, która jest pełną rozkoszy… Usunąć to słońce, które oświeca ziemię, i oto nie będzie dnia. Usuńcie Maryję, tę Gwiazdę morską i nasze wielkie i niezmierne morze pogrąży się w głębokiej ciemności, pokryje cieniem śmierci i ciężkimi chmurami. A więc z najgłębszych tajników serca, z głębi wnętrzności i z całych sił musimy czcić Najświętszą Pannę, gdyż taka jest wola Tego, który chciał , byśmy wszystko mieli przez Nią”.

„Nikt nie dostąpi zbawienia, jeno przez Ciebie, Matko Boga. Nikt nie otrzymuje łask od Boga, tylko przez Ciebie, o Pani, łaski pełna”! (św. German). „Świętość wzrasta w miarę nabożeństwa do Najświętszej Panny” (O. Faber).

Opierając się na tej zasadzie, nie wahamy się twierdzić, że apostoł cokolwiek by czynił dla swego zbawienia i swego postępu duchowego, dla płodności swego apostolstwa, będzie budował tylko na piasku, jeżeli jego działalność nie opiera się na szczególniejszym nabożeństwie do Matki Bożej.

a) A przede wszystkim w swym życiu wewnętrznym apostoł ma za mało nabożeństwa do swej Matki, jeżeli jego zaufanie do niej nie ma nic entuzjazmu, i jeżeli nabożeństwo, jakie ma do niej, jest czysto zewnętrzne. Jak jej syn „patrzy na serce”, i ona patrzy tylko w serca nasze i uważa nas za prawdziwe swe dzieci, tylko według tego, jak miłość nasza odpowiada jej miłości.

Trzeba mieć serce mocno przekonane o wielkości, przywilejach i dobroci tej, która jest zarazem Matką Boga i Matką ludzi. Trzeba mieć serce przejęte tą prawdą, że walka z wadami, nabywanie cnót, królowanie Jezusa w duszach naszych, a więc pewność zbawienia i uświęcenia, zależy od naszego nabożeństwa do Najświętszej Panny. Trzeba przejąć się myślą, że wszystko w życiu duchowym jest łatwiejsze, pewniejsze, słodsze i szybsze, skoro działamy z Maryją.

Z Maryją robi się więcej postępu w miłości ku Jezusowi w miesiąc, niż latami, jeżeli się żyje w mniej ścisłym związku z tą dobrą Matką (Grignion de Montfort).

Trzeba mieć serce przepełnione ufnością synowską względem Tej, której czułość, uprzedzające miłosierdzie wielkoduszność znamy z doświadczenia. (Dzieci, ona jest podstawą mej ufności i całą przyczyną mej nadziei — św. Bernard).

Serce rozpłomienione coraz większą miłością ku tej, bez której nie zna żadnej radości, z którą się łączy w każdym swoim bólu i przez którą przechodzą wszystkie jego uczucia.

Wszystkie te uczucia dobrze charakteryzują serce św. Bernarda, tego wzoru męża czynu. Któż nie zna tych słów jakie wypłynęły z duszy św. Opata, kiedy tłumacząc zakonnikom tekst Ewangelii „Poslan jest” zawołał:

„O wy, którzy rozumiecie, że wśród przypływów i odpływów tego wieku raczej unoszeni jesteśmy na falach pośród burz i nawałnic, niż chodzicie po ziemi, zwróćcie oczy wasze i miejcie je utkwione w tę gwiazdę, by nie zginąć w zawierusze. Skoro wiatry pokus rozpętają się, jeżeli natkniesz się na rafy doświadczeń, wznieś oczy ku gwieździe, przywołaj Maryję. Jeżeli złość, skąpstwo lub pożądliwość osaczają wątłą łódź twej duszy — wznoś oczy ku Maryi. Jeżeliś zmiażdżony poczuciem potworności tych błędów, przejęty wstrętem do obrzydliwych ran twego sumienia czujesz, że ogarnia cię otchłań smutku i rozpaczy — myśl o Maryi. W niebezpieczeństwie, trwogach, wątpliwościach myśl o Maryi i wzywaj Maryi.

Niech imię Maryi nigdy nie będzie dalekie od twych warg, nigdy dalekie od twego serca; a na to, by otrzymać pomoc jej modlitwy nie zapominaj o przykładzie jej życia. Idąc w jej ślady, nie zbłądzisz; modląc się do niej, nie wpadniesz w rozpacz, wpatrując się w nią, nie zmylisz drogi, z jej pomocą nie upadniesz; pod jej opiekę nie zaznasz trwogi, za jej kierownictwem nie znużysz się, jeżeli ona będzie ci pomocną dopłyniesz do portu”.

Pragnąc ofiarować naszym współbraciom w apostolstwie rodzaj skrótu rad św. Bernarda, skierowanych do tego, by stać się istotnym dzieckiem Maryi, zrobimy zdaje się najlepiej, gdy zachęcimy, by przeczytali z uwagą tak poważną i drogocenną pracę Życie duchowe w szkole Bł. Grigniona de Montfort, napisane przez Ojca Lhoumeau. Obok prac świętego Alfonsa Liguoriego i komentarzy Ojca Desurmont, pism Ojca Fabera i Ojca Giraud, żadna praca lepiej nie odzwierciedla pism świętego Bernarda od powyżej przytoczonego dzieła O. Lhoumeau. Zresztą cytuje on św. Bernarda na każdym kroku. Głęboki podkład teologiczny, namaszczenie, charakter praktyczny, wszystko składa się na to, by osiągnąć cel, do jakiego dążył niezmordowanie opat z Clairvaux. Urobić serca swych dzieci na wzór swego i nadać im to, co jest charakterystyczne dla Cystersów: potrzebę stałego uciekania się do Maryi i życie w zjednoczeniu z nią.

Zakończymy tymi pocieszającymi słowy, jakie słynna cysterka, św. Gertruda, nazwana przez Don Guerangera Gertrudą Wielką, usłyszała z ust Najświętszej Panny: „nie należy Jezusa nazywać mym Synem Jedynym, lecz raczej mym Pierworodnym, mym przenajsłodszym Jezusem. Poczęłam Go pierwszego w łonie, ale po Nim, a raczej przez Niego poczęłam was wszystkich, abyście byli jego braćmi i byście stali się mymi dziećmi, które przyjęłam do wnętrza miłości mej macierzyńskiej”. Wszystko w dziełach tej świętej patronki Trapistek odbija umysł jej błogosławionego Ojca św. Bernarda, w stosunku do życia w zjednoczeniu z Maryją.

b) Aby apostoł pracował z korzyścią.

Czy człowiek apostołujący ma wyrwać duszę z grzechu, czy ma w niej rozwinąć cnoty, zawsze powinien mieć jako pierwszy cel, za przykładem św. Pawła, zrodzić Zbawiciela w tych duszach. A ponieważ, jak powiada Bossuet, Bóg postanowił dać nam Zbawiciela za pośrednictwem Maryi, porządek ten nie zmienia się: Ona zrodziła głowę, musi więc również rodzić i członki. Wykluczyć Maryję z Apostolstwa, byłoby to zapoznać zasadniczą część planu Bożego. „Wszyscy przeznaczeni do nieba — powiada św. Augustyn — są na tym świecie ukryci w łonie Najświętszej Panny, ona ich tam strzeże, karmi, utrzymuje i daje wzrost, jako dobra Matka, aż ich zrodzi dla chwały po śmierci”.

Od chwili wcielenia, słusznie twierdzi św. Bernardyn ze Sienny, Maryja otrzymała rodzaj zwierzchnictwa nad całą misją doczesną Ducha św. tak, że żadne stworzenie nie dostępuje łask inaczej, jak za jej pośrednictwem.

Z drugiej strony prawdziwy czciciel Maryi staje się wszechmocnym w stosunku do serca Matki. Jakiż apostoł mógłby odtąd wątpić w skuteczność swego Apostolstwa, skoro przez nabożeństwo do Maryi zdobył wszechmoc Jej nad Krwią Odkupiciela.

Toteż widzimy, że wszyscy prawdziwi apostołowie są przejęci nabożeństwem do Najświętszej Panny. Gdy chcą wyrwać duszę z więzów grzechu, jakże skuteczną musi być ich praca, jeśli sami mają wstręt do złego i umiłowali czystość, przez co stają się podobni do tej, która sama siebie nazwała Niepokalanym Poczęciem.

Na głos Maryi św. Jan Chrzciciel poznał obecność Jezusa i zadrżał w łonie swej matki.

Jakąż więc wymową obdarzy Maryja swych przybranych synów, by mogli otworzyć dla Jezusa serca, dotychczas zamknięte. Jakież słowa pełne miłosierdzia potrafią znaleźć zbliżeni do Maryi apostołowi, aby uchronić od rozpaczy te dusze, które tak długo nadużywały łask Bożych.

Jeżeli jaki nieszczęsny nie zna Maryi — to pewność z jaką apostoł wskaże mu ją jako prawdziwą Matkę i ucieczkę grzeszników, wleje w jego serce otuchę i nadzieję.

Święty proboszcz z Ars spotykał czasem grzeszników, którzy zaślepieni złudzeniem, opierając się na pewnych praktykach zewnętrznych nabożeństwa do Maryi uspakajali się i grzeszyli tym śmielej, bez obawy płomieni piekielnych. Wówczas słowa jego nabierały mocy niewzruszonej, wykazywał im całą potworność takiego przekonania, ubliżającego Matce Miłosierdzia i zmuszał ich do gorącej modlitwy, by uprosić sobie łaskę uniknięcia przemocy piekielnej.

Apostoł niemający takiego nabożeństwa do Maryi nie osiągnie skutku w podobnym wypadku, a przez słowa ostre i zimne sprawi tylko to, że nieszczęśliwy rozbitek porzuci tę resztkę swej pobożności, która może się mu stać deską ratunku.

Apostoł, który całym sercem kocha Maryję, otrzyma od niej dar wymowy, by wzruszyć serca zatwardziałych grzeszników. Zdaje się, jakoby przez miłość dla swej Matki, Jezus zastrzegł dla niej najtrudniejsze zdobycze w apostolstwie i udzielał ich jedynie tym, co żyją w zjednoczeniu z Maryją. „Przez Ciebie wygładził wszystkich nieprzyjaciół naszych”.

Nigdy prawdziwemu synowi Maryi nie zbraknie argumentów, sposobów, a nawet świętych forteli, gdy w wypadkach prawie rozpaczliwych przyjdzie mu podtrzymywać słabych i pocieszać niepocieszonych.

Dekret, który do litanii dodał wezwanie: Mater boni consili, opiera się na tytułach „Skarbnicy łask niebieskich” i „Pocieszycielki strapionych” na jakie zasługuje Maryja. „Matka dobrej rady” tylko prawdziwym swym wielbicielom wskazuje sekrety, by mogli, jak w Kanie, otrzymać do dzielenia się z innymi wino pociechy i sity.

Ale głównie, gdy trzeba mówić duszom o miłości Boga, wówczas ta „Zdobywczyni serca”, według wyrażenia św. Bernarda, kładzie w usta swoich czcicieli słowa ogniste, które rozpalają miłość ku Jezusowi, a ta staje się źródłem wszystkich innych cnót.

Jako apostołowie musimy gorąco kochać Tę, którą Pius IX nazywa dziewicą-kapłanem, której godność przewyższa godność wszystkich kapłanów i biskupów. Miłość ta daje nam prawo nieuważania nigdy sprawy za straconą, jeżeli ją zaczniemy z Maryją i prowadzimy z Nią nadal. Maryja w rzeczy samej jest podstawą i koroną wszystkiego, co dotyczy panowania Boga przez Jej Syna.

Ale nie łudźmy się, że pracujemy z Nią, jeżeli się ograniczamy do stawiania jej ołtarzy, lub śpiewania ku jej czci pieśni. Ona żąda od nas nabożeństwa, które by nam dawało prawo do przeświadczenia, że żyjemy zawsze z Nią zjednoczeni, że uciekamy się do jej rady i do Jej pomocy i że nasze prośby do Boga zanosimy za Jej pośrednictwem. Ale najbardziej Maryja żąda, abyśmy naśladowali wszystkie cnoty, jakie w niej podziwiamy i abyśmy się zdali bez zastrzeżeń w Jej ręce, żeby ona nas przyoblekła w swego Boskiego Syna.

