1

Kochać Maryję Sercem Jezusa, a Jezusa Sercem Maryi

o. Emil Neubert

Gdy mówimy do Maryi, powinniśmy zdać sobie sprawę, że robimy to w imieniu Jezusa, aby być Jezusem, który wychwala swoją Matkę i Jej dziękuje.

Istnieją różne sposoby na pogłębianie tej świadomości.

Pierwszym z nich jest rozważanie uczucia miłości Jezusa wobec swojej Matki.

Drugi sposób polega na tym, aby przed odmówieniem jednej z dłuższych modlitw skierowanej do Maryi (Różańca, litanii, oficjum) przystąpić do komunii duchowej i prosić Jezusa, Syna Maryi, aby do nas przyszedł, wspierając nas w uwielbianiu swojej Matki, miłowaniu, podziwianiu i dziękowaniu Jej. Przed krótkimi modlitwami wystarczy po prostu powiedzieć: „Panie Jezu!”, które to zawołanie oznacza: „Przyjdź, porozmawiać ze swoją Matką przeze mnie!”.

Zamiast recytować samemu: „Matko nieskalana, Matko najczystsza, Matko najmilsza, Matko przedziwna… módl się za nami”, lepiej we dwójkę, wraz z Jezusem, zwracać się do Maryi. W tym utożsamieniu się z Nim, w czasie modlitwy, doświadczamy więcej gorliwości, miłości, ufności i większej satysfakcji, i sprawiamy Maryi – Jezus i ja – nieporównywalnie więcej radości. Wówczas i Pan Jezus doświadcza ogromnej radości. Święty Paweł wyraża pewną myśl, która początkowo wydaje się dość osobliwa: „w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa”. Z pewnością nic nie brakowało cierpieniu Chrystusa ze strony samej Jego osoby, ale brakowało czegoś Pawłowi, uczestnikowi Mistycznego Ciała Chrystusa. To jest nasze zadanie, aby wypełnić się całkowicie Chrystusem, aby On w pełni ukształtował się w nas. Staramy się być pokorni, cierpliwi, miłujący, ale czy nie jest to nic innego jak staranie się o to, by napełnić się pokorą, cierpliwością i miłością Chrystusa, których nam brakuje? Podobnie, gdy praktykujemy pobożność maryjną, czy nie napełniamy się wówczas miłością synowską, której nam brak? Jednocząc się z Jezusem w czasie modlitwy do Maryi, pomagamy Mu kochać Jego Matkę; stajemy się dla Niego niejako „dodatkowym człowieczeństwem” w praktykowaniu Jego synowskiej miłości do Tej, która jest Mu nieskończenie droższą aniżeli jakiekolwiek inne stworzenie. Cóż za radość możemy Mu sprawić!

Jeśli można powiedzieć, że to już Jezus kocha Maryję w nas, czy możemy także twierdzić, że to Maryja kocha w nas Jezusa? Maryja nie żyje w nas w ten sam sposób co Jezus, ponieważ Jezus żyje w nas poprzez swoją boskość. Jednak nawet jeśli Maryja nie przebywa w nas, działa w nas. Czyni to poprzez łaski, które nam wyprasza i dzięki którym możemy żyć życiem Chrystusa. Najprawdopodobniej Maryja działa w nas także w sposób bezpośredni […].

Jeśli poświęcilibyśmy się całkowicie Maryi, to właśnie po to, aby Ona mogła w nas swobodniej działać, według Jej własnych upodobań. A Jej zamiary mają na względzie tylko samego Jezusa – Jezusa żyjącego we mnie i pragnącego żyć we wszystkich ludziach. Ona chce wykorzystać działania, które Jej poświęcamy, aby jeszcze mocniej kochać swego Syna, dziękować Mu i uwielbiać Go; aby On się narodził i żył we wszystkich ludziach, których Ona stała się Matką na Kalwarii. Maryja pragnie mojego zjednoczenia się z Nią, abym mocniej kochał Jej Syna, dziękował Mu i chwalił Go.

O ile nasza świadomość kochania Maryi w imieniu Jezusa przynosi wielką radość Jezusowi, Maryi i mnie, o tyle zrozumienie, że Maryja jednoczy się ze mną, aby kochać Jezusa, raduje Ją, Jego oraz mnie samego.

Maryja się raduje, ponieważ staję się niczym „dodatkowe człowieczeństwo”, które może kochać i dziękować Jej Synowi. Jezus raduje się, ponieważ słyszy w moim głosie głos swojej Matki. Ja raduję się z tego, że z zupełnie innym uczuciem mogę powiedzieć: „Jezu, Boże nasz, Jezu, nasza ucieczko, Jezu cichy i pokornego serca, módl się za nami”, stosownie do tego, czy modlę się w swoim imieniu, czy mam pewność, że Maryja modli się ze mną i przeze mnie.

Dla dusz maryjnych, żyjących życiem wewnętrznym, zwłaszcza dla tych, które cieszą się darem obecności Maryi […] nawyk jednoczenia się z Jezusem, aby rozmawiać z Maryją i jednoczenia się z Maryją, aby rozmawiać z Jezusem, staje się koniecznością. Czułyby się nieswojo, rozmawiając tylko z jednym z Nich, bez czynienia tego w imieniu drugiego. Święty Jan Eudes mówi o „kochaniu Jezusa sercem Maryi, a Maryi sercem Jezusa”. To wyrażenie, w różnych jego formach, można często usłyszeć z ust wielu dusz maryjnych. Już św. Anzelm, pięć wieków przed św. Janem Eudes’em, ułożył następującą modlitwę: „O, dobry Synu, przez miłość, jaką kochasz swoją Matkę, daj mi, proszę, kochać Ją prawdziwie, tak jak Ty Ją prawdziwie kochałeś. O, dobra Matko, przez miłość, jaką kochałaś swojego Syna i pragnęłaś, aby był kochany, wyjednaj mi, proszę, abym kochał Go tak prawdziwie, jak Ty Go prawdziwie kochałaś i pragnęłaś, aby był kochany”.

[…] Wołając: „Maryjo!”, wkładamy w to wezwanie nie tylko nasze własne uczucie dla Matki Najświętszej, ale także i przede wszystkim to, co dusza Jezusa czuje do swojej Matki. A w zawołaniu: „Jezu!” to Maryja modli się w nas i kocha swojego Syna, a my doświadczamy ufności i miłości, z jakimi Ona wypowiada to imię poprzez nasze usta.

Ojciec Emil Neubert, Życie w zjednoczeniu z Maryją, Płock 2016.




Wezwania do Maryi POŚREDNICZKI WSZELKICH ŁASK

Wezwania do Maryi POŚREDNICZKI WSZELKICH ŁASK (pobierz pdfa)

zaczerpnięte z Oficjum do Najświętszej Maryi Panny (Imprimatur † Adam Stefan
Sapieha, Kraków, 28 kwietnia 1936 r.)

‒ do prywatnego użytku ‒

Ojcze z nieba, Boże, zmiłuj się nad nami. 

Synu Odkupicielu świata, Boże zmiłuj się nad nami.

Duchu Święty Boże, zmiłuj się nad nami.

Święta Trójco, jedyny Boże, zmiłuj się nad nami.

Święta Maryjo, Pośredniczko wszelkich łask, módl się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, nad niebiosa wywyższona, módl się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, godna wszelkiej chwały, módl się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, któraś w świątyni posługiwała, módl się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, Przybytku Pański, módl się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, Świątynio Ducha Świętego, módl się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, któraś poczęła w żywocie Syna Bożego, módl się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, któraś porodziła Tego, który Cię stworzył, módl się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, z której wyszło Słońce Sprawiedliwości, módl się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, któraś mlekiem własnym karmiła Stwórcę Swego, módl się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, której przed tym nie było podobnej ani po tym nie będzie, módl się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, by Jezus odpuścił nam grzechy nasze,  módl się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, niech przez Cię Jezus Chrystus przyjmie prośby nasze.

Maryjo Pośredniczko łask, *[1] ratuj nędznych, wspomóż bojaźliwych,

Maryjo Pośredniczko łask, * pociesz płaczących, módl się za ludem Twoim,

Maryjo Pośredniczko łask, * przyczyń się za Duchowieństwem.

Maryjo Pośredniczko łask, * módl się za pobożny rodzaj niewieści.

Maryjo Pośredniczko łask, * uczyń mnie godnym(ą) wysławiania Cię.

Maryjo Pośredniczko łask, * daj mi moc przeciwko nieprzyjaciołom Twoim.

Maryjo Pośredniczko łask, któraś sama jedna zniszczyła wszystkie herezje na całym świecie, * broń nas od błędów sekciarstwa.

Maryjo Pośredniczko łask, Dziewico najchwalebniejsza, przyczyń się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, Królowo świata, przyczyń się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, święta Boża Rodzicielko, przyczyń się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, nigdy nienaruszona Panno, przyczyń się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, z łaskawych najłaskawsza, przyczyń się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, ze świętych najświętsza, przyczyń się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, której dusza wielbi Pana, przyczyń się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, której duch rozradował się w Bogu, przyczyń się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, którą błogosławiona zwą wszystkie narody, przyczyń się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, której Pan uczynił wielkie rzeczy,  przyczyń się za nami.

Maryjo Pośredniczko łask, *[2] zdejm z więzów okowy.

Maryjo Pośredniczko łask, * daj ślepym wzrok zdrowy.

Maryjo Pośredniczko łask, * broń nas od złego.

Maryjo Pośredniczko łask, * pomóż do dobrego.

Maryjo Pośredniczko łask, * uwolnij nas od złości.

Maryjo Pośredniczko łask, * daj nam żyć pobożnie.

Maryjo Pośredniczko łask, * daj świat przebyć ostrożnie.

Maryjo Pośredniczko łask, * broń nas od czarta srogiego.

Maryjo Pośredniczko łask, * przyjmij nas w dzień zejścia naszego.

Módlmy się:

Racz Miłosierny Boże wspomóc ułomność naszą, abyśmy, którzy Maryi Pośredniczki łask pamiątkę czynimy, za Jej pomocą z naszych nieprawości powstali. Przez Chrystusa, Pana naszego. Amen.

O Maryjo Pośredniczko łask wszelkich, módl się za nami, którzy się do Ciebie uciekamy.

Modlitwa o ogłoszenie dogmatu o powszechnym
Pośrednictwie Maryi

Boże, któryś przez Bogarodzicę Maryję zesłał nam Zbawiciela i zbawienie, racz, prosimy Cię kornie, światłem „Ducha Prawdy” tak opromienić Kościół, Oblubienicę Twa nauczającą narody, aby ku większej chwale Syna Twego i dla pomnożenia czci Jego Matki Niepokalanej, obwieścił całemu światu, że Jej chwalebne pośrednictwo we wszystkich łaskach z nieba nam zesłanych jest prawdę wiary. Przez tegoż Pana naszego Jezusa Chrystusa, Syna Twojego, który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha św. Bóg przez wszystkie wieki wieków. Amen.

[1] Powtarzać za przewodniczącym drugą część zdania od gwiazdki.

[2] Powtarzać za przewodniczącym drugą część zdania od gwiazdki.




Św. Andrzej Bobola – niezwyciężony bohater

Papież Pius XII

Encyklika INVICTUS ATHLETA CHRISTI ogłoszona przez papieża Piusa XII w 1957 r., w trzechsetną rocznicę chwalebnego męczeństwa św. Andrzeja Boboli

Czcigodnym Braciom, Patriarchom, Prymasom, Arcybiskupom, Biskupom i innym Zwierzchnikom Diecezji żyjącym ze Stolicą Apostolska w pokoju i jedności. PIUS PAPIEŻ XII przesyła pozdrowienie i błogosławieństwo Apostolskie.

Jest naszym gorącym pragnieniem, żeby wszyscy po całym świecie uczestnicy chlubnego miana katolików, a zwłaszcza ci synowie ukochanej przez nas polskiej ziemi, dla których Niezwyciężony Bohater Chrystusowy Andrzej Bobola jest chlubą i wspaniałym wzorem chrześcijańskiego męstwa w trzechsetletnią rocznicę jego zgonu, pobożnym sercem i umysłem rozważyli jego męczeństwo i jego świętość.