Złączeni z Tą, która jest naszą Orędowniczką, Pośredniczką i Pocieszycielką, nigdy nie zejdziemy z prawej drogi, nie pozwolimy, by nasze uczynki były niezgodne z naszym wewnętrznym życiem, by stały się niebezpieczeństwem dla naszych dusz i zmierzały więcej do wywyższenia nas samych niż ku chwale Bożej.

Źródło: o. Jean-Baptiste Chautard, Życie wewnętrzne duszą apostolstwa, tłum. A. Szczepaniakowa, Wyd. XX. Pallotynów, Warszawa 1928 [język uwspółcześniono].

Ilustracja: Fragment obrazu Matki Bożej Świętojańskiej (Obraz Matki Bożej od Wykupu Niewolników, Matki Wolności). Kościół św. Jana Chrzciciela i św. Jana Ewangelisty w Krakowie. Wspomnienie 24 września.




Narodzenie Najświętszej Panny i nadanie Jej imienia „Maryja”

św. Józef Sebastian Pelczar

Narodzenie Najświętszej Panny i nadania jej imienia „Maryja”

I. Strasznym był stan ziemi żydowskiej za czasów proroka Eliasza. Przez trzy lata niebo było zamknięte i nie spuszczało ni dżdżu ni rosy ożywczej, wskutek czego potoki wyschły, a ziemia, wypalona żarem słońca, przestała rodzić, tak, że ludzie ginęli z głodu i pragnienia. Przywiedzeni prawie do rozpaczy, patrzyli oni ciągle w niebo, czy gniewać się nic przestanie. Wreszcie ukazał się na nim mały obłoczek, i wnet spadł z nieba deszcz obfity, po czym ziemia od razu odżyła, strumienie napełniły się wodą, drzewa i pola zazieleniły się, wszystkie stworzenia odetchnęły swobodniej. Taka posucha duchowa panowała na świecie przed Chrystusem Panem. Niebo było zamknięte i niewiele spuszczało Bożej rosy, natomiast słońce gniewu Bożego paliło swym żarem, wskutek czego dusze ludzkie, jak ziemia bez wody, mało rodziły dobrego ziarna, a za to wiele chwastów grzechu i cierni utrapień.

Biedna ludzkość wznosiła w górę błagalne ręce i wołała: Spuśćcie rosę niebiosa, z wierzchu, a obłoki niech zleją z deszczem sprawiedliwego[1]. Wreszcie ukazał się na niebie obłoczek i wydał z siebie deszcz obfity, od którego odmieniła się postać ziemi. Cóż to za obłoczek? To Maryja, z której się narodził Jezus Chrystus, Zbawiciel świata. O podnieś się świecie grzeszny, bo przez Maryję przyszło ci zbawienie; podnieś się świecie znękany, bo w Maryj przyszła ci pociecha; podnieś się świecie zrozpaczony, bo z Maryją przyszła ci nadzieja.

O narodzeniu Najświętszej Panny nic nie wspominają Ewangeliści, bo ich zadaniem było tylko opowiedzieć z Jej życia to, co się odnosiło do tajemnicy Wcielenia. Wiemy tylko z podania bardzo starego, sięgającego pierwszych wieków Kościoła, że rodzicami Maryj byli Joachim z królewskiego rodu Dawidowego i Anna z rodu Aaronowego. Oboje mieli dom w Nazarecie, z polem i pastwiskiem, i odznaczali się wielką pobożnością, ale do szczęścia ich tego brakowało że nie mieli potomstwa. Dopiero w wieku późniejszym i po długich modłach otrzymali od Anioła obietnicę, że Bóg da im córkę, której narodzenie rozweseli niebo i ziemię, a którą błogosławioną nazywać będą wszystkie pokolenia ludzkie. Według widzeń czcigodnej Anny Katarzyny Emmerich, Maryja przyszła na świat 8 września w mieście Nazaret; acz inne podanie wskazuje w Jerozolimie miejsce dawnego domu rodziców Maryi, gdzie miała stać Jej kolebka, a gdzie dziś jest kościół św. Anny[2]. Upadnij w duchu przed tą kolebką i uczcij świętą dziecinę, która po to przychodzi, by być Rodzicielką Słowa Wcielonego, a twoją Matką, Pośredniczką, Mistrzynią i Królową.

II. Jak twierdzi stara legenda, imię „Maria” objawione zostało w widzeniu św. Annie, a znaczy ono w języku hebrajskim tyle, co wywyższona, co morze goryczy i co gwiazda — w czym głęboka tkwi tajemnica.

Imię to chwalebne, bo to Imię Niepokalanej Dziewicy i Najświętszej Rodzicielki Syna Bożego, stąd po Imieniu Jezus najmilsze Trójcy Świętej i najwięcej czczone przez Aniołów i ludzi. Imię to przesłodkie, bo to Imię najlepszej Matki naszej, a cóż na ziemi słodszego nad matkę. Imię to potężne, bo to Imię Najwspanialszej Królowej nieba i ziemi, Władczyni czyśćca, Pogromicielki piekła, Szafarki łask, Pośredniczki naszej u Syna Bożego.

Wezwanie tego Imienia wyprasza łaski i pomaga do zbawienia. Wprawdzie św. Piotr powiedział: Nie ma bowiem innego imienia pod niebem, danego ludziom, w którym byśmy mieli być zbawieni[3], jedno Imię Jezus; ale samego Jezusa i wszystkie łaski z Nim przyniosła nam Maryja, stąd słusznie nazwano Jej Imię skarbnicą błogosławieństw i kluczem nieba[4].

Wezwanie tego Imienia pomaga we wszystkich potrzebach duchowych i ziemskich, cieszy we wszystkich cierpieniach, bo ono według słów św. Bernarda, jest weselem serca, miodem w ustach i melodią dla ucha. Mówi nawet św. Anzelm, że czasem prędzej bywamy wysłuchani, gdy wzywamy Imienia Maryi, aniżeli gdy wprost uciekamy się do Pana Jezusa, przeto że N. P. Maryja do modlitw naszych, zazwyczaj bardzo lichych, dodaje prośby swoje, a czyliż Jej prośbom zdoła Pan odmówić?

Wezwanie tego imienia ratuje we wszelakich pokusach, bo Maryja nie tylko sama pokonała węża piekielnego, ale także i dzieciom swoim wyprasza siłę i męstwo w walce. Ona też objawiła św. Brygidzie, że nie masz na ziemi tak wielkiego grzesznika, od którego by szatan nie odstąpił, byleby tylko grzesznik wzywał Jej Imienia, z postanowieniem niewracania do grzechu.

Chceszli tego doświadczyć, czcij, kochaj, naśladuj, Maryję, a przy tym patrz na Nią, jako na Gwiazdę przyświecającą drodze twego życia, i wzywaj Jej z ufnością. Do tego zachęca cię gorący Jej miłośnik św. Bernard: „O, ktokolwiek sądzisz, że wśród potopu tego świata raczej na wzburzonych falach się kołyszesz, niż po bezpiecznej ziemi stąpasz, nie odwracajże oczu od światła tej Gwiazdy, jeżeli nie chcesz być pogrążonym w toni. Jeżeli powstaną wichry pokus, jeżeli padniesz na skały przeciwności: patrz na Gwiazdę, wzywaj Maryi. Jeżeli cię unoszą bałwany pychy, wyniosłości, obmowy, zawiści: patrz na Gwiazdę, wzywaj Maryi. Jeżeli gniew, chciwość lub żądza cielesna łódką twej duszy zatrzęsie: patrz na Maryję. Jeżeli okropnością zbrodni przerażony, brzydotą sumienia zmieszany, strachem sądu przejęty, zaczniesz wpadać w przepaść smutku i w otchłań rozpaczy: myśl o Maryi. W niebezpieczeństwach, w uciskach, w wątpliwościach wspomnij na Maryję, wzywaj Maryi. Niech Ona z ust nie wychodzi, niech z serca nie ustępuje; abyś zaś doznał skutku Jej modlitwy, nie przestawaj wstępować w Jej ślady; bo za Nią idąc, nie zbłądzisz, — Jej prosząc, nie wpadniesz w rozpacz, — o Niej myśląc, nie pomylisz się. Gdy Ona trzymać cię będzie, nie upadniesz; gdy Ona cię otoczy swą opieką, nie strwożysz się; gdy Ona cię poprowadzi, nie zmęczysz się; gdy Ona ci będzie łaskawą, szczęśliwie dojdziesz do celu; a tak na sobie samym doświadczysz, jak słusznie powiedziano: A imię Panny Maryja”[5].

PRZYKŁADY.

Kiedy św. Alfons Rodriguez wstąpił do Towarzystwa Jezusowego, upomniał go Bóg w widzeniu, że ma się gotować do twardej walki. Mianowicie widział on po trzykroć we śnie stado czarnych ptaków, które jedna gołębica, mająca na piersiach srebrem wyszyte Imię Jezus, rozproszyła. Niebawem uderzyły na niego pokusy cielesne, ohydne, gwałtowne, nieustanne, bo trwały lat kilka bez przerwy, mimo, że święty mąż postem i dyscypliną trapił swe ciało. Walka była straszna, zwłaszcza, że do wyobrażeń szpetnych i bluźnierczych przyłączyła się jeszcze pokusa zniechęcenia. Alfons jednak ani razu nie upadł, a najsilniejszą jego bronią była ta modlitewka: Sancta Maria, Mater Dei, memento mei — Święta Maryjo, Matko Boża, pamiętaj o mnie. Podobnie niech każdy woła do tej Gołębicy najczystszej, gdy myśl i uczucia brzydkie, niby ptaki czarne, na niego uderzają.

W 1683 r. ogromne, bo 300 000 zbrojnych liczące wojsko Turków i Tatarów obległo Wiedeń i zagroziło całemu chrześcijaństwu. Działa nieprzyjacielskie dniem i nocą sypały gradem kul, a jedna z nich zapaliła kościół Benedyktynów szkockich, leżący w pobliżu prochowni, i tylko opiece Najświętszej Panny zawdzięczać należy, że miasto nie wyleciało w powietrze. Kiedy niebezpieczeństwo było największe, przybył z pomocą król polski Jan III Sobieski, a połączywszy 24 000 rycerstwa z wojskiem niemieckiem, stanął obozem na górze Kahlenberg, panującej nad Wiedniem. Nim na prośbę cesarza Leopolda I i papieża Innocentego XI wyruszył na tę wyprawę, odbył pielgrzymkę do 7 kościołów i polecił się opiece Najświętszej Panny przed cudownymi Jej obrazami w Krakowie „na Piasku” i w Studziannie, w sam zaś dzień bitwy, to jest 12 września 1683 r., służył rano do Mszy św., klęcząc z rozłożonymi rękami, i przyjął Komunię św., po czym powstał pełen ufności, że Maryja wyprosi chrześcijanom zwycięstwo, pobłogosławił wojsku różańcem. O zwycięstwo błagały również bractwa Najświętszej Panny, przemierzające z cudownym obrazem Najświętszej Panay Różańcowej ulice Krakowa w tym właśnie czasie, kiedy husarzy nasi z okrzykiem: „Jezus Maryja” rzucali się na pohańców. Rzeczywiście zwycięstwo było nader świetnym, bo zastępy tureckie poszły w rozsypkę, zostawiwszy tysiące trupów pod murami Wiednia, podczas gdy po stronie chrześcijańskiej ledwie 600 mężów zginęło. Chorągiew wielkiego wezyra czyli wodza tureckiego Kara Mustafy przesłał król Jan III, papieżowi Innocentemu XI wraz z pokornym listem, w którym te przychodziły słowa: „Przyszedłem, widziałem, Chrystus zwyciężył”. Na pamiątkę tego pogromu Turków, za którym poszły inne, postanowił Innocenty XI, aby święto Imienia Maryi, które przedtem tylko tu i ówdzie było znane, obchodzono odtąd w całym Kościele w niedzielę po uroczystości Narodzenia Najświętszej Panny Maryi[6].

Źródło: J. S. Pelczar, Czytania duchowne o Najśw. Marji Pannie, wydanie drugie, pomnożona, Zgromadzenie Służebnic N. Serca Jezusowego 1924 [jęz. uwspółcześniono].

[1] Iz 45, 8.

[2] Już w piątym wieku cesarzowa Eudoksja miał zbudować na tym miejscu Kościół.

[3] Dz 4, 12.

[4] Św. Efrem.

[5] Homilia 2. super Missus est.

[6] Późniejsze reformy kalendarza i przepisów liturgicznych przeniosły go na dzień 12 września, kiedy to Martyrologium Rzymskie wspomina wiktorię wiedeńską. Obchód ten dekretem Kongregacji ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów z 2001 r. wprowadzono do Kalendarza Rzymskiego (ogólnego) w randze wspomnienia dowolnego — przyp. red.




Św. Stanisław Kostka (5) – Podróż Stanisława z Wiednia do Rzymu

ks. Stanisław Bońkowski

„Ten ostatni (Stanisław) od dwóch prawie lat powziął chęć wstąpienia do Towarzystwa Jezusowego i tak gorąco nastawał, że ledwie mogli mu się oprzeć. Zawsze jednak odpowiadaliśmy mu, że nie może być przyjęty, jeno tylko za pozwoleniem ojca… Ale on pewnej niedzieli, nie zwierzywszy się nikomu ze swego zamiaru, z miasta uciekł”.

Tak relacjonował sprawę ucieczki Stanisława przełożony Towarzystwa Jezusowego w Wiedniu wizytatorowi w Polsce. Stanisław myślał o wymarszu z Wiednia od chwili rozmowy z o. Fr. Antonio, który w sierpniu 1567 r. poddał mu myśl, aby udał się do Augsburga, do Piotra Kanizego, prowincjała Górnych Niemiec, lub też do Rzymu do Franciszka Borgiasza, generała Towarzystwa Jezusowego, obiecał mu nawet dać listy polecające. Stanisław czekał na odpowiedni moment i okazję. Okazji dostarczył Paweł. W dniu 9 sierpnia w sobotę miało miejsce nieporozumienie między Stanisławem a Pawłem. Gdy bowiem Paweł źle odniósł się do Stanisława, Stanisław, który do tego czasu w takich sytuacjach zazwyczaj milczał, teraz bardzo spokojnie odpowiedział: „Jeśli w ten sposób będziesz ze mną postępował, będziesz przyczyną mojej ucieczki i zdasz sprawozdanie rodzicom”. Paweł nie usiłował w zamiarze Stanisława powstrzymać. Owszem, żartobliwie nawet go zachęcił. Stanisław skorzystał z żartobliwego pozwolenia Pawła. Zdecydował się więc na wyjście zaraz następnego dnia. Była to trzynasta niedziela po Zielonych Świątkach, w uroczystość św. Wawrzyńca. W przeddzień, w sobotę napisał Stanisław krótki list, w którym tłumaczył się przed Pawłem i Bilińskim ze swego czynu. Oznajmił mianowicie, że jest powołany od Boga do zakonu, a ponieważ nie może w Wiedniu realizować swoich zamiarów, opuszcza miasto, aby spełnić wolę Bożą. W końcowych słowach żegna Pawła oraz Bilińskiego i prosił ich, aby w jego imieniu pożegnali rodziców. Następnego dnia w niedzielę 10 sierpnia 1567 roku Stanisław wstał bardzo wcześnie. Powiedział służącemu Pacyfikowi o liście do Pawła i Bilińskiego oraz polecił zakomunikować im, że tego dnia nie będzie z nimi jadł śniadania. Pożegnał Pacyfika i wyszedł. W kościele księży jezuitów uczestniczył we Mszy św., przyjął Komunię św., zabrał listy polecające od o. Fr. Antonio i wczesnym rankiem wyruszył w drogę. Przedtem jeszcze, w celu niezwracania na siebie uwagi, zmienił ubiór. Złożył szaty odświętne, a założył ubogie. Tak opisuje nam wyjście Stanisława jego najbliższy przyjaciel, St. Warszewicki, któremu prawdopodobnie Stanisław niejeden raz opowiadał o tym wydarzeniu.

Wyjście Stanisława z miasta zaniepokoiło najpierw samych jezuitów. Obawiali się posądzenia, że to właśnie oni wysłali potajemnie Stanisława. Chcąc zapobiec w Polsce tym podejrzeniom napisał jeden z ojców wiedeńskich list do o. Xumiera T. J. wizytatora jezuitów w Polsce i przesłał go przez Pawła, który w dwadzieścia dni po wyjściu Stanisława z Wiednia wracał do Polski. Autor listu informuje wizytatora jezuitów o zajściu i jak do niego doszło. Tłumaczy przy tym, że jezuici tej ucieczki nie organizowali. Najbardziej zaniepokojeni wyjściem Stanisława byli Paweł i Biliński. Kilkugodzinna nieobecność Stanisława zwróciła ich uwagę. Dopiero pod wieczór tejże niedzieli sprawa wyjaśniła się, gdy do rąk Pawła trafił list zostawiony przez Stanisława. W świetle tego listu zrozumiał Paweł słowa Stanisława: „jeśli w ten sposób będziesz ze mną postępował, będziesz przyczyną mojej ucieczki”. Paweł i Biliński stanęli wobec faktu ucieczki Stanisława, a następnie wobec pytania, jak na ten fakt reagować. Zdecydowali się wyruszyć w pościg za Stanisławem. Nie wiemy dokładnie, którego dnia wyruszyli w pościg — w niedzielę, jak podaje Sacchini, czy rankiem dnia następnego — jak świadczy Rostowski. Obie wersje, jak później zobaczymy, mogą być prawdziwe.

Otóż przed biografami św. Stanisława staje dziś nie rozwiązany problem, dlaczego Paweł i Biliński nie doścignęli Stanisława. I wokół tego pytania narosło wiele legend i opowiadań. Najczęściej przytacza się opowiadanie, że Paweł i Biliński nie doścignęli Stanisława, gdyż konie „cudownie” zatrzymane nie chciały pójść dalej. Opowiadanie to należy usunąć z życiorysu Stanisława […] „Roczniki Wiedeńskie” domu jezuitów z 1568 r., odnotowują fakt ucieczki Stanisława i opisując pogoń za nim, nie podają cudownego charakteru zatrzymania się koni. Sam fakt z końmi podają w formie, w jakiej najczęściej podaje się opowiadania legendarne. […] W tzw. liście do Ernesta zebrane są wszystkie cudowne wydarzenia i przygody Stanisława w podróży. Nie ma natomiast opowiadania o wydarzeniu z końmi. Jest wzmianka, że brat nie poznał Stanisława. Jeśli list do Ernesta jest autentyczny, to Stanisław — opisując inne — nie pominąłby i tego wydarzenia. […]

W rozwiązaniu tej zawiłej kwestii trzeba oprzeć się na dwóch autentycznych zeznaniach: mianowicie Pawła i Bilińskiego.

Biliński zaznacza w sprawozdaniu do jezuity pułtuskiego, że nie mogli doścignąć Stanisława, gdyż poszedł on w stronę Dylingi i Ingolsztadu, pogoń zaś wyruszyła w stronę Lublany. Paweł wyrzucał sobie do śmierci, że nie poznał brata w drodze, że był jakby oślepiony. Zeznania Pawła potwierdził Pacyfik, że mieli go na oczach, a nie poznali. Z wyżej przytoczonych świadectw można wnosić, że jeszcze tej samej niedzieli wyjechali razem Paweł i Biliński, lecz zmylili drogę. Wyruszyli bowiem w stronę Grazu i Lublany. To była najprostsza droga wiodąca z Wiednia do Rzymu. Stanisław natomiast wyruszył w przeciwnym kierunku. Kierował się bowiem nie do Włoch, lecz do Augsburga. Ruszył więc nie na południe, lecz na północ. Dopiero następnego dnia Paweł podążył w stronę Augsburga, a dopędziwszy brata nie poznał go. Mógł nawet w ogóle nie zatrzymywać się widząc po drodze ubogiego chłopca, w wieśniaczym ubiorze, z laską w ręku. Zresztą podróż piesza nawet w daleką drogę w XV i XVI wieku nie była czymś nadzwyczajnym i można było często spotykać pieszych wędrowców. Stanisław nie był wyjątkiem. Zwłaszcza jezuici w XVI wieku odbywali pieszo dalekie podróże. Św. Ignacy, który większą część swych podróży odbywał pieszo, wydał osobne „regulae peregrinorum”. Tak więc i podróż Stanisława na tle ówczesnych zwyczajów jest zrozumiała. Droga z Wiednia najczęściej prowadziła przez Triest, Wenecję, Bolonię do Rzymu. Stanisław nie poszedł na południe od Wiednia, jak należałoby przypuszczać i jak sądzili Paweł i Biliński, lecz skierował się na północny zachód. Pierwszym jego celem podróży nie były Włochy, lecz Niemcy. Szedł do Piotra Kanizego do Augsburga. W drodze do Augsburga Stanisław „zwyczajem pielgrzymów jezuickich” prawdopodobnie korzystał z domów Towarzystwa Jezusowego. Mógł zatrzymywać się w Altötting Ebensberg, w Monachium i w Landsbergu. W tych bowiem miejscowościach jezuici mieli swoje domy zakonne. Podróż była uciążliwa i długa. Dziennie szedł Stanisław około 30 mil włoskich. Przeszedłszy około 430 mil doszedł wreszcie do Augsburga. Tu Stanisława spotkało rozczarowanie. Piotra Kanizjusza w Augsburgu nie zastał. Odpowiedziano Stanisławowi, że wizytuje on dom jezuicki w Dylindze. Z Augsburga do Dylingi jest przeszło 30 km. Trzeba iść przynajmniej 6 godzin. Stanisław zjawił się w Augsburgu pod wieczór. Jezuici dali mu posiłek i nocleg. Dopiero dnia następnego Stanisław wyruszył w dalszą drogę do Dylingi. Tak więc w Dylindze zjawił się Stanisław w połowie września 1567 r. Na szczęście zastał tu o. Piotra Kanizjusza. Kanizjusz przeczytał list o. Fr. Antonio, sam dojrzał w Stanisławie naturalne skłonności i obiecał wkrótce wysłać go do Rzymu. Tymczasem chcąc poznać pokorę młodego postulanta — umieścił go w kolegium św. Hieronima. Zatrzymał się tu Stanisław około trzech tygodni. Przez ten czas z ochotą spełniał posługi kuchenne, usługiwał do stołu, a czynił to z taką troską i pilnością, że zwrócił na siebie uwagę wszystkich. Czas jego pobytu w Dylindze był czasem próby jego powołania. Niedługo Kanizjusz patrzył na posługiwanie Stanisława w Dylindze. Już bowiem 18 września napisał list do Borgiasza, w którym wspomina o Stanisławie. Czytamy w nim: „Otrzymałem bowiem list z zawiadomieniem, że mogę tam posłać brata Jakuba Genueńczyka. Przybędzie więc z Mistrzem Raynerem, a do tych dwóch przyłączę Stanisława, dobrego i szlachetnego młodzieńca; Polaka, który pragnie wstąpić do naszego zakonu, nawet wbrew woli rodziców”. O wysłaniu do Rzymu Jakuba Genueńczyka i Raynera Piotr Kanizy pisał już wcześniej do Borgiasza, a mianowicie, pytał, czy może ich wysłać 12 sierpnia 1567 roku z Innsbrucku. Gdy przyszła odpowiedź pozytywna, wysłał ich okazyjnie i wraz z nimi Stanisława Kostkę. Trzej młodzieńcy opuścili Dylingę pod koniec września 1567 roku. W liście bowiem do Borgiasza z dnia 4 października 1567 roku Piotr Kanizjusz zaznaczył, że zgodnie z umową w ostatnim tygodniu wysłał trzech młodzieńców. Mogli więc opuścić Dylingę w dniach od 26 września do 2 października 1567 r. List ten był podyktowany nie tyle chęcią powiadomienia o ich wymarszu, ile troską o ich los w drodze. Droga bowiem z Dylingi do Rzymu była długa i mozolna. Szło się najczęściej przez: Brenner, Bolzano, Trydent, Padwę, Ferrarę, Bolonię, Florencję, Sienę, Perugię, Arezzo, Terni, Rzym. Do Rzymu przyszli 25 października 1567 roku. Taki bowiem dzień zapisany został w kodeksie nowicjuszy. Szli więc niecały miesiąc.

Źródło: ks. Stanisław Bońkowski, Święty Stanisław Kostka, Płock 1967. Język uwspółcześniono; pominięto przypisy.