Nie chcemy więc pominąć tej pamiętnej chwili, która złotymi zgłoskami zapisana jest w rocznikach Kościoła, żeby nie powiedzieć czegoś o jego życiu i cnocie i żeby, tak Wam, Czcigodni Bracia, jak wiernym waszej pasterskiej pieczy zwierzonym przez to okólne pismo nie wskazać w nim przykładu, który by każdy wedle swojego stanu i zawodu mógł obrać za przedmiot naśladowania.

Wśród innych chlubnych przymiotów przede wszystkim błyszczy w Andrzeju Boboli cnota wiary, której moc, zasilana łaską Bożą, z biegiem lat tak w jego duszy zakorzeniła się i rozrosła, że nadała życiu jego osobliwą cechę i dodała mu odwagi do mężnego podjęcia męczeństwa.

W życiu jego całkiem osobliwie święci ta prawda, którą Apostoł narodów ujął w słowa: “Sprawiedliwy z wiary żyje” (Żyd. 10, 38). Cokolwiek bowiem, czy to do wierzenia czy do pełnienia uczynkiem podaje Katolicki Kościół, on całą siłą brał sobie do serca i jak najochotniej starał się wykonać. Dlatego to od samego początku usiłował poskromić i do ładu doprowadzić te nieporządne skłonności, które po smutnym upadku pierwszego rodzica zwykły mącić naszą naturę i do złego ją pociągać a obok tego pracował nad tym z niesłabnącym nigdy zapałem, żeby duszę swoją przyozdobić we wszystkie chrześcijańskie cnoty.

I

Urodził się w roku 1591 w Sandomierskiej ziemi z rodziców wybitnych szlachetnością rodu, ale, znamienitszych jeszcze cnotą i stałością katolickiej wiary. Obdarzony bystrym i skłonnym do dobrego umysłem odebrawszy już w domu od najwcześniejszego dzieciństwa zacne i chrześcijańskie wychowanie, oddany został do szkół Towarzystwa Jezusowego, gdzie wnet zabłysnął niewinnością i serdeczną pobożnością.

Że dla blasków i próżności światowych miał w sercu tylko pogardę, zapragnął gorąco “lepszych darów” (1 Kor. 12, 31) i niezadługo, jako dziewiętnastoletni młodzieniec, wstąpił jak najochotniej w Wilnie do nowicjatu Towarzystwa, by móc bezpieczniej postępować drogą doskonałości ewangelicznej.

Mając w pamięci to tak ważne upomnienie Chrystusowe: “Kto chce iść za mną, niech zaprze samego siebie i biorąc krzyż swój na każdy dzień, niech naśladuje mnie” (Łuk. 9, 23) zabrał się najgorliwiej do nabycia chrześcijańskiej pokory przez wzgardę samego siebie. A ponieważ z natury miał pewną skłonność do wyniosłości i niecierpliwości oraz odrobinę uporu, wydał samemu sobie nieubłaganą walkę. Przez tę walkę wziął niejako krzyż Chrystusowy na ramiona i szedł z nim na Kalwarię, aby u jej szczytu osiągnąć zarazem przy łasce Bożej tę doskonałość upragnionej i gorącymi modlitwami wyjednywanej pokory, przez którą dochodzi się do wszystkich blasków świątobliwości chrześcijańskiej. Nosił bowiem w sercu to przemądre zdanie św. Bernarda, że “budowa duchowna nie może dźwignąć się inaczej, jak na mocnym fundamencie pokory” (Kaz. 36 o Pieśni np. nr 5; ML 183, 969-D). Ponadto płonął najgorętsza miłością Boga i bliźnich, toteż nie było dla niego większej rozkoszy, jak spędzać, o ile tylko mógł, długie godziny przed Najśw. Sakramentem i wszelkiego rodzaju nieszczęśliwym przychodzić z pomocą. Boga a nie siebie miłował nade wszystko i w myśl ustaw Założyciela swego zakonu, starał się wszystko wyłącznie kierować do Jego chwały. Pojął on więc gorąco i w życie wprowadził zalecenie wspomnianego wyżej świętego Doktora: “Tego tylko pragnijmy, który sam jeden pragnienia zaspokaja” (Na pośw. kość. kaz. IV nr 4; ML 183, 528-D).

Nic więc dziwnego, że ten szermierz Chrystusowy, tylu darami niebieskimi ubogacony tak wielkie położył zasługi na polu apostolskiej pracy i tak obfite a zbawienne zbierał z niej owoce. A ponieważ wysiłki jego zmierzały przede wszystkim do utrzymania, wzmocnienia i zabezpieczenia katolickiej wiary, już jako wychowawca młodzieży w Wilnie i potem w innych miastach oddawał się cały nauczaniu podstaw wiary, przy czym rozbudzał w młodych sercach kult Eucharystii i gorące nabożeństwo do Najśw. Panny.

Kiedy zaś po kilku latach, w dzień uroczystej kanonizacji świętego Ignacego i Franciszka Ksawerego, otrzymał godność kapłańską, to sobie przede wszystkim wziął do serca, żeby nie szczędząc żadnych trudów, przez kazania i misyjne wyprawy wszędzie szerzyć katolicką wiarę, i to wiarę żywą, w dobre uczynki bogatą.

A że we wschodnich zwłaszcza częściach kraju, zagrażało wierze wielkie niebezpieczeństwo od odszczepieńców, którzy usiłowali na wszelki sposób oderwać wiernych od jedności Kościoła i swoimi błędami ich zarazić, na rozkaz swoich przełożonych, udał się Andrzej w te właśnie strony i tam po miastach, miasteczkach i wioskach, już to przez kazania, już to przez prywatne rozmowy, a zwłaszcza przez urok swej świętości i przez płomienny zapał apostolski zachwianą u wielu katolików wiarę od błędnych naleciałości oczyścił, na mocnych podstawach oparł i na powrót doprowadził do jedynej Chrystusowej owczarni. A nie poprzestając na samym podźwignięciu i umocnieniu słabnącej lub upadłej wiary, wszędzie gdzie tylko mógł rozbudzał żal za grzechy, łagodził niezgody i rozterki, wprowadzał na powrót dobre obyczaje tak, że miejsca, przez które, wzorem Boskiego Mistrza “czyniąc dobrze” przechodził, zaczynały jakby pod tchnieniem wiosny niebiańskiej wydawać śliczne kwiaty i owoce cnoty. Dlatego też, jak to przechowało się w pamięć, zarówno wierni, jak i schizmatycy nadali mu charakterystyczną nazwę “duszochwata”, czyli łowcy dusz nieśmiertelnych.

Jak więc ten niestrudzony apostoł Chrystusowy sam żył wiarą i jak najgorliwiej szerzeniu wiary się oddawał, tak nie zawahał się dla obrony tej wiary ojczystej życie swoje oddać.

Wśród niezliczonych prześladowań, z jakimi spotykała się zawsze katolicka wiara, na szczególne wspomnienie zasługuje ten gwałtowny a nieludzki ucisk prawdziwego Kościoła, jaki zapanował koło połowy XVII wieku we wschodnich stronach kraju nawiedzonych najazdem kozackim. Cała wściekłość najeźdźców zwróciła, się głównie na katolików i ich pasterzy oraz na misyjnych pracowników, tak dalece, że w całym kraju można było widzieć rozwalone kościoły, popalone klasztory, ciała pomordowanych kapłanów i wiernych, ogólną ruiną i rozbicie wszystkiego co święte.

Andrzej Bobola, który mógł przyznać się śmiało do tego wyznania św. Bernarda: “Nic mi nie jest obce z tego, co jest Boże” (List 20 do Kard. Haimer; ML 182, 123 – B), nie lękając się ani śmierci ani katuszy, zapalony miłością Bożą i bliźnich wszedł dobrowolnie w te groźne stosunki, aby na wszelki sposób ratować przed wyrzeczeniem się wiary tych, których odszczepieńcy błędami swoimi starali się usidlić, oraz by niezmordowanie umacniać wszystkich w wyznaniu Chrystusowej prawdy. Stało się jednak, że 16 maja 1657 roku, w samo święto Wniebowstąpienia Pańskiego, został pochwycony w okolicy Janowa przez wrogów katolickiego imienia. Pojmanie to, jak domyślać się można, nie wywołało w nim trwogi, ale raczej niebiańską radość, wiemy bowiem, że zawsze męczeństwa pragnął i nigdy nie tracił z pamięci tych słów Boskiego Zbawiciela: “Błogosławieni jesteście, gdy wam złorzeczyć i prześladować was będą i mówić wszystko złe przeciwko wam, kłamiąc, dla mnie. Radujcie się i weselcie się, bo zapłata wasza obfita w niebiesiech, boć tak prześladowali proroków, którzy byli przed wami (Mat. 5, 11 n.).

Wzdraga się dusza na wspomnienie wszystkich tych mąk, które bohater Chrystusowy z niezłomnym męstwem i nieugiętą wiarą przecierpiał. „Po obiciu kijami i dotkliwych policzkach, przywiązany sznurem do konia, ciągniony był przez jeźdźca na powrozie męczącą i krwawa drogą aż do Janowa, gdzie czekała go ostatnia katusza”. W tej męce dorówna Męczennik polski najchlubniejszym zwycięzcom, jakich czci katolicki Kościół. Zapytany, czy jest łacińskim księdzem, odparł Andrzej: „jestem katolickim kapłanem; w tej wierze się urodziłem i w niej też chcę umrzeć. Wiara moja jest prawdziwa i do zbawienia prowadzi: wy powinniście żałować i pokutę czynić, bo bez tego w waszych błędach zbawienia nie dostąpicie. Przyjmując moją wiarę, poznacie prawdziwego Boga i wybawicie dusze wasze” (z listu Piusa XI Ex aperto Christi latere; AAS 30 (1938) 359).

Te słowa nie tylko nie pobudziły zbrodniarzy do litości, ale wprawiły ich w taką wściekłość, że z niesłychanym okrucieństwem zaczęli stosować do żołnierza Chrystusowego najsroższe męki. “Powtórnie obity biczami, na wzór Chrystusa uwieńczony został dotkliwym spowiciem głowy, policzkami straszliwie sponiewierany i zakrzywioną szablą zraniony, upadł. Niebawem wyrwano mu prawe oko, w różnych miejscach zdarto mu skórę, okrutnie przypiekając rany ogniem i nacierając je szorstką plecionką, I na tym nie koniec: obcięto mu uszy, nos i wargi, a język wyrwano przez otwór zrobiony w karku, ostrym szydłem ugodzono go w serce. Aż nareszcie niezłomny bohater około godziny trzeciej po południu, dobity cięciem miecza doszedł do palmy męczeńskiej, zostawiając wspaniały obraz chrześcijańskiego męstwa” (Homilia Piusa XI, miana przy kanonizacji św. Andrzeja w r. 1938; AAS 30, 1938, 152 – 153).

Jak niezwyciężony Męczennik w purpurze krwi własnej z wielkim triumfem przyjęty został w niebie, tak i na ziemi podany został przez Kościół do czci i naśladowania wszystkim wiernym, tak dla osobistego blasku jego świętości, jak dla zadziwiających znaków, którym Bóg tę świętość zaświadczał i stwierdzał. W roku bowiem 1853 czcigodnej pamięci Poprzednik Nasz Pius IX zaliczył go w poczet Błogosławionych, a w roku 1938 bezpośredni Nasz Poprzednik Pius XI uroczyście pomiędzy Świętych go wprowadził.

II

Uważaliśmy za wskazane krótko i treściwie przedstawić w tej encyklice główne zarysy świętości Andrzeja Boboli, by wszystkie po całym świecie dzieci Kościoła, nie tylko spoglądały na niego z podziwem, ale z podobną wiernością starały się naśladować czystość jego nauki katolickiej, niezłomną jego wiarę i to męstwo, z jakim aż do męczeńskiego końca walczył o cześć i chwałę Chrystusową. Niech wszyscy wedle waszych Czcigodni Bracia, poleceń i wskazówek, wśród tych zwłaszcza obchodów z trójwiekowa rocznicą męczeństwa związanych, rozważają głęboko wzniosie jego cnoty i budzą w sobie poczucie obowiązku wstępowania w jego święte ślady.