Św. Stanisław Kostka (4) – w Wiedniu

ks. Stanisław Bońkowski

W XVI wieku Polacy — zwłaszcza młodzież szlachecka —masowo wyjeżdżali na studia za granicę. (…) Jan Kostka również zdecydował się wysłać synów na dalsze nauki za granicę, tym bardziej że szkoła w Pułtusku, założona przez biskupa Noskowskiego w roku 1555, upadła w roku 1564. Morowe powietrze tego roku rozpędziło uczniów i nauczycieli. Szkoła formalnie przestała istnieć na okres dwóch lat. Dopiero bowiem w 1566 roku otworzyli tu swoje kolegium i szkołę jezuici. W takiej sytuacji Jan Kostka wybrał dla swoich synów Wiedeń. Wybór taki nas nie dziwi. Austria, to kraj rdzennie katolicki i wierny Stolicy Apostolskiej. Wprawdzie duch reformatorski zaczął już przenikać zwłaszcza do Uniwersytetu Wiedeńskiego, jednak w zasadzie i Wiedeń, i Uniwersytet pozostały wierne katolicyzmowi. (…) Stosunki zaś polityczne między Polską a Austrią w wieku XVI układały się pomyślnie. Prze cały wiek XV szlachta wysyłała do Wiednia synów, którzy służyli na dworze cesarskim i w ten sposób zdobywali tytuły hrabiowskie i książęce, a także wysokie godności świeckie i duchowne. Czasem przyjmowano tu i mniejszą szlachtę, która potem w kraju służyła celom habsburskim. Przy omawianiu zagadnienia — dlaczego Jan Kostka wybrał Wiedeń na studia dla swych synów — należy zwrócić uwagę na następującą okoliczność. W drugiej połowie XVI wieku w Wiedniu rozwinęli pracę apostolską i wychowawczą jezuici. Znani już wówczas byli niemal w całej Europie. W Wiedniu jezuici spotkali się z życzliwym przyjęciem cesarza Ferdynanda. Ferdynand już w roku 1537 osobiście pisał do św. Ignacego, aby ten przysłał do Wiednia kilku jezuitów. Chciał ich początkowo zatrudnić głównie na Uniwersytecie Wiedeńskim, gdyż miał zamiar przeprowadzić reformę Uniwersytetu na zasadach jezuickich. Ale już w roku 1550 cesarz powziął zamiar założenia w Wiedniu specjalnego kolegium jezuickiego „dla wyćwiczenia młodzieży w świętych naukach i zaprowadzenia czystości życia”. Toteż w roku 1551 zjawiło się kilku jezuitów w Wiedniu i zamieszkali tymczasowo w opustoszałym klasztorze podominikańskim. W kilkanaście miesięcy później cesarz oddał jezuitom na czas nieokreślony klasztor karmelitów z myślą, by w nim otworzyli szkołę. Nadanie klasztoru karmelitańskiego jezuitom zatwierdziła Stolica Apostolska. Na otwarcie szkoły Uniwersytet Wiedeński dał pozwolenie dopiero dnia 4 marca 1553 r. Tego też roku dnia 1 września była pierwsza inauguracja roku szkolnego w kolegium jezuickim. Odtąd datuje się właściwy rozwój szkół jezuickich w Wiedniu. Liczba uczniów w szkole jezuickiej wzrastała z roku na rok. Nawet protestancka szlachta oddawała jezuitom swoich synów, bo panowała tam karność, dobra nauka i czystość obyczajów. Niektórzy rodzice życzyli sobie, aby ich dzieci zamieszkiwały w domu jezuickim. (…) Na skutek napływu młodzieży trzeba było wciąż kolegium powiększać. W roku 1560 istniały już trzy kolegia, z których jedno przeznaczone było dla stanu rycerskiego, tzw. „Collegium Nobilium”. Cesarz Ferdynand I założył fundusz dla utrzymania w nim trzydziestu dwóch uczniów wraz z obsługą. Już w roku 1563 słynne było i u nas kolegium wiedeńskie jezuitów, gdzie pod opieką jezuitów chłopcy byli wychowywani w duchu religijnym. Dlatego szlachta polska chętnie tam swoich synów wysyłała. Kronikarz jezuicki umieścił pod rokiem 1564 notatkę, że tego właśnie roku do Collegium Nobilium przybyła duża liczba studentów zwłaszcza Polaków ze stanu rycerskiego. Właśnie przybycie Kostków do Wiednia zbiegło się z momentem, gdy popularność i wzięcie, jakimi cieszyło się Kolegium w Polsce, weszły w fazę kulminacyjną. Na terenie Wiednia wytworzyła się serdeczna zażyłość między jezuitami a przedstawicielami sfer katolickich Polski. Przedstawione w wielkim zarysie początkowe dzieje szkolnictwa jezuickiego w Wiedniu częściowo wyjaśniają nam decyzję Jana Kostki o wysłaniu synów do szkół jezuickich. Rozreklamowany ich system wychowawczy odpowiadał aspiracjom i wymogom katolickiej szlachty. Jan Kostka liczył się pewnie z inną okolicznością. W sprawie przyjęcia synów do jezuickiego Kolegium, zwłaszcza do bezpłatnego „Collegium Nobilium”, mógł liczyć na poparcie kardynała Hozjusza. Hozjuszowi bowiem zależało na tym, by w Wiedniu kształciła się młodzież na przyszłych obrońców wiary. Sam młodzieżą studiującą opiekował się i dawał polecające listy. Hozjusz natomiast cieszył się wielką powagą polityczną i kościelną. Z jezuitami natomiast żył w serdecznej przyjaźni. Rozgłos więc Kolegium jezuickiego w Wiedniu zadecydował o wysłaniu młodych Kostków do Wiednia na dalsze studia, znajomość zaś z kard. Hozjuszem i wpływy u niego Piotra Kostki ułatwiły im dostanie się do Collegium Nobilium fundowanego przez cesarza. W trzynastym więc roku życia, gdy już na tyle miał znajomość języka łacińskiego, by mógł studiować, Stanisław wraz ze swym starszym bratem Pawłem i pedagogiem domowym Janem Bilińskim wyjechał na dalsze studia do Wiednia. Prócz Bilińskiego młodym Kostkom towarzyszyło w podróży dwóch służących. (…)

W dniu 26 lipca 1564 roku młodzi Kostkowie umieszczeni zostali w Konwikcie OO. Jezuitów, przeznaczonym dla chłopców szlacheckiego pochodzenia w tzw. Collegium Nobilium. Spotkali tu już trzech Polaków: Jana Tarnowskiego i Bernarda Maciejowskiego, późniejszych biskupów oraz Mikołaja Lasockiego, późniejszego kanonika krakowskiego. Zanim przejdziemy do omawiania życia św. Stanisława w jezuickim konwikcie, wypada najpierw zapoznać się z ogólnymi przepisami i duchem jezuickiego konwiktu, by na tle regulaminu konwiktowego tym wyraźniej zaznaczył się obraz życia Stanisława.

Przy najwcześniejszych szkołach jezuickich w Niemczech, Rzymie i Wiedniu fundowane były internaty, zwane bursami lub konwiktami. Jezuici bowiem zdawali sobie sprawę z tego, że kierunek wychowania jest łatwiejszy, gdy młodzież jest pod ciągłą obserwacją, dlatego starali się mieć młodzież w konwikcie. Zwracali jednak uwagę, by konwikty były oddzielone od kolegiów, nie chcieli bowiem młodzieży świeckiej przekształcać na zakonników. Celem ich szkolnictwa nie było wychowanie kandydatów do Towarzystwa Jezusowego, lecz przygotowanie młodzieży do życia w świecie. Jednym z pierwszych konwiktów jezuickich był właśnie wiedeński, w którym mieszkali Kostkowie. Zgodnie z ogólnymi założeniami znajdował się tuż obok jezuickiego kolegium. Konwikt zamieszkiwali wówczas młodzi chłopcy, wszyscy poniżej 20 lat. Żyli według przepisanego regulaminu, określającego dokładnie zajęcia na każdą godzinę. Nad utrzymaniem porządku w konwikcie i wypełnianiem punktu regulaminu czuwał jeden z ojców jezuitów. Początkowo, gdy była mała liczba chłopców wystarczał jeden jezuita do utrzymania ładu w domu. W miarę wzrastania liczby wychowanków przybywało również wychowawców. Internaty bowiem jezuickie były nie tylko domami nauki, ale równocześnie zakładami wychowawczymi, obejmującymi stronę moralną i religijną człowieka.

Regulamin cesarskiego gimnazjum i jezuickiego konwiktu z czasów Stanisława podaje szczegóły charakteryzujące środowisko. Regulamin wymagał od uczniów zupełnego posłuszeństwa w dziedzinie zdobywania nauki, wyrobienia obyczajów i prawdziwej pobożności. Z praktyk religijnych obowiązywała uczniów rano i wieczorem wspólna modlitwa. Podobnie wspólną modlitwą rozpoczynali i kończyli godziny lekcyjne. W programie dziennym na pierwszy plan wysuwali jezuici uczestniczenie we Mszy św. Obowiązek „słuchania” Mszy św. przez uczniów szkól jezuickich podkreślił mocno P. Kanizy w liście okólnym z roku 1552. Raz w tygodniu wysłuchiwali egzorty młodzieżowej lub kazania. Zalecano także, by raz w miesiącu wszyscy uczniowie przystępowali do sakramentów świętych. Poza wyrobieniem religijnym jezuici zwracali uwagę na poszanowanie autorytetu przez posłuszeństwo, czystość obyczajów, sumienność i pilność w nauce oraz na ogładę zewnętrzną. Chłopcy mieszkali po kilku w pokojach. W gmachu musiała być cisza i spokój. Nad wykonaniem przepisów regulaminowych czuwał prefekt szkoły.

Praca Stanisława w konwikcie poszła w trzech kierunkach: 1 — kształceniowym, 2 — pogłębienia życia religijnego, 3 —  wierności przepisom konwiktowego życia. Niewiele mamy przekazów z czasu pobytu Stanisława w konwikcie jezuickim. Świadectwa naocznych świadków podkreślają, że Stanisław spełniał wszystkie praktyki życia religijnego zawarte w regulaminie konwiktu jezuickiego. Każdego dnia uczestniczył we Mszy św., co tydzień spowiadał się i komunikował, a przede wszystkim w konwikcie rozbudził w sobie życie modlitwy. Obok życia religijnego sprawy naukowe Stanisław potraktował poważnie. Już po kilku miesiącach wybił się na czoło konwiktorów jezuickich. Najmniej może mamy wiadomości o jego życiu regulaminowym. Owszem, mamy wzmianki natury ogólnej, że pilnie przestrzegał przepisów regulaminu domowego i pełnił polecenia wychowawców. Już po paru miesiącach pobytu w konwikcie Stanisław miał ustaloną opinię i stał się wzorem pracowitego i sumiennego ucznia. W konwikcie przebywał Stanisław około ośmiu miesięcy.

W roku 1565, prawdopodobnie w marcu, cesarz Maksymilian wymówił jezuitom użytkowanie domu, w którym mieścił się konwikt studentów szlacheckiego pochodzenia — Collegium Nobilium. Dom, w którym mieścił się konwikt, nie był własnością jezuitów. Cesarz Ferdynand wypożyczył go jezuitom na czas nieokreślony. Następca Ferdynanda, syn jego Maksymilian, niechętny nowemu zakonowi zapowiedział w kilka miesięcy po wstąpieniu na tron, że dom ten przeznacza na inne cele. Jezuici musieli go opuścić i wychowankowie ich rozproszyli się po prywatnych miejskich stancjach, część zaś wróciła do swoich rodziców. Kostkowie wynajęli mieszkanie na stancję w domu Kimberkera, luteranina. O wyborze mieszkania zadecydował pewnie Paweł. Zamieszkali tu zapewne nie dlatego, że dom ten był najwspanialszy na placu Kiermark, lecz chyba dlatego, że mieszkanie to było niedaleko kolegium i Kostkowie mogli uczęszczać na nauki do szkoły jezuickiej. Ważne jest i godne zaznaczenia i to, że dom, w którym mieszkał Stanisław, stał o kilkanaście kroków od kościoła karmelitańskiego pod wezwaniem Matki Bożej Dziewicy. W domu tym razem z Kostkami zamieszkało trzech innych uczniów, a mianowicie: Kacper Rozrażewski, imiennik św. Stanisława — Stanisław Kostka z Prus i Bernard Maciejowski.