Dziś, co jest dla Nas powodem wielkiego bólu, w niejednym kraju wiara katolicka już to omdlewa i podupada, już to prawie zupełnie wygasa. Nauka Ewangelii niemałej liczbie ludzi jest nieznana, u innych zaś, co gorsza, spotyka się z zupełnym odrzuceniem, pod pozorem, że jest całkowicie obca tym, którzy idąc z postępem czasu, urabiają sobie przekonanie, że na ziemi, bez Boga tj. przez własny rozum i przez własne siły wszystko, czym żyją i przez co działają posiąść mogą, swoją mocą podbijając pod swoją wolą i władzę, dla pożytku i rozwoju ludzkości, wszystkie pierwiastki i żywioły tej ziemi. Inni znów do tego dążą, żeby z dusz ludzi prostych i nieuczonych, albo też takich, którzy już dotknięci są zarazą błędów, wyrwać do ostatka tę wiarą chrześcijańską, która dla rozmaitych biedaków jest w tym śmiertelnym życiu jedyną pociechą i w tym celu zwodzą ich obietnicami jakiegoś nadzwyczajnego szczęścia, które w tym ziemskim wygnaniu jest dla nas zupełnie niedostępne. Dokądkolwiek bowiem oczy obróci i dążyć zaczyna ludzka społeczność, jeżeli od Boga odchodzi, nie tylko nie osiąga upragnionego spokoju i zgody, ale wpada w taką rozterkę i niepokój, jak człowiek trawiony gorączką; oddając się pogoni za bogactwem, za wygodnym i przyjemnym życiem, które wyłącznie sobie ceni, chce pochwycić coś, co przed nią ciągle ucieka i buduje na tym, co się zapada. Albowiem bez uznania Najwyższego Boga i Jego świętego prawa nie może istnieć wśród ludzi żaden ład ani żadne prawdziwe szczęście, brakuje bowiem podstawy zarówno do prywatnego, jak i do należycie prowadzonego społecznego życia. A ponadto, jak Wam dobrze wiadomo Czcigodni Bracia, tylko niebieskie wiekuiste a nie znikome i przemijające dobra tej ziemi mogą duszy przynieść pełne nasycenie.

I tego też twierdzić nie można, co wielu zuchwale i lekkomyślnie rozpowiada, że nauka chrześcijańska przygasza światło naturalnego ludzkiego rozumu, kiedy przeciwnie dodaje mu blasku i siły, bo go od pozorów prawdy odwraca a kieruje na pole szerszych i wyższych rozumień. Nie można więc mieć Boskiej ewangelii, tj. nauki Chrystusowej, którą Kościół Katolicki z powołania i obowiązku swego wykłada, za coś wstecznego i pokonanego dzisiejszym postępem, ale za coś żywego i żywotnego, co samo jedno może wskazać ludziom pewną i prostą drogę do sprawiedliwości, do prawdy i do wszelkiej cnoty oraz zabezpieczyć ich spokój i zgodę wzajemną, dając ich prawom i instytucjom społecznym silne i nienaruszalne podpory.

Kto to wszystko roztropnie rozważy, łatwo zda sobie sprawę, czemu Andrzej Bobola chętnie i mężnie podjął tyle prac, tyle cierpień, żeby wśród swoich ziomków zachować nienaruszoną wiarę a obyczaje ich na takie pokusy i niebezpieczeństwa narażone, od zgubnych podstępów obronić i niezmordowanie według zasad chrześcijańskiej cnoty urobić.

Skoro zaś, jak powiedzieliśmy już Czcigodni Bracia, wiara katolicka i dzisiaj w wielu stronach wystawiona jest na poważne niebezpieczeństwa, należy ją wszelkimi siłami bronić, wykładać i szerzyć. W tej wielkiej i tak doniosłej pracy powinni Wam być pomocą nie tylko słudzy ołtarza, którzy to z obowiązku usilnie czynić mają, ale i świeccy katolicy, na tyle szlachetni i ofiarni, żeby nie lękali się stanąć do pokojowej walki o Boża chwałę. Im zuchwałej ludzie nienawidzący Boga i nauki chrześcijańskiej występują przeciw Chrystusowi i założonemu przezeń Kościołowi, tym gorliwiej powinni nie tylko kapłan ale wszyscy katolicy i żywym słowem i przez pisma rozrzucane wśród ludu a najbardziej, przez świetlany przykład życia swego im się przeciwstawiać, zachowując zawsze poszanowanie dla osób, ale stając mężnie w obronie prawdy. A choćby w tej pracy spotkać ich miały różne przeciwności, oraz utrata czasu i mienia, niech nigdy nie cofają się wstecz, chowając zawsze w pamięci to słowo: mężne działanie i znoszenie cierpienia jest dziełem tej cnoty chrześcijańskiej, której sam Bóg najwyższą zapłatę, tj. wiekuiste szczęście obiecuje. A pamiętać trzeba, że w tej cnocie, jeśli rzeczywiście chcemy ją coraz to bardziej ku doskonałości kierować, zawsze znajdzie się odrobina męczeństwa. Nie tylko bowiem krwi rozlewem wydajemy Bogu świadectwo naszej wiary, ale i mężnym a wytrwałym opieraniem się pokusom, oraz wielkoduszna ofiarą ze siebie i ze wszystkiego co mamy, złożona Temu, który tu jest naszym Stwórcą i Odkupicielem, a w niebie będzie kiedyś nie kończącą się radością.

Niechże więc wszyscy jako we wzór wpatrują się w męstwo świętego Męczennika Andrzeja Boboli, niech nieugiętą jego wiarę i sami zachowują i na wszelki sposób bronią, niech tak naśladują jego apostolską gorliwość, żeby starali się najusilniej stosownie do swego stanu Królestwo Chrystusowe na ziemi umacniać i we wszystkich kierunkach rozszerzać.

Jeżeli zaś te ojcowskie Nasze zlecenia i pragnienia kierujemy do wszystkich Pasterzy świętego Kościoła i do ich owczarni, najbardziej zwraca się myśl nasza do tych, co w polskich stronach życie pędzą. Skoro bowiem Andrzej Bobola z ich narodu wyszedł i ich ziemię nie tylko blaskiem rozlicznych cnót, ale i krwią męczeńską uświetnił, jest on dla nich wspaniałą ozdobą i chlubą. Niechże wiec idąc za jego świetlanym przykładem nadal bronią ojczystej wiary przeciw wszystkim niebezpieczeństwom, niech usiłują obyczaje do norm chrześcijańskich dostosować, niech to sobie mają mocnym przekonaniem za największą chwałę, swojej Ojczyzny, jeżeli przez nieugięte naśladowanie niezachwianej cnoty przodków to osiągną; żeby Polska zawsze wierna była dalej “przedmurzem chrześcijaństwa”. Zdaje się bowiem wskazywać “historia, jako świadek czasów, światło prawdy i nauczycielka życia” (Cic. De Or. 2, 9, 36), że Bóg te właśnie role narodowi polskiemu przeznaczył. Niechże więc mężnym i stałym sercem usiłują tę rolę wypełnić, unikając wrogich podstępów i zwalczając przy pomocy Bożej wszystkie przeciwności i próby. Niech podnoszą oczy w górę ku tej nagrodzie, jaka Bóg obiecuje tym wszystkim, co z zupełną wiernością, z ochotnym sercem, z gorącą miłością żyją, działając i walcząc dla zachowania i rozszerzenia na ziemi Bożego Królestwa pokoju.

Przy tej sposobności nie możemy sobie tego odmówić, żeby przez to okólne pismo zwrócić się wprost do wszystkich, bardzo nam drogich synów Polski, zwłaszcza do tych Zwierzchników diecezji, którzy dla imienia Jezusa Chrystusa cierpienia i utrapienia ponieśli. Postępujcie nadal mężnie, ale z tą odwagą chrześcijańska, która idzie w parze z roztropnością i z tą mądrością, która umie bystro patrzeć i przewidywać. Wiarę katolicką i jedność zachowujcie. Wiara niech będzie “przepasaniem biódr waszych” (por. Iz. 11,5); niech ona głoszona będzie po całym świecie (por. Rzym. 1,8), niech wam będzie tym “zwycięstwem, które zwycięża świat” (1. Jan. 4,4). A czyńcie to wszystko patrząc na Jezusa, przodka i kończyciela wiary, który mając przed sobą wesele, podjął krzyż, wzgardziwszy sromotą i siedzi na prawicy Stolicy Bożej” (Żyd. 12,2).

Tak postępując i to osiągniecie, żeby wszyscy Święci, osobliwie ci, co z waszego rodu wyszli, z tego wiekuistego szczęścia jakim się obecnie cieszą, wraz z Królową Polski, Bożą Rodzicielką Maryją, na was i na ukochaną Ojczyznę waszą łaskawie spoglądali, by opiekować się nią i jej bronić.

Żeby się to szczęśliwie ziściło, pragniemy gorąco, Czcigodni Bracia, byście wszyscy ze wszystkimi wiernymi całego świata, zwłaszcza w czasie obchodu tej wiekowej rocznicy, gorące do Boga zanosili prośby, by raczył łaskawie obfitsze dary i pociechy osobliwie tym zsyłać, którzy w większych niebezpieczeństwach żyć muszą i cięższych na drodze Bożej doznają trudności.

Przez te same jednomyślne prośby starajmy się i to u miłosierdzia Bożego wybłagać, żeby wreszcie zapanował wśród wszystkich narodów upragniony pokój i żeby święte prawa oraz zadania Kościoła, które też prawdziwemu dobru ludzkiego społeczeństwa jak najbardziej służą, znalazły u wszystkich należne uznanie i na prawnej drodze wszędzie a szczęśliwie weszły w życie.

By do tego wszystkiego jak najrychlej doszło, z waszymi modłami łączymy nasze najgorętsze prośby i udzielamy Wam, Czcigodni Bracia oraz całemu chrześcijańskiemu ludowi, na zadatek łask Bożych i na znak życzliwości Ojcowskiej, płynącego z głębi serca Apostolskiego błogosławieństwa.

Dan w Rzymie, u św. Piotra 16 maja – tj. w rocznicę tego dnia, w którym przed trzema wiekami św. Andrzej Bobola palmę męczeństwa otrzymał – w roku 1957 a Pontyfikatu Naszego dziewiętnastym.

PIUS PP. XII




O wartości współcierpienia z Jezusem i Maryją

o. Emil Neubert

Jezus modlił się, nauczał i pokazał, w jaki sposób powinniśmy żyć. Czy to wszystko, co zrobił, aby ocalić świat? Nie, wybawił go przede wszystkim poprzez swoją Mękę i swoją Śmierć.

Możesz Mu pomóc ratować swoich braci. Czy rozumiesz jednak, że aby to czynić musisz nauczyć się cierpieć?

Być może uważasz, że tylko sam Chrystus miał cierpieć, a ty jesteś z tego zwolniony. Jeżeli jednak twój apostolat jest kontynuacją misji Chrystusa, jak mógłbyś ratować dusze inaczej niż przez Chrystusa i poprzez środki, których On sam używał?

Kościół czci Najświętszą Maryję Pannę jako Współodkupicielkę – współpracującą z Chrystusem w dziele odkupienia świata. Tymczasem Ona sama nie nauczała. Modliła się tylko i cierpiała. Cierpiała więcej niż wszyscy święci, wszyscy apostołowie i wszyscy męczennicy. Cierpiała w jedności z Chrystusem, we wszystkich Jego cierpieniach i w Jego intencjach. Pamiętaj, że twoja misja duszy walczącej jest jedynie uczestnictwem w misji Maryi. Jeżeli Maryja przyczyniła się do naszego odkupienia poprzez swoje cierpienie, jak inaczej mógłbyś uczestniczyć w Jej misji niż tylko poprzez cierpienie?

Podobnie jak Chrystus i Matka Boża, wszyscy prawdziwi apostołowie rozumieli zbawczą wartość cierpienia. Każdy z nich stosował do siebie słowa Apostoła Pawła: „Dopełniam to, czego nie dostaje utrapieniom Chrystusowym, w ciele moim za ciało Jego, którym jest Kościół” (Kol 1,24). Nie tylko nie powstrzymywały ich napotykane krzyże, ale radowali się, gdy im się przytrafiały, przekonani, że krzyż pomoże im w apostolacie. Nakładali nawet na siebie cierpienia, aby dać swoim działaniom jak największą skuteczność.