Niestety, nie mamy szczegółowych przekazów o życiu Stanisława z okresu jego pobytu w domu Kimberkera. Ogólnie się stwierdza, że zmiana miejsca zamieszkania nie zmieniła w zasadzie trybu życia świętego. Jezuici bowiem wymagali od swoich uczniów, będących na stancjach, tych samych praktyk religijnych, jakie spełniali w konwikcie, i poddawali ich tej samej dyscyplinie szkolnej. Słusznie przeto podkreśla się, że Stanisław czuł się nadal konwiktorem, oddając czas pracy szkolnej, życiu koleżeńskiemu i wyrobieniu religijnemu. Uczestniczył każdego dnia we Mszy św. w pobliskim kościele, często przystępował do sakramentów św., zachodził do pobliskiego kościoła na prywatną modlitwę. Miał oddanych sobie kolegów szkolnych, mieszkających również na stancjach, z którymi utrzymywał kontakty towarzyskie: odwiedzał ich, bywał przez nich zapraszany nawet na posiłki, z nimi spędzał czas rekreacji.

Z tego okresu pobytu Kostków w Wiedniu jest do omówienia sprawa współżycia Stanisława z Pawłem. Stosunek dwóch braci do siebie zajmuje w życiorysach Stanisława dużo miejsca i jest różnie przedstawiany. Z opisów biograficznych, charakteryzujących Pawła, odnosi się wrażenie, że był on „ciemnym typem”. W ocenie Pawła nadaje mu się często krzywdzące i niesłuszne określenia, które pasowałyby do ludzi zupełnie zepsutych. Zdanie np., że Paweł był „tyranem” dla Stanisława, że był „dręczycielem”, który rozkładał Stanisława na ziemi i leżącego deptał, kopał  jest zbyt krzywdzące. Takich niestety opisów współżycia tych dwóch braci spotykamy wiele. (…)

Paweł, podobnie jak jego brat, otrzymał w domu głęboko religijne wychowanie. Sam o tym wspomina. Ojciec oddał go do szkoły nie tylko po to, by zdobył solidne wykształcenie, ale chodziło mu również o katolickie wychowanie. Młodzież w szkole jezuickiej była starannie dobierana pod względem gorliwości i życia religijnego. Kandydaci rekrutowali się przeważnie spośród młodzieży religijnej. Co prawda Paweł — jak zeznaje Biliński — nie wybiegał ponad przeciętność, poddał się jednak ogólnym poleceniom jezuitów i — jak inni uczniowie — brał czynny udział w życiu religijnym. Zresztą trudno przyjąć, by w atmosferze religijnej, jaką stwarzał zakon, tolerowano młodzieńca o tak nieznośnym i przykrym charakterze.

Nawet wówczas, gdy uczniowie jezuiccy byli poza konwiktem, obowiązani byli przestrzegać przepisów szkoły. Nie wolno było uczniom „stać gospodą” u tych osób, które od prefekta szkół do tego nie były upoważnione. Jeśli kilku uczniów mieszkało razem, jeden z nich, poważniejszy wiekiem i obyczajami, miał nadzór nad nimi, był ich pedagogiem i odpowiadał przed władzą szkolną za ich pilność i zachowanie. Św. Ignacy w przepisach dla nauczycieli Towarzystwa Jezusowego z roku 1565 zalecał dbać o zdrowie i siły fizyczne młodzieży, ale przede wszystkim polecał kłaść nacisk w wychowaniu na poczucie godności własnej i bliźniego. Jeśli uczeń dawał zły przykład w szkole, czy poza szkołą, bezapelacyjnie bywał ze szkoły usuwany. Brutalne postępowanie Pawła ze Stanisławem, nadużycia, pijaństwo, hulanki, jeśliby one rzeczywiście miały miejsce, na pewno doszłyby do wiadomości władz szkolnych. W gruncie rzeczy Paweł był wierzący. Czytając opowieść o życiu swego brata, wydrukowaną wkrótce po śmierci Stanisława, w której mowa, że on miał radzić się wróżki, w którą stronę poszedł Stanisław, gdy wyszedł potajemnie z Wiednia — stanowczo oświadczył, że ani on, ani Biliński nie odważyliby się popełnić takiej bezbożności. Gdzie zatem szukać przyczyn nieporozumienia? Otóż studia wiedeńskie wykazały wielkie zróżnicowanie psychiczne młodych Kostków. Pochodzili z jednego domu i wychowywali się w tych samych warunkach. Wiekiem dużo nie różnili się. Zapatrywanie obyczajowe mieli inne. Paweł nosił w sobie pragnienie życia według stanu. Chciał dostosować się do wymogów środowiska. Nawiązał kontakty koleżeńskie pozaszkolne: „Chociaż daleki był od czynów haniebnych, to jednak elegancja w ubiorze, przyjęcia, zabawy, właściwe młodemu wiekowi pociągały go”. „Paweł był innych obyczajów i żywota niźli Stanisław. Pozwolił sumieniu swojemu szeroko chodzić, jaką mu okazywała w młodości wesołość. Używał młodości. Paweł i Biliński obydwaj światowi, dlatego im Stanisław cierniem w oczach stawał”. Taką postawę życiową reprezentował Paweł.

Stanisław natomiast inny przyjął styl życia obyczajowego. Czas poświęcał nauce, w dalszym ciągu wykonywał praktyki religijnego życia, szukał wypróbowanego towarzystwa. Życie Pawła nie było występkiem, lecz objawem życiowej bezmyślności właściwej wielu młodym. Ta właśnie odmienność w podejściu do zagadnień życiowych różniła młodych Kostków i doprowadzała do nieporozumień. Poza sprawami moralności obyczajowej na współżycie dwóch braci wpływały różnice religijne. Nie chodzi tu oczywiście o rzeczy zasadnicze. Nieporozumienie między braćmi było raczej sporem o formy pobożności. Należy chyba wykluczyć zbyt naiwne przedstawienie formy pobożności Stanisława, czyniące go nieroztropnym fanatykiem religijnym. Chociażby taka charakterystyka jego religijności: „W domu nie zdawało się, aby co innego czynił, jak tylko się modlił… to mu tylko w domu luteranina odpowiadało, że wiele było miejsca i komór pustych, do których się mógł schronić, bo dom był bardzo wielki… i miał się błogosławiony gdzie od swoich domowych oczów zataić, aby godziny całe ze swym Bogiem strawił”. Na taką charakterystykę religijności Stanisława wypada odpowiedzieć, że Stanisław nie przejawiał naiwności religijnej, ale był normalnie religijnym młodzieńcem. Paweł zaś oraz inni ludzie z otoczenia nie byli walczącymi ateistami i Stanisław nie potrzebował kryć się w komorach z przejawami swej religijności. Nie to drażniło Pawła, że Stanisław uczestniczył we Mszy św., przystępował do sakramentów św., modlił się więcej niż inni, ale to mogło niepokoić Pawła, że Stanisław już wówczas usiłował prowadzić styl życia zakonnego. Właśnie to spowodowało, że koledzy nazywali uszczypliwie Stanisława „jezuitą”. Prawdopodobnie Stanisław już wówczas myślał poważnie o wstąpieniu do Towarzystwa i przestrzegał pewnych praktyk życia religijnego, właściwych jezuitom, a może nawet atmosferę jezuickiego konwiktu przeniósł do domu Kimberkera. Paweł w sporach z bratem często wyrzucał mu jezuicki sposób bycia. Zatarg między Stanisławem a Pawłem niewątpliwie istniał. Widać to chociażby z rozmowy, jaką Stanisław przeprowadził z Pawłem krótko przed wyjściem z Wiednia. Ta jedna wypowiedź Stanisława — „jeśli w ten sposób będziesz ze mną postępował, będziesz przyczyną mojej ucieczki” — zdradza, że nie wszystko było między nim a bratem w porządku. (…)

Paweł na tle powszechnej czci Stanisława uświadomił sobie, że on — będąc najbliżej świętego — nie rozumiał go, a po wtóre, po śmierci Stanisława Paweł przeżył „nawrócenie”. Zaczął wieść życie świątobliwe, pełne umartwień, modlitw i pokuty. Jego opowiadania podchwycili biografowie i jeszcze bardziej w ujemnym świetle przedstawili stosunek do Stanisława.

Inna kwestia z wiedeńskiego okresu Stanisława — to sprawa jego wykształcenia. W pierwszych rozdziałach Konstytucji Towarzystwa Jezusowego odnajdujemy przepisy o szkolnictwie jezuickim. W zasadzie szkoły Towarzystwa Jezusowego są pojmowane jako miejsca wychowania i wykształcenia członków zakonu. Jednakże mogą również gromadzić uczniów, którzy nie zdradzają zamiaru wstąpienia do Zgromadzenia. Ratio studiorum wyraźnie zaznacza, że Zgromadzenie może ze słusznych powodów uczyć nie tylko swoich chłopców, ale może także przyjmować i uczyć chłopców dochodzących z zewnątrz (externorum). Zakon przyswoił sobie plan nauczania ówczesnych szesnastowiecznych uniwersytetów. Przyjęto po prostu tzw. „modus Parisiensis”. W miarę doświadczeń Zakon przerabiał ten plan aż w roku 1599 stworzył własny plan nauk czyli tzw. Ratio studiorum. Według więc Ratio studiorum mieli na wyższych uczelniach taki sam rozkład zajęć jak na ówczesnym uniwersytecie paryskim i bolońskim, a więc linguarum, artium et theologiae. W zakresie „linguarum” szkoły jezuickie ustaliły w swym programie trzyletni okres gramatyki i stosownie do tego jedną gałąź dawnego trivium rozczepiły na trzy klasy. In classe humanitatis przygotowywano do studium wymowy. Nauczanie średnie wieńczyła retoryka, która poświęcona była wyłącznie wymowie i poezji. Sztuki władania słowem mówionym i pisanym uczono na starożytnych autorach.

Znając w szczegółach plan nauczania w szkole jezuickiej, możemy teraz bliżej określić studium Stanisława. Jezuici przyjęli Stanisława na trzeci kurs gramatyki — in suprema classis grammaticae. Miał więc już za sobą Stanisław całą gramatykę łacińską i część gramatyki greckiej. Początkowo nauka szła mu z oporem, miał nawet trudności. Sprawiły to nowe warunki pracy, nowy program, nowi wykładowcy i nowa metoda. Musiał dobrze przyłożyć się do pracy, skoro już w drugim roku pobytu w Wiedniu, tzn. na humanistyce, zaklasyfikował się do szeregu pierwszych uczniów. Pod koniec zaś trzeciego roku pisał o nim o. Porringer do o. Borgiasza, że nie tylko nie był słabszy od kogokolwiek, ale prześcignął wszystkich tych, którzy niedawno byli przed nim. Dobre wyniki nie przychodziły mu bez pracy. Zbyt naiwne jest powiedzenie: „Stanisław nic nie ucząc się, wszystko umiał”. Jest to być może w jaskrawej postaci podana opinia służącego młodych Kostków, który opowiadał po śmierci Stanisława, że nie widział nigdy, by Stanisław się uczył, gdyż zawsze był zatopiony w modlitwie. Oczywiście, mocno tu przesadził poczciwy sługa. Stanisław miał swe obowiązki szkolne jak każdy uczeń i sumiennie je wypełniał. Dużo poświęcał czasu na modlitwę — to prawda, ale o wynikach w pracy ostatecznie zadecydowała pilność i pracowitość. Dużo mówią o tym notatki przez niego czynione. Prawie z każdego przedmiotu nauczania pilnie wszystko notował. Szczególne zainteresowania językowe widać u Stanisława. Szły one w duchu zakonnego nauczania. Do poznania bowiem teologii niezbędna jest znajomość języków starożytnych: łaciny, greckiego i hebrajskiego. Toteż uczniowie dla wprawy, mówili nawet po łacinie. Stanisław przyswajał sobie słówka oraz gramatykę łacińską i grecką. W osobnych zeszytach notował sobie zwroty i sentencje łacińskie. Znaleziono np. niedużą książeczkę zatytułowaną po łacinie: Liber ellegantiarum scriptus per me Stanislaum Kostką sub M. Alberto Theobulico. Był to zbiorek pięknych wyrażeń łacińskich i zasad, jak poprawnie pisać po łacinie. Był to zatem jego prywatny zeszycik, który — jak widać z pomyłek — nie przechodził przez korektę profesora. Prócz łaciny i języka greckiego uczył się nasz Święty języka niemieckiego i włoskiego. Już w nowicjacie próbne przemówienie tzw. „tonos” wygłaszał Stanisław w języku niemieckim, włoskim i łacińskim.