Pamiętaj: najbardziej dobroczynny wpływ na dusze ma nie ten apostoł, który umie najlepiej mówić czy organizować, czy nawet najlepiej się modlić, ale ten, który umie najlepiej cierpieć w zjednoczeniu z Chrystusem.

Dlaczego jednak Chrystus musiał cierpieć? I dlaczego każdy apostoł musi cierpieć jak Chrystus? Otóż dlatego, że grzech musi być odpokutowany, a grzech polega na czerpaniu zakazanej przyjemności – przyjemności duchowej, poprzez pychę lub przyjemności ciała, poprzez łakomstwo, a przede wszystkim poprzez nieczystość. Pokuta polega na zaakceptowaniu lub na nałożeniu na siebie cierpień dla zrównoważenia obrazy wyrządzonej Bogu.

Ponadto i przede wszystkim każdy grzech jest wykroczeniem przeciwko miłości. Zrekompensować go może tylko jeszcze większa miłość. Na ziemi nie ma jednak lepszego środka służącego miłości niż dobrowolne cierpienie znoszone dla kochanej osoby. Pan Jezus powiedział: „Większej nad tę miłość nikt nie ma, żeby kto życie swe oddał za przyjaciół swoich” (J 15,13). A zatem, jeżeli chcesz zdobyć dla Chrystusa osoby, które grzeszyły przeciwko miłości, szukając zakazanych przyjemności ducha lub ciała, tak jak Chrystus, musisz ofiarować swoje cierpienia jako akty ekspiacji i miłości.

„Cierpieć” to trudne słowo, wiem. Przez wieki krzyż był głupstwem dla niewierzących i zawadą dla dusz małej wiary. Sami Apostołowie byli nim na początku zgorszeni. Być może przypominasz sobie epizod opowiedziany w Ewangelii na temat
św. Piotra. Tuż przed Męką Pan Jezus zapytał Apostołów, za kogo mają Go ludzie. Słysząc różne odpowiedzi, zapytał ich: „A wy za kogo mnie uważacie?”. Piotr, w imieniu wszystkich, odpowiedział: „Ty jesteś Chrystus, Syn Boga żywego”. Jezus, uszczęśliwiony jego wiarą, odpowiedział mu: „Błogosławiony jesteś Szymonie, Bar Jona; bo ciało i krew nie objawiła tobie, ale Ojciec mój, który jest w niebiosach. A ja tobie powiadam, że ty jesteś opoka, a na tej opoce zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne nie przemogą go. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego; a cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane i w niebiosach; a cokolwiek rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane i w niebiosach” (Mt 16,13-19). Zauważ, że Piotr został wysoko oceniony za swoją wiarę, ogłoszony głową Kościoła, obdarzony Boską mocą. Niedługo potem „począł Jezus wykazywać uczniom swoim, iż potrzeba, aby szedł do Jeruzalem, i wiele wycierpiał od starszych i od doktorów i od przedniejszych kapłanów, i był zabity, i trzeciego dnia zmartwychwstał” (Mt 16,21). Piotr, mając w pamięci swoje przywileje, zaczął karcić swojego Nauczyciela, mówiąc: „Boże cię uchowaj, Panie! Nie przyjdzie to na ciebie”. Jezus jednak, obróciwszy się, rzekł Piotrowi: „Idź za mną, szatanie! Jesteś mi zgorszeniem, bo nie rozumiesz, co jest Bożego, ale co jest ludzkiego” (Mt 16,22-23). Ani biedny Piotr, ani jego towarzysze nie rozumieli jeszcze tajemnicy krzyża. Dlatego też, gdy kilka tygodni później Jezus był ukrzyżowany, wszyscy byli wstrząśnięci i zaskoczeni; pochowali się i uważali, że wszystko się skończyło.

Ciągle nie rozumieli wartości cierpienia. Po rekolekcjach w Wieczerniku, gdzie modlili się podczas dziesięciu dni „z Maryją, Matką Jezusa”, przyszedł Duch Święty, dając im świadomość Chrystusa. Wówczas zrozumieli i od tamtego czasu byli szczęśliwi, mogąc cierpieć dla swego Nauczyciela i przelewając swoją krew za Jego naukę.

Ty także proś Maryję, aby ci wyjednała Ducha Świętego, który sprawi, że zrozumiesz, że aby być apostołem walczącym Chrystusa i Maryi, musisz zaakceptować cierpienie ze swoim Nauczycielem i ze swoją Matką.

***

Niewątpliwie słyszałeś już o Proboszczu z Ars, sławnym apostole dziewiętnastego wieku. Jego przykład daje nam namacalny dowód wielkiej skuteczności cierpienia w apostolacie.

Gdy ten Boży człowiek został właśnie powołany na urząd proboszcza parafii w Ars, zapytał mera: „W jaki sposób spędza się niedziele w mojej parafii?”.

„Dla wielu”, odpowiedział mer, „niedziela to praca rano, a kabaret i tańce wieczorem. Młodzi mężczyźni i dziewczęta mają w głowie tylko zabawę i rozrywkę. Nie byłoby źle, gdyby zapewniali je sobie tylko we własnym gronie. Niestety, nasza wieś ma tak „piękną” reputację, że stała się miejscem spotkań tancerzy z okolicy. Ksiądz proboszcz będzie świadkiem tej uroczej wrzawy. Proszę pomyśleć, tańczy się na placu kościelnym, w pobliżu cmentarza, w sąsiedztwie księdza ogrodu. Zobaczy ksiądz pary kręcące się przy żywopłocie… Wieczorem usłyszy ksiądz ordynarny, pijacki śmiech, sprośne piosenki, bluźnierstwa. I tak aż do rana”.

„Uchowaj, Boże!”, odrzekł biedny Proboszcz.

Otóż parafia ta w ciągu kilku lat stała się najgorliwszą parafią w całej Francji. Jak udało się Świętemu do tego doprowadzić?

Pewnego dnia wyjawił swój sekret kilku kapłanom z okolicy, którzy skarżyli się na bezużyteczność swoich starań. „Pracowaliśmy, głosiliśmy kazania, pouczaliśmy, modliliśmy się. Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Wszystko na darmo”.

Proboszcz z Ars odpowiedział na to: „Pracowaliście, nauczaliście, modliliście się, ale czy zrobiliście wszystko co w waszej mocy? Czy pościliście, czy biczowaliście się, czy spaliście na twardym? Tak długo, jak tego nie uczynicie, nie możecie twierdzić, że zrobiliście wszystko, co mogliście uczynić”.

Poszczenie, biczowanie się, spanie na twardym – wszystko to praktykował święty Ksiądz dopóki nie uzyskał nawrócenia swojego stada. Każdego dnia, na długo przed świtem, szedł do kościoła. Klęcząc lub leżąc krzyżem przed ołtarzem, wołał: „Boże mój, daj mi nawrócenie mojej parafii. Zgadzam się cierpieć wszystko, czego sobie zażyczysz, w każdym czasie mojego życia, pod warunkiem, że się nawrócą!”. W południe był jeszcze w kościele, jeśli jego obowiązki duszpasterskie nie wywoływały go na zewnątrz, a bywały dni, gdy, zaniedbując całkowicie swoje ciało, nie opuszczał stopni ołtarza, na których klęczał aż do ostatniej modlitwy Anioł Pański.

Za sprawą cudu wytrwałości przeżywał czasami dwa, trzy dni nie spożywając żadnego pokarmu. A gdy już jadł, jego posiłek składał się prawie wyłącznie z gotowanych ziemniaków, często całkiem szarych od pleśni.

Około dwudziestej pierwszej szedł do swojego pokoju i zdejmował sutannę. Następnie, biorąc do prawej ręki krótki, żelazny łańcuch zakończony kawałkami ołowiu, biczował lewe ramię w przerażający sposób. Krew zabarwiała czerwienią jego płócienną koszulę, która wkrótce się rozdzierała, a czasami sama dyscyplina rozlatywała się w strzępy. W niektóre wieczory biczował się w ten sposób ponad godzinę. Zatrzymywał się na chwilę, wyczerpany lub przestraszony bólem, a już po chwili słychać było na nowo nieubłagany bicz.

Kiedy skończył, brał stary koc i kładł się na pędach winorośli zmieszanych ze słomą lub na podłodze strychu, używając końca belki za poduszkę[1].

Wówczas zaczęły się nawrócenia mieszkańców Ars, jeden po drugim, wszystkich bez wyjątku, a wioska stała się azylem pobożności i czystości. Można było powiedzieć, że stała się klasztorem. Z Ars wpływ świętego Proboszcza promieniował na sąsiednie wioski, a wkrótce na cały region i na całą Francję. W końcu jego świętość stała się sławna na całym świecie, skąd przybywały do niego dusze, aby się u niego wyspowiadać, aby się nawrócić lub aby dowiedzieć się od niego, jaka jest wola Boża w ich życiu.

***

To zrozumiałe, że nie możesz dokładnie powtarzać przerażających umartwień Proboszcza z Ars. Życie zwykłej duszy walczącej jest z konieczności różne od życia kapłana odpowiedzialnego za dusze we wsi, która całkowicie upadła moralnie. Jednak nawet jeżeli większości z nas trudno naśladować sposób życia Proboszcza z Ars, jego ducha powinien naśladować każdy prawdziwy apostoł.

[1]     Vide: F. Trochu, L’Ame du Curé d’Ars, Vitte 1928, s. 7-23.

Źródło: o. E. Neubert, Królowa dusz walczących, Płock 2017, s. 174-179, tytuł pochodzi od redakcji.

Ilustracja: fragment obrazu autorstwa Giovanni Antonio Capello, Jezus spotyka Matkę (public domain via wikimedia).




Maryja jako zorza w świetle nauki św. Tomasza z Akwinu

O. Konstanty Maria Żukiewicz

W dniu 7 marca, w rocznicę śmierci św. Tomasza z Akwinu, Kościół Katolicki obchodzi uroczystość tego Świętego, zwanego Doktorem Anielskim. Z tej okazji przytaczamy fragment książki Rozmyślania o Matce Bożej w świetle nauki św. Tomasza z Akwinu autorstwa o. Konstantego Marii Żukiewicza.

Święty Tomasz widzi Najświętszą Pannę w symbolu gwiazdy i to nie gwiazdy ogólnie wziętej, ale gwiazdy porannej, królującej, zorzy.

Czemu tak? „Zorza — według Jego myśli — jest uosobieniem światła, a światło jest najwspanialszym tworem Bożym, wśród tworów bezrozumnych — a Ona — woła Święty — jest wspanialszą od słońca i ponad wszystkie gwiazdy najpotężniejszą (Ks. Mądr. XII, 29). Ale to w stosunku do Niej Samej; głębsze jeszcze jest znaczenie zorzy w stosunku do nas.

„Zorza — powiada Mistrz Anielski — jest końcem nocy i ciemności. Kiedy Jakub walczył z aniołem, rzekł anioł do niego: teraz mię puść, bo wschodzi zorza. Pasowanie się to — tłumaczy Święty — oznacza modlitwę — jakby anioł chciał powiedzieć do Jakuba — nie uciekaj się do nas i nie przymuszaj twoją prośbą — bo oto wschodzi Błogosławiona Dziewica. Ona ma moc rozpędzać cienie -— bo Ją to przepowiadał prorok: „Lud, który usiadł w ciemnościach śmierci, ujrzał światło wielkie” (Izaj. IX, 2), które w postaci Najświętszej Panny, dla niego wschodziło”.

Nieraz słyszymy zdanie: pod ciemną urodziłem się gwiazdą, to znowu, pod jasną, szczęśliwą urodziłem się gwiazdą. Maryja niech wejdzie w życie twoje, a strąci znad czoła twojego ciemną, a zapali ci jasną gwiazdę. „Zorza — tłumaczy dalej Doktor Anielski — jest przewodniczką wędrowców i Ją miał na myśli Pan Jezus, mówiąc: „gdy światłość macie, chodźcie w światłości” (Jan XII, 35).