Poza szkolnymi wykładami, które normalnie notował jak każdy inny uczeń, Stanisław notował sobie dokładnie „ea quae sibi elegantiori videbantur”. W osobnym więc zeszycie notował materiały słyszane od profesorów, które — jak sądził —mogły mu być przydatne w przyszłości do kaznodziejstwa lub do polemiki z heretykami.

Z tego krótkiego przeglądu widać, że Stanisław pracował solidnie i chciwy był wiedzy. Interesował się wszystkim. Nie należał do tych, co poza książką, poza tym co zadane, świata nie widzą. Miał swoje osobiste zainteresowania, plany i cele nauki. I uwagę Pacyfika, wyżej przytoczoną, należy w tym sensie rozumieć, że Stanisław nie przywiązywał się niewolniczo do przedmiotów lekcyjnych, lecz był stale czymś zajęty, stale coś czytał lub notował. Świadczyłoby to o szerokim zainteresowaniu naukowym Stanisława.

Z nauczycieli Stanisława znamy trzech: Albert Toborski (Theobulicus) był nauczycielem Stanisława na humanistyce. Był on równocześnie przez jakiś czas prefektem scholarów w konwikcie jezuickim i razem ze Stanisławem mieszkał podczas zimy 1564‒65 roku. Przekazał nam wiele szczegółów z wiedeńskiego życia Stanisława i z wykładowców chyba on największy wywierał wpływ na Stanisława. Sam mądry i głęboko religijny dodatnio wpływał na osobowość młodego współziomka.

Z innych profesorów należy wymienić Teodora Busaeusa i Jana Mathiae. Ci dwaj ostatni spotykali się ze Stanisławem na retoryce. Tak więc pod opieką tych profesorów przeszedł nasz Święty w Wiedniu trzeci rok gramatyki, opanował gramatykę łacińską i grecką, ukończył studium wymowy in classe humanitatis, poznał też poezję starożytnych poetów rzymskich na kursie retoryki. Retoryka wieńczyła jego wykształcenie średnie.

Z okresu pobytu Stanisława w Wiedniu mamy do odnotowania ważny fakt w jego życiu. W pierwszej połowie grudnia Stanisław poważnie zapadł na zdrowiu. Dokładny czas choroby trudno dziś ustalić. Wiadomo natomiast, że zachorował w pierwszej połowie grudnia, prawdopodobnie około 10 grudnia. Na kilka dni przed chorobą, a mianowicie 4 grudnia, w uroczystość św. Barbary, czytał żywot tej świętej. Zapamiętał z niego to, że każdy, kto odda się pod opiekę tej świętej, nie umrze bez sakramentów świętych. Przekazy źródłowe nie przekazały nam również konkretnej przyczyny choroby. Większość biografów przyczynę choroby widzi w warunkach jego bytowania w domu Kimberkera. Nieporozumienia z bratem, wewnętrzne przeżycia związane z powołaniem do stanu zakonnego, a następnie ascetyczny styl życia — modlitwy, czuwania nocne, posty i prace — podkopały zdrowie Stanisława. Biografowie opierają się na zeznaniach sługi Pacyfika, który te właśnie przyczyny wysuwa. Warto nadmienić, że choroba wypadła w połowie grudnia, zatem w okresie zimy. Możliwe zatem, że do przyczyn wyżej podanych dołączyło się przeziębienie. Objawy choroby, przede wszystkim wysoka temperatura na to by wskazywała. Początkowo choroba nie była groźna. Ogólna słabość, początkowo lekka temperatura nie zapowiadały długiego leżenia w łóżku. Przeciwnie, wszyscy byli przekonani, że po paru dniach wypoczynku wróci do dawnego zdrowia. Tymczasem stan zdrowia z dnia na dzień pogarszał się. Powołani lekarze wyrazili nawet zaniepokojenie o życie młodego Polaka. Sam Stanisław, będąc już w nowicjacie, opowiadał jednemu z ojców o groźnej sytuacji i jak to lekarze stwierdzili beznadziejny stan jego zdrowia.

Podobnie Paweł i Biliński zaniepokojeni byli chorobą Stanisława. Czuwali nawet na przemian kilka nocy przy łóżku chorego służąc mu pomocą. Stanisław dopiero po kilku dniach, zmęczony i wyczerpany chorobą myślał o możliwości śmierci. Zatroszczył się nawet o to, by nie zejść z tego świata bez sakramentów świętych. W dniu największego nasilenia modlił się o tę łaskę. Prosił nawet Pawła, by sprowadził mu księdza z Panem Jezusem. Paweł i Biliński, aczkolwiek widzieli powagę choroby, nie brali prośby Stanisława na serio. Usiłowali nawet przekonać Stanisława, że choroba nie jest tak niebezpieczna, jak mu się wydaje, i że nie ma powodu do pośpiechu z sakramentami chorych. (…) po kilkunastu dniach Stanisław powoli zaczął powracać do zdrowia. Sam Stanisław powrót do zdrowia zawdzięczał cudownej interwencji Matki Bożej. Opowiadał w nowicjacie, że gdy lekarze stwierdzili stan poważny i gdy nie mogli wskazać środków zaradczych, on zwrócił się o pomoc do Matki Bożej. Ujrzał wtedy Maryję z Dzieciątkiem Jezus, które złożyła mu na wyciągnięte ręce. To był moment przełomowy w jego chorobie. Od tego czasu począł się czuć lepiej. W tym widzeniu otrzymał też rozkaz wstąpienia do Towarzystwa Jezusowego. Zresztą myśl o wstąpieniu do Towarzystwa Stanisław powziął wcześniej, bo około sześć miesięcy przed chorobą. Przez częste bowiem kontakty z członkami Towarzystwa poznał dokładnie styl ich życia. Ta bezpośredniość kontaktu zrodziła w nim pragnienie poświęcenia się służbie Bożej, właśnie w Towarzystwie Jezusowym. Samo pragnienie przerodziło się wkrótce w mocne postanowienie. Co więcej Stanisław uczynił nawet ślub wstąpienia do jezuitów. Wyznał to generałowi Borgiaszowi, gdy ten przyjmował go do nowicjatu, a potem w nowicjacie ojcu Saa, z pokorą i rozrzewnieniem opowiadał o swoim powołaniu i jak wielkim jego pragnieniem było służyć Bogu w Towarzystwie Jezusowym. Przez 6 miesięcy jednak krył w sobie ten zamiar, sam nie wiedząc, z jakiej racji nie wyjawił go nawet swemu spowiednikowi. Dziś możemy go zrozumieć. Chodziło przecież o ważną sprawę i decyzję musiałby podjąć w porozumieniu z rodzicami. Znał natomiast doskonale zamiary ojca. Wiedział, że pozwolenia na wstąpienie do zakonu nie otrzymałby nigdy. Co więcej, gdyby wyjawił swe plany ojcu, mógłby nawet być odwołany do Polski. Dopiero widzenie Matki Bożej i wyraźny nakaz przyśpieszył jego decyzję i ujawnienie decyzji. Gdy wyszedł z łóżka, zdecydował się wyznać wszystko szczerze swemu spowiednikowi ojcu Mikołajowi Donio. Tym bardziej zmuszony był sprawę ostatecznie załatwić, że zbliżał się koniec roku szkolnego. Bracia Kostkowie kończyli jeden z fakultetów tzw. „Linguarum” i kończył się ich pobyt w Wiedniu. Wizja wyjazdu do Polski, a z tym przekreślenie zamiaru Stanisława, przyśpieszyła jego decyzję. Ojciec Donio nie mógł zdecydować o przyjęciu lub nieprzyjęciu do zakonu. Widząc u Stanisława szczere powołanie skierował go do ówczesnego prowincjała ojca Wawrzyńca Maggiusza. Ten zaś oświadczył Stanisławowi, że przyjmie go pod warunkiem uzyskania pozwolenia na to rodziców. Zapowiedział stanowczo, że nie będzie mógł spełnić jego prośby, albowiem przepisy zakonu zabraniają przyjmować do nowicjatu młodzież uczącą się w szkołach jezuickich bez wyraźnego zezwolenia rodziców. Przepisy Towarzystwa w tym wypadku są jasne. Święty Ignacy w okólniku z dnia 3 marca 1554 r. o pozwoleniu rodziców tak pisze: „Wychowując młodzież chcemy, tak samo jak w innych dziełach miłości, zbudowania rodziców naszych uczniów. Dlatego zakazujemy Wam w Imię Pańskie pod ścisłym posłuszeństwem, byście żadnego młodzieńca, znajdującego się pod opieką rodziców lub opiekunów nie przyjmowali do Towarzystwa, czy to miejscowego kolegium, czy też gdzie indziej go odsyłając, bez pozwolenia tych, pod których władzą jest kandydat… co do uczniów naszych jest to niedozwolone tak ze względu na służbę Bożą jak i na dobro ogólne”. Naukę Ignacego wyjaśnił Piotr Kanizjusz w roku 1562 twierdząc, że „rodzice mają ograniczoną władzę zabraniania dzieciom wstępowania do zakonu. Ojciec może zabronić, jeśli potrzebuje pomocy od syna tak, że bez niego nie miałby utrzymania”. Przestrzeganie przepisów o zezwoleniu rodziców podyktowane było niemiłym doświadczeniem Towarzystwa. Nierozumna gorliwość pod tym względem sprawiała Towarzystwu wiele kłopotów. Dlatego jezuici byli tu ostrożni i kandydata do nowicjatu dobrze egzaminowali, czy przychodzi z pozwoleniem rodzicielskim, czy też wbrew ich woli.

Warszewicki, któremu Stanisław relacjonował całą sprawę nieprzyjęcia do Jezuitów w Wiedniu, wyraźnie zaznacza, że nie młody wiek był przeszkodą do przyjęcia, lecz to, że był pod opieką jezuitów, tacy bowiem bez wyraźnej zgody rodziców nie mogli być przyjęci. Odpowiedź odmowna dana Stanisławowi podyktowana była oprócz ogólnych przepisów bardziej szczegółowymi względami. Wypowiedział ją rektor kolegium W. Maggio w sprawozdaniu do generała zakonu Fr. Borgiasza. W rocznikach bowiem wiedeńskich z roku 1567 czytamy o Stanisławie: „et tamen, quod sine parentum concessu eum admitti non ex-pediret, non solum quia convictor noster fuerat, et etiam nostri gymnasii studiosus erat continuus, sed etiam ob alias c a u s a s semper est repulsus”.

Łatwo możemy się domyśleć, co oznaczały te słowa: „ob alias causas”. Bez wiedzy i zgody rodziców prowincjał nie chciał przyjąć Stanisława, gdyż bał się narażać swój zakon, który dopiero co przeszczepiony był na tereny Polski. Widać to z listu, jaki wysłał jeden z ojców wiedeńskich do ojca Xumiera, wizytatora jezuitów w Polsce. Po ucieczce Stanisława zaczęto mówić w Wiedniu, że to sami jezuici wysłali potajemnie Stanisława. Chcąc zapobiec w Polsce tym podejrzeniom napisał jeden z ojców wiedeńskich list do o. Xumiera i przesłał go przez Pawła Kostkę. W liście tym podaje cały przebieg zajść ze Stanisławem. W końcu listu zaznacza, że w tym celu to wszystko pisze, „aby Wielebny Ojciec wiedział, jak się sprawa przedstawia i jak należy o niej mówić”. Tym bardziej prowincjał wiedeński nie chciał popadać w konflikt z rodziną Kostków, ponieważ tymczasowo zarządzał on również kolegiami polskimi.

Gdy więc Stanisław nie został przyjęty na własną prośbę, Zaczął szukać pośrednictwa. Przebywał wówczas w Wiedniu o. Franciszek Antonio, który przywędrował niedawno z Włoch, jako kaznodzieja cesarzowej Marii. Przedstawił mu Stanisław swoją prośbę. Wyjawił, od ilu już miesięcy czuje się powołany do zakonu, jak daremnie prosił prowincjała o przyjęcie, że kończy się jego okres pobytu w Wiedniu i będzie zmuszony wracać do domu rodzicielskiego, że rodzice, gdy poznają jego zamiary, nie zgodzą się, by został on zakonnikiem w Towarzystwie Jezusowym.