Życie nasze jest drogą, a my wszyscy — wędrowcami, więc na drogę życia daj matko swojemu dziecku nabożeństwo do Matki Bożej, pójść z nim, ani być zawsze razem nie możesz, a trwożysz się, czy pójdzie tą drogą wiary i cnoty — na które go kierowałaś. Matka Boża ciebie zawsze i wszędzie zastąpi — jak pięknie powiedział O. Antoniewicz: „Gdzie matka radzi, tam Maryja prowadzi”, a przed nim św. Bernard: „Idąc za gwiazdą Maryją, nie zbłądzisz”.

Miłość święta niech zapali tę gwiazdę uczuciom twoim, a wtedy nie tylko potrafisz kochać płomiennie ale i wytrwale.

Słuchajmy dalej naszego Świętego: „Zorza jest matką barw. Błogosławiona Dziewica mówi o sobie — jam matką pięknej miłości”. Piękna miłość to nic innego, tylko świat ideałów, a ideał tylko potrafi nam umaić i urozmaicić to życie, bez niego ono powszednie i nudne.

„Zorza jest początkiem pociechy i radości. Idź na morze — woła Święty — zapytaj żeglarza, jak on pragnie zejścia jutrzenki, a zrozumiesz, co to jest radość. Zgaś słońce a zginie dzień — niech odejdzie Maryja, a rozprzestrzeni się długa, nieprzebyta noc”.

***

Człowiek pewien opisuje, jak się dokonało jego wstąpienie do Kartuzów. Matka w dzieciństwie ofiarowała go Matce Bożej. „Gdy dorosłem — wyznaje — powiedziała mi o tym. To gwiazda, mówiła, twojego życia”. I szczęściło mu się. Majątek miał wielki, towarzyszkę życia równą sobie zapatrywaniami, dzieci dobre i piękne, i mówiono powszechnie: świeci im gwiazda szczęścia!

A jednak on nie był szczęśliwym, miłość Maryi, która w nim rosła od dzieciństwa, którą w młodości nazwano mu poetyczną zachcianką — rosła w nim coraz potężniej. Odmawiając czwartą bolesną tajemnicę Różańca, w której Maryja spotyka się z Synem, poczuł natchnienie, że w godzinie bólu Ona idzie na nasze spotkanie. Więc człowiek szczęścia modlił się o wielkie cierpienie, by się z Nią spotkać, by być bliżej Niej. Modlitwa została wysłuchaną. Dzieci pomarły, a na mogiłkach ich rodzice uczynili postanowienia; ona wstąpiła do Karmelitanek, on — do Kartuzów.

„Nigdy nie sądziłem — pisał już z celi klasztornej — że tyle szczęścia może przynieść Matka Boża, miłość Jej jest tak uszczęśliwiającą, że dziś pragnę wszystkiego, Co najgorsze, kalectwa, trądu, okrutnej śmierci, byleby tylko Ona świeciła w nocy moich bólów”. A zatem niech nam świeci zorza przejasna!

„Potrzeba tę zorzę mówi nam na zakończenie św. Tomasz ściągnąć w życie, ale ściągnąć obiema rękami. Jedną ręką jest płacz twój, a drugą modlitwa”. Wylewajmy więc łzy naszych bólów w modlitwie przed ołtarzem Matki Bożej, modląc się zarazem o wielką miłość Jej — a wtedy — zapewnia nas Święty — zrozumiemy słowa Pisma św., do Niej dostosowane: „Nad zdrowie i piękność umiłowałem Ją i umyśliłem mieć Ją, miasto światłości, gdyż światłość Jej nigdy nie zgaśnie” (Ks. Mądr. VII, 10).

Źródło: O. Konstanty Maria Żukiewicz, Rozmyślania o Matce Bożej w świetle nauki św. Tomasza z Akwinu, Warszawa 1928, język uwspółcześniono.

Na ilustracji: fragment fresku przestawiającego św. Dominika, NMP i św. Tomasza z Akwinu (Fra Angelico).




Św. Stanisław Kostka (3) – w Rostkowie

ks. Stanisław Bońkowski

STANISŁAW W ROSTKOWIE

Rok przyjścia na świat św. Stanisława Kostki nie jest na ogół przez biografów szeroko omawiany i nie stanowi dla nich specjalnego problemu. Przyjmują oni powszechnie znany i przez nikogo nie kwestionowany rok 1550 jako rok urodzenia św. Stanisława. […]

Niepewny jest natomiast dzień i miesiąc urodzin Stanisława. […] Musimy poprzestać na stwierdzeniu, że Stanisław urodził się w drugiej połowie 1550 roku i wkrótce po urodzeniu został ochrzczony. W procesach kanonizacyjnych znajdujemy ślady troski Jana i Małgorzaty z Kryskich, by co prędzej przynieść dziecię do kościoła i uczynić je uczestnikiem łaski sakramentu chrztu św. Jeden z zaprzysięgłych w procesie krakowskim zeznaje: „Prędko po urodzeniu w kościele farnym św. Wojciecha biskupa i męczennika, miasteczku płockiego powiatu, podług Kościoła Rzymskiego obrządku ochrzczony i otrzymał imię Stanisław. Zaraz po chrzcie jakoby Bogu poświęcony na ziemię przed ołtarzem Najświętszego Sakramentu położony”.

Wprawdzie Rostkowo należało wówczas do parafii Węgra, ale dwór rodzinny Kostków należał do kościoła parafialnego w Przasnyszu. […] Dla pełniejszego zobrazowania ceremonii chrztu świętego warto przytoczyć świadectwo naocznego świadka, który w późnej starości fakt ten opisywał. Świadkiem tym jest Dorota Zachowska, córka Jana Zachowskiego, obywatela i radcy przasnyskiego, który prawdopodobnie był jednym z owych szlachetnych mężów asystujących ceremonii chrztu świętego. Dorota Zachowska, jako kilkunastoletnia wówczas dziewczyna, była obecna przy chrzcie Stanisława. Według jej relacji ojcem chrzestnym był Andrzej Radzanowski z Radzanowa. Ówczesnym zwyczajem po ceremonii chrztu świętego ojciec chrzestny zaniósł dziecię przed Najśw. Sakrament i położył je na stopniach dużego ołtarza. Nie należy sądzić — jak to często spotyka się w żywotach Stanisława — by ta symboliczna czynność miała być zapowiedzią przyszłej świętości dziecka lub oznaczać akt oddania dziecka na służbę Bogu. I dziś w diecezji płockiej i w wielu innych diecezjach istnieje zwyczaj, iż po ceremonii chrztu rodzice chrzestni obchodzą tzw. ofiarę wokół dużego ołtarza i dopiero potem wracają do domu. Radzanowski prawdopodobnie dostosował się do istniejącego zwyczaju w kościele parafialnym w Przasnyszu. Trudno jest dziś ustalić szafarza chrztu św. Stanisława. Proboszczem przasnyskim w tym czasie był prałat Stanisław Boniecki. Chrztu świętego dziecku Jana i Małgorzaty z Kryskich udzielił zapewne wikariusz, zastępca proboszcza, zwany wówczas komendatariuszem. W roku urodzenia Stanisława takim właśnie komendatariuszem przasnyskim był Hubert Maciej Komorowski. Najprawdopodobniej on ochrzcił młodego Kostkę i nadał mu imię Stanisław.

[…] na obiór takiego imienia decydująco prawdopodobnie wpłynęła matka Małgorzata. Wychowana bowiem była w Drobinie, przy kościele parafialnym pod wezwaniem św. Stanisława biskupa i męczennika fundowanym przez jej przodków. Uczucia religijne i cześć dla świętego męczennika przelała Małgorzata na swego syna dając mu imię Stanisław. Cześć do świętego Stanisława biskupa, męczennika, żywa była wśród parafii przasnyskiej. Był tam bowiem ołtarz „tituli” S. Stanislai Ep. et Mart”.

Drugim motywem nadania takiego imienia dziecku mógł być wpływ rodziny Kryskich. Imię Stanisław było dziedziczne w rodzinie Kryskich. Słynny zwłaszcza był o tym samym imieniu wuj Stanisława, Stanisław Kryski — dyplomata, polityk słynący z krasomówstwa. Dwa więc motywy mogą nam wytłumaczyć chrzestne imię Stanisława: wzgląd religijny — cześć do św. Stanisława męczennika i tradycje rodzinne Kryskich. Nigdzie nie wymienia się imienia z bierzmowania, chociaż sakrament bierzmowania Stanisław najprawdopodobniej otrzymał. Krótko bowiem przed śmiercią, gdy Stanisław przyjmował inne sakramenty chorych, jeden z obecnych przy tym ojców, zapytał go, czy był bierzmowany. Stanisław wyraził wtedy wątpliwość, „an confirmatus esset”. Biorąc pod uwagę religijną atmosferę domu Kostków, ich troskę o wychowanie należy sądzić, że nie zaniedbali i tego obowiązku katolickiej wiary względem swoich dzieci. Stanisław zaś istotnie mógł wtedy nie pamiętać. Wątpliwość nasunęła mu się przecież wówczas, gdy przyjmował inne sakramenty, kiedy umysł jego już był osłabiony, a przeżycia religijne potęgowały się. Wiemy z ostatnich jego chwil, że bardzo dokładnie badał swoje sumienie, pytał, czy nie wyrządził komu krzywdy lub przykrości, na wszelki wypadek dwa razy przed śmiercią spowiadał się. Zrozumiała jest więc wątpliwość jego delikatnego sumienia.

Inna kwestia, którą należy się zająć przy omawianiu danych personalnych Stanisława, to sprawa jego „pochodzenia”. Silna i powszechna tradycja oparta na zeznaniach świadków — znających rodzinę Kostków — stwierdza, że Stanisław pochodził z Rostkowa koło Przasnysza. Jest to fakt historyczny nie wymagający dowodzenia. Należy wyjaśnić tylko pewne wątpliwości. Otóż Stanisław na pytania wstępne przy egzaminie do nowicjatu oświadczył, że pochodzi „ex Pultovia civitate” [z Pułtuska].

[…] W życiu kościelnym diecezji płockiej Pułtusk odgrywał ważną rolę, można by powiedzieć, praktycznie ważniejszą niż Płock. Przede wszystkim od 1227 roku do 1872 był siedzibą biskupów płockich i w XVI wieku określano go często jako „oppidum episcopi plocensis”. Pułtusk był własnością biskupów płockich, którzy obok obowiązków kościelnych piastowali urzędy świeckie, rezydowali w Pułtusku i nosili tytuł „książąt ziemi pułtuskiej” lub po prostu „książąt pułtuskich”. W administracji kościelnej Pułtusk był archidiakonatem od roku 1443, a od roku 1449 ma kolegiatę wraz z kapitułą. Można powiedzieć, że był on ogniskiem życia religijnego, a po założeniu przez jezuitów kolegium w roku 1566 był ogniskiem życia kulturalnego terenów diecezji wysuniętych na wschód. Tylko wzgląd religijny, a potem kulturalny pozwala nazwać Pułtusk najważniejszym miasteczkiem po Płocku na zawiślańskim Mazowszu.

Wydaje się, że tylko ten aspekt, może dać wyjaśnienie, dlaczego Stanisław podał się „ex Pultovia civitate”. Bo niewątpliwie Stanisław znał Pułtusk i to raczej od strony życia kościelnego. Zapytany dla celów kościelnych wskazał Pułtusk. Co więcej, Stanisław na pewno wiedział już o założeniu kolegium jezuitów w Pułtusku, dlatego powiedzenie „ex Pultovia civitate” wyjaśniało jezuitom rzymskim chociaż w przybliżeniu miejsce jego pochodzenia.

Tyle wiadomości możemy zanotować na podstawie dokumentów odnoszących się do pierwszych nieomal miesięcy życia Stanisława. Gdy chodzi o dziecięco-chłopięce lata Stanisława, tradycja nie przekazała nam bliższych szczegółów. Owszem, są wzmianki natury ogólnej na temat najbliższej rodziny i atmosfery rodzinnego domu Stanisława. Nawet legenda jest bardzo uboga. Poza dwoma opowiadaniami o uciszeniu żab i zachowaniu się Stanisława przy stole podczas uczty nic nie wnosi do życiorysu Świętego.

W oparciu zatem o informacje natury ogólnej będziemy usiłowali odtworzyć obraz życia św. Stanisława z tego właśnie okresu. Będziemy usiłowali rozwiązać problemy wieku dziecięcego, z którymi Stanisław na pewno w Rostkowie spotkał się i które na swój sposób przeżywał. Najpierw chcemy przypatrzeć się religijnemu życiu Stanisława do lat 14, a więc do wyjazdu na studia do Wiednia. […]

Młodzi Kostkowie byli poddani procesowi świadomego wychowania i od najmłodszych Jat spotykali się w domu z ideałami życia katolickiego. W domu uczyli się szacunku dla każdego człowieka nawet najniżej społecznie postawionego. Szanowali służbę domową jako domowników. Co więcej, ci właśnie pracownicy brali uczynny udział w ich wychowaniu, mogli zwracać uwagę młodym Kostkom, korygować ich dziecięce występki.

Zasadniczą rolę w religijnym wychowaniu młodych Kostków spełniała pewnie matka Małgorzata z Kryskich. Od niej też pewnie Stanisław uczył się pierwszych prawd wiary katolickiej i ona pewnie wdrażała go w praktykę religijnego życia. Ten sam świadek — Paweł — jasno stwierdził: „Stanisław pobożnie i religijnie wychowany w wierze katolickiej od młodości zaczął wieść życie chrześcijańskie”. W Wiedniu zauważono, że Stanisław często przebywał na prywatnej modlitwie i często przystępował do sakramentów świętych. Wprawdzie to świadectwo odnosi się do okresu wiedeńskiego, ale wydaje się, że ono rzutuje również nieco w przeszłość. Zamiłowanie do modlitwy, do życia sakramentalnego wyniósł Stanisław z Rostkowa. […] Zaangażowanie w życiu religijnym zdobył w rodzinnym domu, a warunki w konwikcie jezuickim w Wiedniu dały mu możliwość realizacji nabytych praktyk religijnych. Stanisław musiał wcześniej nawiązać kontakt religijny z Bogiem, skoro — jak sam zaświadcza — w modlitwie, którą zapamiętał, „sam oddał się Bogu na służbę”.

U Stanisława uczucie było podłożem, na którym rozwijało się życie religijne. W Rostkowie uczucie Stanisława rozwijało się w dwóch kierunkach. Przede wszystkim od najwcześniejszych lat, można powiedzieć od dzieciństwa, Stanisław uczuciowo wiązał się z rodziną. Pierwsze życiorysy i procesy kanonizacyjne mocno podkreślają przywiązanie Stanisława do rodziny, mianowicie „Stanisław w Rostkowie był przez wszystkich kochany, a zwłaszcza kochał go ojciec”. Nie była to z pewnością miłość jednostronna. Uczucie synowskiej miłości Stanisław zachował nawet wtedy, gdy ostatecznie zdecydował się porzucić świat i zamknąć w klasztorze. Świadczy o tym list napisany z Wiednia przed ucieczką. Wypowiada w nim Stanisław całą gamę uczuć miłosnych do rodziców, przedstawiając im motywy swojej decyzji.

[…] religijne życie Stanisława aktualizowane było w najprostszej formie modlitwy. Z gruntu fałszywe jest mniemanie, jakoby Stanisław już w Rostkowie nosił w swej religijności cechy świętości i „oznaki wyjątkowej pobożności oraz cnót przeróżnych”. Otwarcie trzeba powiedzieć, że o świętości jego życia w Rostkowie nic nie wiemy. Możemy tylko wnioskować z zeznań procesów kanonizacyjnych, mówiących ogólnie o jego religijnym życiu, że był chłopcem pobożnym, religijnym, może nawet nieco bardziej religijnym niż jego rówieśnicy. I chyba w tym znaczeniu trzeba interpretować następujący tekst: „Od dzieciństwa wiele znaków przyszłej dobroci wykazywał, niektórych błogosławieństw i cnót początki pokazując. Między innymi świeciły w nim wrodzona pokora, modlitwy gorącość i chęć do rzeczy duchowych…, że od najmniejszej rozpusty i lekkości dziecinnej wstrzymywał się i nic płochliwego nie czynił i dlatego przy dworze ojczystym wszyscy go szanowali” . Zarówno w Wiedniu, jak i w Rostkowie nie uważano go w najbliższym otoczeniu za świętego. Biliński w procesie beatyfikacyjnym w 1603 roku na pytanie, czy Stanisława uważano za świętego, w okresie, w którym go znał, odpowiedział: „Był uważany powszechnie za dobrego chłopca, ale nie za świętego”.

Religijność Stanisława nacechowana była duchem maryjnym. Jan Biliński — jako jego bezpośredni wychowawca w Rostkowie — zaświadcza, że Stanisław od dzieciństwa czcił Maryję i po Bogu wszystkie swe myśli i uczucia kierował ku Matce Bożej. […] W późniejszym życiu Stanisława kult maryjny odgrywał dużą rolę. Często o Matce Boskiej mówił na sposób dziecięcy i opowiadał o Niej jako o swojej Matce. […]

Następnym zagadnieniem okresu rostkowskiego jest sprawa początków nauki Stanisława.

Podstawę do późniejszych nauk w Wiedniu otrzymał Stanisław w rodzinnym domu w Rostkowie. Rodzina Kostków była środowiskiem inteligenckim. Chociaż Jan Kostka nie zajmował wysokiego stanowiska społecznego, w domu jego żyły tradycje szlacheckie i rodzice troszczyli się o wyrobienie obyczajowe, towarzyskie i kulturalno-naukowe swych dzieci. […]

Dokumenty kościelne ukazują nam Jana Kostkę, dziadka św. Stanisława, jako fundatora prywatnych kaplic w kościele parafialnym w Przasnyszu i w Rostkowie. W roku 1488 biskup płocki pozwolił „erigi et construi oraculum in Rostkow”; a ksiądz Michał Boniecki, proboszcz przasnyski, wyliczając obowiązki kapelana kaplicy Kostków w kościele farnym w Przasnyszu nadmienił, że w razie potrzeby („necessitate exigente”) również odprawi Mszę św. w „oraculum in Rostkow”. Stwierdzić zatem można, że w pierwszej połowie XVI wieku w Rostkowie była jakaś kaplica, przy której mieszkał może kapelan i nauczał dzieci. Niektórzy badacze przeszłości Przasnysza wprost stwierdzają, bez żadnej wątpliwości, że istniał w Rostkowie kościół — kaplica, przy której stale zamieszkiwał kapelan będący zarazem duchowym nauczycielem synów Kostków.

W czasie ostatniego roku pobytu Stanisława w Rostkowie pedagogiem jego był Jan Biliński. Tak stwierdzają pierwsi biografowie i akta kanonizacyjne. Sam zresztą Biliński w procesie kanonizacyjnym pułtuskim mówi o sobie jako wychowawcy w obyczajach i nauce Stanisława i brata jego Piotra i jak opiekował się Stanisławem podczas jego choroby, spędzając siedem bezsennych nocy przy łóżku, „aby co złego nie przytrafiło się choremu”. Pod kierownictwem Bilińskiego otrzymał Stanisław, jak można wnosić z egzaminu wiedeńskiego, dobre przygotowanie. Został bowiem przyjęty na trzeci rok gramatyki i tam przez trzy lata ukończył gramatykę (trzeci rok), humanistykę i retorykę. Przyjęcie Stanisława na trzeci rok gramatyki usiłują biografowie wytłumaczyć tym, że Stanisław pobierał początkowo nauki w Pułtusku, w szkole założonej przez biskupa Noskowskiego. Jako powód takiego twierdzenia podają zeznanie Stanisława, owo omawiane przez nas „ex Pultovia civitate”. Trzeba jednak stwierdzić, że nie ma pozytywnych dowodów, jakoby Stanisław uczęszczał do szkoły w Pułtusku. Katalogi z tych lat zaginęły. Tradycja na ten temat nic nam nie przekazała, a przecież nie takie długie lata upłynęły, gdy najbliższy przyjaciel Stanisława — Warszewicki, był potem rektorem kolegium jezuickiego w Pułtusku. Wylicza się sławne nazwiska osób, które ukończyły to kolegium. O Stanisławie natomiast brak wzmianki. Systematyzując zatem ostatecznie proces wykształcenia Stanisława z okresu rostkowskiego, można by ująć tak: Do 12 roku życia wstępne nauki pobierał w domu od rodziców lub może miejscowego kapelana ich prywatnej kaplicy. Od 12 roku kształcił się i wychowywał pod opieką Jana Bilińskiego. W 14 roku życia wyjechał na dalsze nauki do Wiednia ze starszym bratem i opiekunem Bilińskim.

Źródło: ks. Stanisław Bońkowski, Święty Stanisław Kostka, Płock 1967. Język uwspółcześniono; pominięto przypisy.




Rola Matki Bożej z Lourdes w życiu św. Maksymiliana Kolbe

O. Grzegorz Bartosik

Święty Ojciec Maksymilian Maria Kolbe (1894-1941) zarówno w swoim życiu duchowym jak i w apostolacie wielką wagę przykładał do treści niektórych objawień Matki Bożej. Jako franciszkaninowi szczególnie bliskie mu były te objawienia, w których Najświętsza Maryja Panna ukazała się jako Niepokalana. Były to zasadniczo trzy objawienia: św. Katarzynie Labouré w roku 1830 na rue du Bac w Paryżu (Objawienie Cudownego Medalika), objawienie się Maryi Żydowi Alfonsowi Ratisbonne w roku 1842 w kościele św. Andrzeja delle Fratte w Rzymie oraz objawienie się Najświętszej Maryi Panny św. Bernadetcie Soubirous w Lourdes w roku 1858. Interesujące jest to, że w jego pismach i konferencjach nie znajdujemy ani jednego odniesienia do współczesnych mu objawień w Fatimie. Wydaje się, że święty Maksymilian akceptował tylko te objawienia, które zostały już oficjalnie uznane przez Kościół.

Choć jako doktor teologii zarówno w swoim życiu duchowym, jak i w apostolstwie opierał się przede wszystkim na nauce Pisma Świętego i Magisterium Kościoła, to jednak objawieniom Matki Bożej przypisywał ogromną rolę. Traktował je jako znaki czasu poprzez które Pan Bóg przez pośrednictwo Maryi wzywa ludzi do nawrócenia i pragnie pomóc ludziom osiągnął zbawienie. Uważał, że treść objawień jakie przynosi Maryja jest przesłaniem na współczesne czasy, stąd wielokrotnie w jego pismach i konferencjach znajdujemy odniesienia do wspomnianych wyżej trzech objawień maryjnych. Spośród wspomnianych wydarzeń Ojciec Kolbe szczególnie często w swoich wypowiedziach nawiązuje do objawień Maryi w Lourdes. W sumie w jego Pismach i Konferencjach znajdujemy około 50 odniesień do tego wydarzenia.

Wydaje się, że szczególne przywiązanie naszego Świętego do objawień lourdzkich wynikało z trzech podstawowych przesłanek.