Franciszek Antonio nie od razu dał odpowiedź. Dopiero po pewnym czasie postanowił odesłać Stanisława do generała w Rzymie o. Borgiasza. Radził przeto Stanisławowi, by udał się najpierw do Augsburga, gdzie przebywał wówczas prowincjał Górnych Niemiec, Piotr Kanizy. A gdyby i ten nie chciał go przyjąć, to niech idzie do Rzymu i prosi samego generała o przyjęcie. Przy tym Franciszek Antonio obiecał Stanisławowi dać listy polecające. Stanisław z radością przyjął propozycję o. Franciszka Antonio. Od tego czasu myślał i szukał okazji, jak nakreślony plan o. Franciszka Antonio zrealizować.

Źródło: ks. Stanisław Bońkowski, Święty Stanisław Kostka, Płock 1967. Język uwspółcześniono; pominięto przypisy.




Maryja – Królową dusz walczących, szczególnie w obecnych czasach

o. Emil Neubert

Od początku czasów nasza Matka Najświętsza była tą Niewiastą, która miała zetrzeć głowę węża. W obecnej dobie musi Ona zwyciężyć nad szatanem w sposób spektakularny. Nie ja to wymyśliłem. Boży ludzie to przepowiedzieli; wydarzenia to udowodniły.
Wystarczy zacytować dwie z tych świątobliwych osób. Przywołam najpierw słowa św. Ludwika Grignion de Montfort, o którym już pisałem. W swoim Traktacie o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny spisał wiele płomiennych stron o roli Matki Bożej w czasach ostatecznych. Oto kilka fragmentów:

Przez Maryję zaczęło się zbawienie świata i przez Maryję musi się ono dopełnić. Maryja nie pojawiła się prawie wcale przy pierwszym przyjściu Jezusa Chrystusa… Jednak przy powtórnym przyjściu Jezusa Chrystusa Duch Święty musi dać poznać i objawić Maryję, aby przez Nią ludzie mogli poznać Jezusa Chrystusa, umiłować Go i zacząć Mu służyć.

W tych czasach ostatecznych Maryja musi zajaśnieć bardziej niż kiedykolwiek miłosierdziem, mocą i łaską: miłosierdziem, aby z miłością przyprowadzać i przyjmować biednych grzeszników i ludzi zbłąkanych, którzy nawrócą się i powrócą do Kościoła katolickiego; mocą przeciwko nieprzyjaciołom Boga, bałwochwalcom, schizmatykom, muzułmanom, żydom i zatwardziałym bezbożnikom, którzy straszliwie się zbuntują, aby uwieść i doprowadzić do upadku – obietnicami i groźbami – tych wszystkich, którzy im się sprzeciwiają; i wreszcie musi zajaśnieć łaską, aby ożywiać i wspierać walecznych żołnierzy i wierne sługi Jezusa Chrystusa, którzy będą walczyć w Jego sprawie.
Wreszcie Maryja musi być straszna dla szatana i jego popleczników, groźna jak wojsko gotowe do boju, zwłaszcza w tych czasach ostatecznych, ponieważ diabeł, dobrze wiedząc, że mało ma czasu, znacznie mniej niż kiedykolwiek, aby zgubić dusze, z każdym dniem podwaja swoje wysiłki i ataki; niedługo wznieci okrutne prześladowania i zastawi straszliwe zasadzki na wierne sługi i prawdziwe dzieci Maryi, które trudniej mu zwyciężyć niż innych ludzi.
Głównie w odniesieniu do tych ostatnich, okrutnych prześladowań diabła, które z dnia na dzień będą się nasilały, aż do panowania Antychrysta, należy rozumieć pierwszą, słynną przepowiednię i przekleństwo, skierowane przez Boga w ziemskim raju przeciwko wężowi… «Położę nieprzyjaźń między tobą a Niewiastą, między potomstwem twoim a potomstwem Jej: Ona zetrze głowę twoją, a ty czyhać będziesz na Jej piętę»”.

Inny znamienity sługa Maryi, ojciec Wilhelm Józef Chaminade, przepowiedział podobne zdarzenia. Nie znając pism św. Ludwika, oświadczył na początku dziewiętnastego wieku, że nadszedł czas panowania Najświętszej Maryi Panny. Wyrażał tę myśl, którą prawdopodobnie otrzymał od samej Maryi, przynajmniej sześć razy w uroczystych chwilach swego życia. W 1817 roku, gdy wyjawiał pierwszym uczniom, że został powołany do założenia zgromadzenia zakonnego o nowym charakterze, dostosowanego do warunków współczesnego świata, dodał: „Powierzmy wszystko opiece Maryi Niepokalanej, dla której Jej Boski Syn zastrzegł ostateczne zwycięstwo nad piekłem: «Ona zetrze głowę twoją»”. Po założeniu Towarzystwa Maryi napisał do Ojca Świętego: „To Towarzystwo przyjęło nazwę dostojnej Maryi. A to dlatego, że jestem głęboko przekonany, że Pan Jezus zastrzegł dla swojej Najświętszej Matki zaszczyt bycia szczególną podporą Kościoła w tych czasach ostatecznych”. Członkom Towarzystwa wykładał bardziej dogłębnie naukę o apostolskiej roli Maryi w Kościele, szczególnie w czasach współczesnych. „To dla Niej”, wołał, „jest zastrzeżone wielkie zwycięstwo naszych czasów; do Niej należy zaszczyt ocalenia wiary przed katastrofą, która jej zagraża”.
Przyznaję, że nie jesteśmy zobowiązani wierzyć w przepowiednie świątobliwych ludzi Kościoła, nawet kanonizowanych świętych. Jednakże fakty potwierdzają powyższe przepowiednie.
Czy czas, w którym żyjemy nie jest w najwyższym stopniu czasem Maryi?
Przypomnij sobie uroczystą definicję dogmatu o Niepokalanym Poczęciu (1854); dane św. Katarzynie Labouré objawienia (1830), w których Matka Boża prosiła o rozpowszechnianie cudownego medalika; objawienia Maryi w Lourdes (1858), w Pontmain (1871), w Fatimie (1917), w belgijskim Banneaux (1932). A są to jedynie te objawienia, na temat których wypowiedział się Kościół. Pomyśl o setkach tysięcy pielgrzymów, którzy podążają każdego roku ze wszystkich stron świata, aby błagać wstawiennictwa Najświętszej Maryi Panny w Lourdes oraz o innych, którzy nawiedzają Fatimę. Uświadom sobie, że od początku dziewiętnastego wieku powstało więcej zgromadzeń zakonnych ku czci Maryi i napisano więcej książek dla wywyższenia Jej potęgi niż od początku chrześcijaństwa do osiemnastego wieku.
Co więcej, od czasu do czasu organizuje się narodowe i międzynarodowe kongresy oraz zjazdy teologów, mające na celu upowszechnienie poszczególnych przywilejów i ról Maryi oraz nabożeństw maryjnych. Ponadto nietrudno dostrzec, szczególnie w tych ostatnich latach, że ruch przybliżający wiernych do Matki Bożej staje się coraz bardziej powszechny i żywiołowy. Przypomnij sobie, że jeszcze wczoraj papież Pius XII poświęcił świat Niepokalanemu Sercu Maryi z okazji uroczystości w Fatimie (31 października 1942 r.) i że kilka tygodni później, w święto Niepokalanego Poczęcia, dokonał tego samego poświęcenia w Bazylice św. Piotra w Rzymie w obecności tłumu setek tysięcy wiernych. Czy nie jest to oczywisty dowód na to, że czasy współczesne są czasami Maryi?
Być może powiesz, że przecież św. Ludwik Grignion de Montfort oznajmił, że „przy powtórnym przyjściu Jezusa Chrystusa Duch Święty musi dać poznać i objawić Maryję, aby przez Nią ludzie mogli poznać Jezusa Chrystusa, umiłować go i zacząć Mu służyć”, a ojciec Chaminade powiedział, że dla Maryi Niepokalanej „Bóg zastrzegł ostateczne zwycięstwo nad piekłem”. Czy rzeczywiście Jezus Chrystus jest lepiej znany, bardziej kochany i czy służy Mu się powszechnie? Gdzie są rzeczone zwycięstwa nad piekłem? Czy świat nie znajduje się na skraju powrotu do pogaństwa?
Po pierwsze, Jezus Chrystus jest z pewnością lepiej znany, mocniej kochany i służy mu wielka rzesza wiernych. W konsekwencji nabożeństwa do Maryi szybko rozszerzyło się nabożeństwo do Najświętszego Serca Jezusa, papież Leon XIII poświęcił świat temu Bożemu Sercu, Pius X zalecił częstą i codzienną komunię, która rozpowszechniła się w całym Kościele, Pius XI ogłosił naukę o Królowaniu Chrystusa, Pius XII wyjaśnił doktrynę o Mistycznym Ciele Chrystusa. Dzięki z gruntu prawdziwej, osobistej i aktywnej miłości do Chrystusa wielka liczba dusz została trwale przemieniona.
Nabożeństwo do Mistycznego Ciała Chrystusa, nabożeństwo do Chrystusa-młodzieńca, do Chrystusa-cieśli, Chrystusa, naszego Brata, do Chrystusa, życie naszego życia – są to nabożeństwa nieustannie nam wpajane, których głębię widzimy być może niewyraźnie. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu były praktycznie nieznane.
Poza tym przekazane przeze mnie fakty dowodzą, że Bóg z pewnością pragnie, aby Jego Matka była coraz lepiej znana, bardziej kochana i aby Jej powszechnie służono, i że w rzeczywistości nabożeństwo do Maryi nabrało dojrzałości wśród wielkiej liczby dusz. Jednak wśród innych, szczególnie młodych, jest ono ciągle praktycznie nieznane. Ty sam i twoi przyjaciele byliście, być może, jego nieświadomi. Zastanawiałeś się, czy Maryja uczestniczy w życiu duszy walczącej. Czy znałeś choćby jedną dziesiątą faktów dotyczących powyżej opisanej roli Maryi w dziele naszego zbawienia i w apostolacie? Rozpocznij od przygotowania dla Niej w swoim życiu miejsca, na które zasługuje. Następnie spróbuj przekonać swoich przyjaciół, aby uczynili to samo, a zobaczysz, że dzięki Niej Chrystus stanie się bardziej znany, kochany, a dusze będą Mu powszechnie służyć; że „dla Niej jest zastrzeżone w naszych czasach wielkie zwycięstwo”; że, zgodnie ze słowami Piusa XII, Maryja, będąc „Zwyciężczynią we wszystkich bitwach Bożych… przyspieszy zwycięstwo Królestwa Bożego”.
Nie stanie się to z dnia na dzień. Bogu, który jest wieczny, nie spieszy się, tak jak nam, żyjącym tylko kilka lat. Pragnęlibyśmy, aby ziarno wzrastało w dzień po zasiewie. Niemniej zwycięstwo zostanie z pewnością osiągnięte, w chwale jeszcze większej niż chwała, o której marzymy w najskrytszych pragnieniach.