Po pierwsze jako kleryk doznał cudownego uzdrowienia za pośrednictwem wody z Lourdes. Po drugie Objawienie w Lourdes, podczas którego Maryja nazwała się Niepokalanym Poczęciem, było dla świętego Maksymiliana nie tylko potwierdzeniem ogłoszonego w roku 1854 dogmatu, ale także potwierdzeniem słuszności całej tradycji franciszkańskiej, która poczynając od bł. Jana Dunsa Szkota (+1308) broniła tezy o Niepokalanym Poczęciu Maryi. Po trzecie wreszcie objawienia w Lourdes zainspirowały św. Maksymiliana do stworzenia własnej, oryginalnej koncepcji wyjaśnienia Tajemnicy Trójcy Świętej oraz koncepcji pneumahagijnego uzasadnienia apostolatu maryjnego. Do dzisiaj ta wizja Ojca Kolbego uważana jest za najbardziej twórczą jego spuściznę i nadal inspiruje wielu teologów na całym świecie. […]

Pogłębienie nabożeństwa do Niepokalanej z Lourdes

Jak zauważa Ojciec Paulin Sotowski (jeden z najlepszych znawców św. Maksymiliana i wydawca jego pism), na zainteresowanie się kleryka Maksymiliana Kolbego objawieniami w Lourdes niewątpliwy wpływ wywarł fakt, iż w kaplicy Kolegium OO. Franciszkanów w Rzymie, znajdowała się duża figura Niepokalanej Lourdes z napisem umieszczonym wokół Jej głowy: „Ja jestem Niepokalane Poczęcie”. Młody Maksymilian siedem lat modlił się w tej kaplicy, spędzając na modlitwie po kilka godzin dziennie. Tak częsty widok tej figury nie tylko przypominał mu te objawienia, ale także skłaniał do rozmyślań nad treścią imienia, jakim Maryja nazwała się w Lourdes. W jego świadomości te objawienia były wydarzeniem niezwykle ważnym, były wyjątkowym orędziem, które Pan Bóg przez Niepokalaną zesłał ludzkości.

Drugim ważnym wydarzeniem, które jeszcze ściślej związało kleryka Maksymiliana z Niepokalaną z Lourdes był fakt cudownego uzdrowienia, jakiego doświadczył w roku 1914, używając wody z Lourdes. Oto jego osobista relacja przekazana matce w liście z dnia 6 kwietnia 1914 roku: „Nic tak ważnego nie zaszło, chyba to, żem o mało nie utracił (małego, grubego) palca u prawej ręki. Utworzyło mi się tam bowiem coś na kształt wrzodu. Pomimo zabiegów kolegialnego lekarza materia tworzyła się ciągle. W końcu lekarz orzekł, że już kość się psuje; trzeba będzie ją wyskrobać. Usłyszawszy o tym odpowiedziałem, że mam lepsze lekarstwo. Dostałem bowiem od O. Rektora cudowną wodę z Lourdes. Dając mi ją, opowiedział mi O. Rektor historię swego cudownego uzdrowienia […]. Otóż nasz lekarz usłyszawszy, że mam wodę z Lourdes, z radością sam mi ją przyłożył. I cóż się stało? Nazajutrz zamiast operacji i skrobania kości usłyszałem od lekarza szpitalnego, że nie widzi potrzeby i po kilku opatrunkach byłem zdrów. Chwała więc Panu Bogu i cześć Niepokalanej!”.

To cudowne doświadczenie skuteczności opieki Niepokalanej miało dla kleryka Maksymiliana znaczenie nie tylko w wymiarze czysto medycznym (powrót do zdrowia). Według ówczesnej praktyki Kościoła – utrata kciuka prawej ręki mogła być przeszkodą utrudniającą otrzymanie święceń kapłańskich. To cudowne uzdrowienie było więc dla niego także znakiem troski Maryi o Jego powołanie kapłańskie. Po raz kolejny doświadczył tej troski Niepokalanej gdy w roku 1917 zachorował na gruźlicę i udało się tę chorobę zaleczyć. Dzięki temu mógł bez przeszkód przyjąć święcenia kapłańskie. Te doświadczenia sprawiły, że Ojciec Maksymilian w sposób szczególny czcił Maryję Niepokalaną jako Patronkę i Opiekunkę swojego kapłaństwa. Sam zaś uważał siebie za tego, który doświadczył dobrodziejstwa uzdrowienia dzięki objawieniom Maryi w Lourdes (dzięki cudownej wodzie). […]

Kierownictwo Ducha św. i Niepokalanej

Zdaniem Ojca Maksymiliana zjednoczenie Maryi z Duchem Świętym nie skończyło się w chwili Wcielenia, bowiem jak Maryja dała życie i troszczyła się o swego Syna według ciała, czyli Chrystusa, tak teraz owocem Jej zjednoczenia z Duchem Świętym jest przekazywanie życia i troska o Jej dzieci duchowe, czyli chrześcijan. Z tego zjednoczenia Maryi z Duchem Świętym Ojciec Kolbe wyprowadza więc naukę o Jej pośrednictwie: „Zjednoczenie Ducha Świętego z Niepokalaną Dziewicą jest tak ścisłe, że Duch Święty, przenikając duszę Niepokalanej, wpływa na dusze tylko za Jej pośrednictwem. Dlatego stała się pośredniczką wszelkich łask, a stąd i prawdziwą Matką wszelkiej łaski Bożej. Stąd Królową Aniołów i Świętych, Wspomożeniem Wiernych i Ucieczką grzeszników”. W innym miejscu zaś dodaje: „Wolno wnioskować, że Maryja jako Matka Jezusa Zbawiciela, stała się Współodkupicielką rodzaju ludzkiego, a jako Oblubienica Ducha Świętego uczestniczy w rozdawnictwie łask wszelkich”. W obu tych wypowiedziach warto zwrócić uwagę na sformułowania: „Duch Święty wpływa na dusze za Jej pośrednictwem”, oraz „Maryja uczestniczy w rozdawnictwie łask”. Jak łatwo dostrzec oba sformułowania podkreślają podporządkowaną misję Maryi w stosunku do Ducha Świętego. Ona tylko uczestniczy w misji uświęcania i obdarowywania łaskami, która jest podstawową misją Trzeciej Osoby Boskiej.

Ojciec Maksymilian za szczególnie skuteczny i widoczny przejaw pośrednictwa Maryi uważał cuda, jakie dokonują się w Lourdes. „Od tej chwili Niepokalana w Lourdes poczęła wykonywać obowiązki naszej Pośredniczki: wzywa chorych, zbiera chromych i ułomnych, aby ich uleczyć i okazać naszą od Niej zależność w życiu naturalnym. Przyciąga łagodnie chorych na duszy, czyli niewierzących i grzeszników zatwardziałego serca, i wlewa w ich serce życie nadprzyrodzone, aby przekonać ich o swojej władzy udzielania nam życia nadprzyrodzonego”.

Z faktu, iż Maryja jest Pośredniczką Ojciec Maksymilian wyprowadza wniosek, że należy Jej się bezgranicznie oddać. Tylko wtedy człowiek będzie mógł jak najlepiej odpowiedzieć na Bożą miłość, jeśli odda się Niepokalanej za narzędzie w Jej rękach. Ale jak sam zaznacza, to oddanie się Niepokalanej jest w ostateczności oddaniem się Duchowi Świętemu: „Nie chciejmy poprawiać Mądrości Nieskończonej, kierować Duchem Świętym, lecz dajmy się Mu prowadzić. Wyobraźmy sobie, ze jesteśmy pędzlem w ręku nieskończonej doskonałości malarza […]. Gdy Mądrość Odwieczna, Bóg używa nas jako narzędzia, wtedy najwięcej, najdoskonalej będziemy działać, gdy jak najdoskonalej, całkowicie pozwolimy się prowadzić. Oddaliśmy się przez akt poświęcenia Niepokalanej na zupełną własność. Ona jest bez wątpienia najdoskonalszym narzędziem w ręku Boga; my zaś mamy być narzędziami w Jej niepokalanych rękach”.

Za osobę, która jego zdaniem była wyjątkowo posłusznym narzędziem w rękach Niepokalanej św. Maksymilian uważał wizjonerkę z Lourdes – św. Bernadetę Soubirous. Stawiał ją za przykład swoim czytelnikom, a sam, tak jak Bernadetta chciał być „miotłą w rękach Niepokalanej”.

To oddanie się Niepokalanej za bezwarunkowe narzędzie stało się główną ideą i motorem jego apostolstwa. W tym celu powołał też do życia ruch apostolski „Rycerstwo Niepokalanej”, aby jego członkowie byli narzędziami w rękach Niepokalanej dla budowania Królestwa Bożego.

Źródło: O. Grzegorz Bartosik, Kult Matki Bożej z Lourdes w życiu św. Maksymiliana, http://www.ptm.rel.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=40%3Asw-maksymilian-maria-kobe-o-lourdes&catid=9&Itemid=130 [dostęp: 14.02.2018] (przypisy pominięto, śródtytuły pochodzą od redakcji)




Św. Stanisław Kostka (2) – dom rodzinny

ks. Stanisław Bońkowski

[…] Z całą pewnością możemy powiedzieć, że Stanisław od najwcześniejszych lat wzrastał w atmosferze religijnej i otrzymał religijne wychowanie. Kostkowie na Mazowszu znani byli powszechnie jako gorliwi katolicy i — aczkolwiek religijność nie była specjalnym przywilejem domu Kostków, bo całe Mazowsze było religijne — przywiązanie do wiary było jakby dziedziczne w rodzinie Kostków. Piotr Kostka, biskup chełmiński, potomek linii Kostków pruskich [stryjeczny brat ojca św. Stanisława – przyp. red. GM] podkreśla z dumą w liście do kardynała Stanisława Hozjusza, że w jego rodzinie „wszyscy są katolicy i wszyscy starają się być uważani za takich”. Nie ulega więc wątpliwości, że Stanisław wraz z bratem i resztą rodzeństwa otrzymał wychowanie religijne. Jest to mocno podkreślone przez bezpośrednich świadków rodziny Kostków w procesie krakowskim. Ojcem św. Stanisława był Jan Kostka, kasztelan zakroczymski, syn Jana, sędziego ciechanowskiego. Dwóch z jego braci Baltazar i Stanisław nie pozostawiło po sobie prawie żadnych śladów. Obaj umarli młodo. Dwaj pozostali, Andrzej i Nawoj, obrali najpierw karierę naukową, a potem duchowną, dzięki czemu przechowały się w aktach kapituły płockiej notatki o ich życiu i działalności na terenie diecezji. Jan pozostał na ojcowiźnie w Rostkowie. […]

Rodzinę św. Stanisława można było zaliczyć do średniozamożnej szlachty mazowieckiej. Jak wobec tego wytłumaczyć fakt wysłania przez Jana Kostkę dwóch synów z pedagogiem i obsługą do Wiednia na studia? Bo ten fakt niewątpliwie świadczyłby o dużej zamożności Kostków z Mazowsza. Otóż trzeba zwrócić uwagę na taką sprawę: W roku 1560 w Wiedniu istniały trzy kolegia, z których jedno przeznaczone było dla stanu rycerskiego, tzw. Collegium nobilium. […] W Collegium nobilium mieszkał św. Stanisław Kostka z bratem i obsługą. Konwikt fundowany przez cesarza istniał do 1565 roku. Dopiero po rozwiązaniu konwiktu przez cesarza Maksymiliana w roku 1565 młodzież tam mieszkająca zmuszona została mieszkać w prywatnych stancjach. Sprawa więc wyjaśnia się. Należy tylko wytłumaczyć, jakim sposobem Kostkowie mogli dostać się do kolegium wiedeńskiego, fundowanego przez cesarza. Możliwa jest jedna droga — za pośrednictwem biskupa Piotra Kostki. Piotr Kostka jeszcze przed nominacją na stolicę chełmińską utrzymywał żywe kontakty z dworem cesarskim. Jako kanonik warmiński w roku 1564 w czasie wojny północnej był członkiem delegacji polskiej na konferencję w Rostoku. Piotr Kostka w roku 1562 został członkiem kapituły katedralnej warmińskiej. Z biskupem warmińskim Stanisławem Hozjuszem jako przyjacielem rodziny Kostków łączyły Piotra Kostkę od dawna bliskie stosunki. Nawet w czasie, gdy stosunki między kapitułą warmińską a biskupem Hozjuszem były naprężone, Piotr Kostka był zawsze wierny biskupowi Hozjuszowi. Ślady życzliwości Hozjusza dla domu Kostków znajdujemy w listach Jana Kostki do Hozjusza z roku 1566 i 1568. Tą drogą więc poprzez Piotra Kostkę, a potem przez Stanisława Hozjusza — Kostkowie z Rostkowa najprawdopodobniej dostali się do kolegium jezuickiego w Wiedniu i w ten sposób nie byli zbyt wielkim ciężarem dla rodziców. […]

Ojciec Stanisława — jak stwierdzają źródła — odznaczał się porywczym i wybuchowym charakterem. Nosił w sobie ducha rycerskiego przodków i chciał go przeszczepić w swych synów. Miał wielkie poczucie dumy szlacheckiej i marzył o karierze dla synów. Dlatego też na wiadomość o wstąpieniu Stanisława do Towarzystwa Jezusowego pisał w wielkim zdenerwowaniu list do kardynała Hozjusza, że zemści się na Towarzystwie, że zburzy kolegium w Pułtusku, a Stanisława w więzach sprowadzi do Polski. […] List Jana Kostki nie świadczy ani o jego wrogim stosunku do zakonu Towarzystwa Jezusowego, ani o braku religijności. Przemawiała tu raczej przez Jana Kostkę duma szlachecka, urażająca ambicje ojca. Przecież on myślał o wielkiej karierze dla synów, do tego ich sposobił i w tym celu wysłał ich na studia do Wiednia, aby wróciwszy zajęli godne miejsce w Polsce, a może i w Kościele. Nie godził się jednak, by Stanisław pozostał zakonnikiem. W charakterystyce Jana Kostki warto też zwrócić uwagę na stronę religijną w jego życiu, wszak ona będzie miała jakiś wpływ na religijne życie Stanisława. Niewątpliwie tradycje religijne w domu Kostków były żywo przechowywane i Jan Kostka był człowiekiem religijnym.