Oto krótkie streszczenie cudów uczynionych przez Maryję Niepokalaną dla Portugalii w czasie niecałych dwudziestu pięciu lat.
Przez wieki Portugalia wyróżniała się wielką gorliwością w rozpowszechnianiu wiary chrześcijańskiej. W osiemnastym wieku rząd dał się uwieść antyreligijnym hasłom i od tego czasu wolnomularstwo rozpoczęło dechrystianizację kraju. Na początku dwudziestego wieku sytuacja moralna i duchowa Portugalii była przerażająca. W 1910 roku została proklamowana republika ateistyczna; w 1911 roku zadekretowano rozdział Kościoła od państwa. Lata od 1910 do 1913 były czasem terroru. Więziono księży i biskupów lub skazywano ich na banicję; likwidowano zgromadzenia zakonne; zamknięto i skonfiskowano prawie wszystkie seminaria duchowne; misje skazano na powolną śmierć lub ich zakazano. Wolnomularstwo było wszechpotężne. Od 1910 do 1926 roku miało miejsce szesnaście rewolucji z czterdziestoma zmianami ministrów.
13 maja 1917 roku ubrana na biało i promieniejąca Pani objawiła się niedaleko portugalskiego miasta Fatima trójce małych pastuszków. Byli to siedmioletnia Hiacynta, jej brat, dziewięcioletni Franciszek i dziesięcioletnia Łucja. Maryja poleciła im odmawiać Różaniec oraz ofiarować umartwienia i poprosiła, aby powracali na to miejsce każdego trzynastego dnia kolejnych pięciu miesięcy. Dzieci wiernie dotrzymywały terminów spotkań oprócz spotkania sierpniowego, ponieważ 13 sierpnia burmistrz, wolnomularz, doprowadził do ich uwięzienia i straszył wrzuceniem ich do kotła gorącego oleju, jeśli nie wyjawią sekretów powierzonych im przez Panią.
W czasie kolejnych spotkań Pani mówiła im o zamysłach Bożych; przedstawiała im przyszłe nieszczęścia, której to wiedzy mieli w tamtym czasie nikomu nie wyjawiać, a która była wyjawiona później przez Łucję, bowiem jako jedyna z trójki doczekała wieku dorosłego. Wiedza ta dotyczyła kolejnej wojny, znacznie straszniejszej niż ta, która wówczas miała miejsce (I wojna światowa, 1914-1918). Poprosiła o poświęcenie Rosji Niepokalanemu Sercu Maryi, przez które jedynie może przyjść ratunek od Boga. Przepowiedziała, że w dzień Jej ostatniego objawienia, 13 października, dokona się wielki cud dostrzegalny dla wszystkich.
Coraz liczniejsi ciekawscy gapie towarzyszyli małym wizjonerom podczas kolejnych spotkań. 13 września było ich około trzydziestu tysięcy, a 13 października blisko siedemdziesiąt tysięcy.
W dzień wielkiego cudu obiecanego przez Maryję cały poranek lał deszcz. Tłum był przemoczony do szpiku kości. I oto w południe niebo się rozpogodziło. Maryja objawiła się trójce pasterzy i powiedziała im, że jest Królową Różańca, że pragnie, aby ludzie się nawracali i modlili. Następnie na oczach siedemdziesięciu tysięcy świadków słońce, które właśnie wyszło zza chmur, zaczęło wirować. Powtórzyły się trzy takie serie trwające trzy do czterech minut, podczas których słońce oświetlało wszystkimi kolorami tęczy drzewa, ludzi i ziemię. Potem zaczęło poruszać się zygzakiem na niebie i zdawało się spadać na tłum. Ludzie upadli na kolana i wzywali miłosierdzia. Wówczas słońce powróciło na swoje miejsce, a wszyscy zauważyli, że ich ubrania były całkowicie suche.
Ten namacalny cud był jednak tylko znakiem innego znacznie większego cudu, którego miała dokonać Maryja – cudu nawrócenia Portugalii.
Niecałe piętnaście dni po objawieniach pojawił się pierwszy znak nowej postawy, kiedy znana antychrześcijańska gazeta zaprotestowała przeciwko świętokradztwu popełnionemu przez członków pewnej sekty w Fatimie. Miało to miejsce w październiku 1917 roku. W 1918, powróciwszy z wygnania, biskupi otrzymali zgodę na wspólne spotkanie w Lizbonie. Zorganizowano posługę kapelanów wojskowych i przywrócono stosunki dyplomatyczne ze Stolicą Apostolską.
Loże masońskie próbowały jeszcze zamordować prezydenta Republiki i wprowadzić rządy antyklerykalne. Plany te jednak się nie powiodły.
W 1926 roku miała miejsce pierwsza krajowa Rada. W 1928 roku doszedł do władzy sławny António de Oliveira Salazar, wielki katolik i mąż stanu, opatrznościowy przywódca, który miał odnowić Portugalię w zakresie finansów, praw obywatelskich, polityki i religii.
Około 1936 roku zagroziło krajowi nowe niebezpieczeństwo. Bolszewicy rosyjscy postanowili ustanowić system ateizmu komunistycznego w Hiszpanii i w Portugalii, aby stamtąd skuteczniej propagować go na wschodzi i na zachodzie, w całej chrześcijańskiej Europie. Wiemy jaki sukces odnieśli najpierw w Hiszpanii. Portugalia zdawała się niezdolna do stawienia oporu ich działaniom, zorganizowanym z szatańskim sprytem. Biskupi widzieli tylko jeden ratunek, który mógł odeprzeć zagrożenie – Najświętszą Maryję Pannę. W 1936 roku obiecali, poprzez tak zwaną przysięgę antykomunistyczną, że cały naród odbędzie pielgrzymkę do Matki Bożej Fatimskiej, jeśli Portugalia oprze się zagrożeniu komunizmu. I, gdy po drugiej stronie granicy, w Hiszpanii, „czerwoni” masakrowali, profanowali, rabowali, palili kapłanów, duchownych, kościoły i zakony, aby usunąć jakiekolwiek oznaki chrześcijaństwa, Portugalia cieszyła się największym pokojem. Toteż w 1938 roku pół miliona wiernych wyruszyło do Fatimy w wielkiej pielgrzymce, aby podziękować Matce Bożej za Jej cudowną ochronę.
W 1940 roku Portugalia podpisała ze Stolicą Apostolską najdoskonalszy, z chrześcijańskiego punktu widzenia, konkordat czasów współczesnych. W całym kraju wiara była publicznie i z dumą wyznawana, sakramenty powszechnie przyjmowane, kwitła Akcja Katolicka. Mnożyły się powołania kapłańskie; w osiem lat wzrosły czterokrotnie. Potem przyszła druga wojna światowa, znacznie straszniejsza niż pierwsza, tak jak przepowiedziała to Matka Boża Fatimska. Prawie wszystkie narody świata pogrążyły się w nieszczęściach i w niewypowiedzianym cierpieniu. Tymczasem Portugalia, pod opieką Maryi, podążała spokojną drogą.
To, co Maryja Niepokalana uczyniła dla Portugalii, zrobi także dla wszystkich krajów, które zgodzą się Jej poświęcić i będą żyły tym poświęceniem. Ty i twoi przyjaciele możecie Jej w tym pomóc!

Źródło: o. Emil Neubert SM “Królowa dusz walczących”, Płock 2016.

Na ilustracji: Wniebowzięcie NMP, autor: Mariano Salvador Maella (1739–1819).




Maryja nauczy cię wytrwałości

o. Emil Neubert

Czasami trudno być odważnym, ale sto razy trudniej jest wytrwać do samego końca.

Jak wielu widziałeś już apostołów, którzy podzielali twoje idee, twoje pragnienia, twój entuzjazm, a którzy, w pewnym momencie, pozostawili sprawę Chrystusa!

W swoim pierwszym zapale bez wątpienia szczerze się jej oddali. Potem jednak przyciągnęły ich inne rzeczy: przyjemność radosnego towarzystwa, miłość do sympatii, lepiej płatna praca, stanowisko, które pozwoliło im „wybić się” w świecie.

Lub być może stracili cierpliwość wobec nieustannych prób. Ich odwaga się po trochu wyczerpała, aż w końcu porzucili wszystko.

Lub po prostu stopniowo utracili swoją gorliwość. Do monotonii zajęć i mizernych osiągnięć dołączyło osłabienie ich duchowego zapału. Źle odmówione lub opuszczone modlitwy, rzadsze komunie bez prawdziwego zjednoczenia z Chrystusem – wszystko to sprawiło niepostrzeżenie, że zagubili ducha apostolskiego. Należeli jeszcze ciałem do swojego stowarzyszenia, ale rzadziej zjawiali się na spotkaniach, aż w końcu przestali na nie przychodzić.

Czy ty sam nie doświadczałeś być może pokus, aby zachować się jak inni. To takie ludzkie, przede wszystkim, gdy ci inni są bliskimi przyjaciółmi; być może to twój przełożony lub inne osoby, które postrzegałeś jako lepsze od siebie. Czy nigdy nie powiedziałeś do siebie w chwilach porażek lub słabości: „Jeżeli ta osoba, która wie o tym więcej niż ja, odchodzi, czy nie powinienem uczynić podobnie?”. A jednak, w głębi duszy, wiedziałeś, że odejście byłoby tchórzostwem. Jak wytrzymać na przekór wszystkim pokusom, szczególnie jeżeli zostajemy sami?

Otóż nie jesteś sam. Czyż Chrystus i Maryja nie są zawsze z tobą?

Maryja nauczy cię jak nigdy nie porzucić służby u Jej Syna. Ona wie, ile wytrwanie w niej kosztuje.

Wyrzekła swoje fiat. Była gotowa służyć Temu, o którym Anioł powiedział Jej, że będzie na zawsze zasiadał na tronie Dawida i którego Królestwu nie będzie końca. Dlaczego jednak ten Król Odwieczny, powołany, aby zasiadać na tronie Dawida, musi uciekać nocą przed Herodem, uzurpatorem do Jego tronu? Dlaczego dzieciństwo Jezusa było takie samo jak innych dzieci? Dlaczego pracował w warsztacie Józefa, robiąc krzesła, stoły i pługi, kiedy winien był podbijać swoje Królestwo? Na co te trzydzieści lat w ukryciu, kiedy Jego misją było oświecanie wszystkich narodów? Pomimo to Maryja wierzyła i miała niezachwianą nadzieję, jak wówczas, gdy wyśpiewała swoje Magnificat u Elżbiety chwalącej Ją, że uwierzyła w słowo Anioła.

Wreszcie Jej Syn zaczyna nauczać i czynić cuda, a kochające dusze, grupy i niezliczone tłumy wszędzie za Nim podążają – na ulice, w miejsca publiczne, nad brzeg morza, w góry, a nawet na pustynię. Teraz, bez wątpienia, przepowiednia Archanioła Gabriela się wypełni. Oto nagle Jego uczniowie zaczynają Go opuszczać i odchodzić. Faryzeusze, doktorzy prawa, arcykapłani, osoby, które powinny wykazać największy zapał dla nadejścia Jego królowania, sprzeciwiają się Mu, nękają Go, przysięgają Go zgubić. Można by się zawahać, można by stchórzyć. Wówczas jednak rzesze znowu witają Go owacyjnie przy Jego wjeździe do Jerozolimy. Pięć dni później ten sam tłum krzyczy wszelako: „Ukrzyżuj Go! Ukrzyżuj Go!”.

Kto jeszcze odważa się opowiedzieć za Nim? Apostołowie przysięgali Mu wierność aż do śmierci… Ale oto oni także uciekają i chowają się. Ich przywódca, przestraszony słowami służącej, oświadcza pod przysięgą i przeklinając, że nie zna tego człowieka.

Tylko Maryja pozostaje Mu całkowicie wierna do końca. Podąża za Nim na Kalwarię, z Janem, który w Jej obecności odzyskuje odwagę. Jak to jednak możliwe, aby ten Jej Syn Ukrzyżowany miał kiedykolwiek zasiąść na tronie Dawida? Jak ten Syn, którego widzi umierającego w niewypowiedzianych cierpieniach ustanowi Królestwo bez końca? Gabrielu, czy twoje proroctwo było tylko marzeniem? Maryja jednak pozostaje silna jak skała, nawet wówczas gdy Jej Syn oddaje swe ostatnie tchnienie i gdy ma przed oczyma jedynie Jego zwłoki.

Skąd czerpała siłę, aby wytrwać? Otóż wytrwałość czerpie siłę z wiary i miłości. A Maryja nigdy nie przestała wierzyć i kochać.

W Jej bliskości zawsze będziesz wierzył i zawsze będziesz kochał. Będziesz zawsze wierzył w Chrystusa i w Jego Matkę, i zawsze będziesz kochał Chrystusa i Jego Matkę oraz dusze, ze względu na Niego i na Nią. Osoby, które opuściły dzieło Chrystusa, miały wiarę tylko w siebie i kochały tylko siebie. W bliskości Maryi zapomnisz jednak o własnym dobru i będziesz myślał tylko o Chrystusie, który liczy na ciebie i o duszach, które na ciebie czekają. Kiedy zaatakują cię pokusy skłaniające do niewierności, Maryja sprawi, że powiesz, jak kiedyś Piotr: „Panie! Do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego” (J 6,69). A gdy zobaczysz, że inni stają się niewierni, Ona sprawi, że powtórzysz inne słowa Piotra, zmieniając jego aroganckie wyzwanie w modlitwę pokornej ufności: „Choćby wszyscy zwątpili w Ciebie, ja nigdy nie zwątpię!” (Mt 26,33). I nawet jeżeli musisz iść z Nim na szczyt Kalwarii, jak Jan pójdziesz tam z Maryją i jak Jan usłyszysz Mistrza mówiącego: „Oto Matka twoja. Szczególnie ci Ją powierzam!”. Pozostań zawsze blisko Maryi, a wówczas nigdy nie opuścisz dzieła Chrystusa!

Źródło: o. Emil Neubert SM, Królowa dusz walczących, Płock 2016.