[…] O żywym zainteresowaniu religijnym Jana Kostki świadczyć chyba może to, że w roku 1566 przedstawił biskupowi płockiemu Andrzejowi Noskowskiemu dokument, prosząc o nową erekcję „kaplicy rostkowskiej” w kościele farnym w Przasnyszu. Na potwierdzenie erekcji i związanych z nią przywilejów biskup zgodził się. W kaplicy zbudowano groby podziemne, w których spoczęły zwłoki członków z rodziny Kostków z Rostkowa z wyjątkiem św. Stanisława i jego siostry. Tytuł kaplicy z biegiem lat zmieniono i dzisiaj istnieje ona pod wezwaniem św. Stanisława Kostki. Jan Kostka umarł w roku 1576 i w tej kaplicy został pochowany. […]

Matką św. Stanisława była Małgorzata z Kryskich, córka Pawła, dziedzica w Drobinie. Małgorzata była jedną z tych niewielu niewiast, z tych szczęśliwych matek, które mogły modlić się do swego dziecka i być świadkiem powszechnej czci oddawanej synowi. To szczęście matki wysłużyła sobie nie tylko przez fakt fizycznego zrodzenia Stanisława, ale przez urabianie całej jego osobowości. O tym bowiem, czym Stanisław miał być w przyszłości, w dużym stopniu decydowało wychowanie, o wychowaniu zaś decydowała głównie matka. Mówi się, że Małgorzata z Kryskich „to pani świątobliwa, w mowie skromna, w jedzeniu umartwieniem pomiarkowana, nabożna, stąd co dzień z Rostkowa do Przasnysza do kościoła jeździła”. Matka Stanisława była poważną, religijną niewiastą. Jasna rzecz, że jako gorliwa katoliczka kładła główny nacisk na wychowanie religijne. Od niej też pewnie Stanisław uczył się pierwszych prawd wiary katolickiej. Ona budziła w nim życie religijne. Kobieta bowiem zawsze jest sposobniejsza do przedstawienia prawd wiary na poziomie myśli i uczuć dziecka. Pobożność jej znali domownicy. Pragnąc ciszy i skupienia zamykała się we własnym mieszkaniu i przebywała tam długo na modlitwie. Skromność i powaga w jej postawie — to zasadniczy rys osobowości Małgorzaty. Zwłaszcza od śmierci Stanisława wiodła świątobliwe życie, wraz z synem Pawłem oddając się częstym modlitwom, dobrym uczynkom i osobistym umartwieniom. […]

Małgorzata zmarła między rokiem 1588-1594. Znając w ogólnych zarysach postać ojca i matki Stanisława częściowo możemy odtworzyć atmosferę wychowawczą rodzinnego domu Kostków. Atmosferę tę odsłania nam sam Paweł. „Rodzice wychowali nas po katolicku, pouczając o dogmatach katolickich. Nie przyzwyczajali do przyjemności, postępowali z nami surowo. Zaprawiano nas do modlitwy, uczciwości. Wszyscy nas upominali i brali udział w naszym wychowaniu… wszystkich czciliśmy, przez wszystkich byliśmy kochani”. Na innym miejscu powiada, że „Stanisław pobożnie i religijnie wychowany w wierze katolickiej od młodości zaczął wieść życie chrześcijanina”. Obok prawdziwej religijności w domu Kostków znano karność. Jan Kostka był niezmiernie dumny ze świetności swego rodu i ufny w jego gwiazdę. Wychowywał swoich synów nie tylko w religijnych, ale i rycerskich tradycjach. Zresztą ojciec surowy, matka pełna zaparcia i hartu ducha, oboje więc stawiali swym dzieciom duże wymagania, co więcej, „wszyscy ich upominali i brali udział w ich wychowaniu”. Mali Kostkowie w domu uczyli się szanować każdego człowieka, nawet najniżej społecznie postawionego. Ojciec życzył sobie, by chłopcy brali udział w biesiadach. Chciał bowiem, by młodzi Kostkowie przyzwyczaili się do form „towarzyskich, nabrali ogłady, nauczyli się manier właściwych ich stanowi. Pewne światło na życie Stanisława w Rostkowie może rzucić świadectwo o jego życiu w Wiedniu. Zauważono tam, że często przebywał na modlitwie, przystępował do sakramentów świętych. Wprawdzie mówi nam to świadectwo o życiu Stanisława w okresie wiedeńskim, ale wydaje się, że ono również rzutuje nieco w przeszłość. Zamiłowanie do modlitwy, życia sakramentalnego wyniósł Stanisław z Rostkowa. Nie mamy żadnych śladów, by Stanisław przeszedł jakąś rewolucję w życiu duchowym. Zaangażowanie w życiu religijnym zdobył w rodzinnym domu, a warunki w konwikcie jezuickim w Wiedniu dały mu możliwości realizacji nabytych praktyk religijnych. Stanisław nie był jedynym dzieckiem Jana i Małgorzaty. Należy sądzić, że Stanisław w chwili, gdy wstępował do nowicjatu miał czworo rodzeństwa: trzech braci – Pawła, Wojciecha i Mikołaja oraz siostrę Annę. Anna wyszła za mąż za Stanisława Radzanowskiego, syna Andrzeja Radzanowskiego, ojca chrzestnego św. Stanisława. Mikołaj umarł w wieku chłopięcym, bo nawet imienia jego trudno się doszukać. Podobnie Wojciech umarł w wieku młodzieńczym i pochowany został w kaplicy Kostków w farnym kościele w Przasnyszu. Obok niego potem pochowany został ojciec Jan Kostka. […] Z rodzeństwa Stanisława najbardziej interesuje postać Pawła. Jego bowiem życie bardzo mocno splotło się z życiem Stanisława.

Źródło: ks. Stanisław Bońkowski, Święty Stanisław Kostka, Płock 1967. Język uwspółcześniono; pominięto przypisy.

Św. Stanisław Kostka (1): najbliższe otoczenie Świętego

ks. Stanisław Bońkowski | 9 stycznia 2018 r.

Charakterystyka środowiska mazowieckiego w XVI w.

W XVI wieku Mazowsze dzieliło się administracyjnie na trzy województwa: mazowieckie, płockie i rawskie. Województwa płockie i rawskie dzieliły się wprost na powiaty, województwo zaś mazowieckie podzielone było na ziemie, a dopiero ziemie z kolei dzieliły się na powiaty [1].

Ludność Mazowsza w większości zamieszkiwała wsie i zajmowała się rolnictwem. Na Mazowszu bowiem nie spotykamy złóż surowcowych, które mogłyby stać się podstawą poważniejszego rozwoju przemysłu. Głównym bogactwem naturalnym okolicy były tylko lasy i średnio żyzna ziemia. Na Mazowszu w XVI wieku rozsiane były 94 miasteczka i 5900 wiosek. Ogół ludności wyrażał się liczbą 589 443, w tym ludność wiejska stanowiła około 525 627, ludność miejska około 63 816 [2].

Osobliwością Mazowsza była wielka liczba drobnej szlachty, osiadłej w licznych zaściankach. Rzadko spotyka się tam w owym czasie szlachcica posiadającego 5 czy 6 wiosek, podczas gdy w ówczesnej Wielkopolsce takich właścicieli spotkać można wielu i zalicza się ich do średniozamożnej szlachty. Szlachta na Mazowszu żyła wygodnie, ale nie wystawnie.

Pod względem administracji kościelnej Mazowsze w tym czasie należało do kilku diecezji. I tak diecezji płockiej podlegało województwo płockie, ziemie województwa mazowieckiego na prawej stronie Wisły po Bug oraz nad Bugiem część ziemi warszawskiej.

Województwo rawskie częściowo należało do diecezji poznańskiej, częściowo od arcybiskupstwa gnieźnieńskiego [3]. Parafie rozsiane były dość gęsto. Całe Mazowsze obejmowało, ich 446, a sam powiat przasnyski liczył 31 parafii [4]. Nie były one dość duże i bogate. Gęstą sieć parafialną na tych ziemiach należy tłumaczyć chyba religijnością szlachty i ludu mazowieckiego. Do ambicji zamożniejszego szlachcica należało, by wybudować kościół we własnym dworze i o ile to możliwe mieć kaplicę i własnego kapelana. Szlachta mazowiecka była religijna i szczerze przywiązana do Kościoła katolickiego. I chociaż nowinki religijnej obejmowały inne połacie Polski, chociaż husytyzm już wcześniej przed reformacją nawiedzał sąsiednią ziemię dobrzyńską, to jednak nie dosięgnął województw mazowieckich. Ta prawowierność była między innymi wynikiem zabiegów i religijnej troski biskupów płockich, zwłaszcza biskupa Leszczyńskiego. Jego to staraniem na zjeździe panów duchownych i świeckich w Warszawie w 1525 roku Janusz II wydał dekret zabraniający w całym księstwie mazowieckim przebywać „kacerom” pod karą śmierci, przechowywać i rozpowszechniać heretyckie książki [5].

Podobnie 4 lipca 1564 roku na generalnej kapitule w obecności biskupa Noskowskiego i jego sufragana Jakuba Bielińskiego radziła kapituła, w jaki sposób Mazowsze, okolice Pułtuska zabezpieczyć od wpływów heretyckich. Bo chociaż do tego czasu „sacrosancta religio salwa et integra extitit — to jednak trzeba się zabezpieczyć” [6]. W roku 1568 nuncjusz apostolski Juliusz Ruggieri przesłał Piusowi V wiadomość, że chociaż w innych dzielnicach Polski było błędnowierstwo, to Mazowsze „z łaski Boga zachowało czystość wiary i można powiedzieć, że nie jest mniej katolickie niż Włochy” [7]. Dlaczego na Mazowszu błędnowierstwo nie przyjmowało się? Prócz wymienionych wyżej powodów, między innymi i dlatego, że było tu mało możnych panów, a tacy właśnie w innych dzielnicach stawali na czele ruchów reformacyjnych.

Charakteryzując religijność Mazowsza, trzeba podkreślić jeszcze jej tradycyjność. Stanisław Orzechowski tak o niej pisze: „także i my nie mamy uczonej wiary, ale mamy wiarę przyrodzoną, pierwej się jej od matek nauczyliśmy w dzieciństwie, niźli potem o niej w szkołach słuchali” [8]. Ta „nieuczona wiara” była niewątpliwie szczera, chociaż nie posiadała głębi i nacechowana była uczuciowością. […]

Przyjęcia, biesiady, były częstym zjawiskiem na Mazowszu. Sąsiedztwo, sprawy polityczne, życie religijne, to czynniki łączące i skupiające często ludzi przy wspólnym stole. Przy takiej okazji grano w karty i kostki. Były tam lekkie rozmowy, swawolne żarty, przycinki, dwuznaczne dowcipy. Zwłaszcza wtedy, gdy szlachta umoczyła wąs w kieliszku. Wypada jednak zaznaczyć, że w towarzystwie niewiast i dzieci zwracano uwagę na poprawność wyrażania się. Gorzej było, gdy w piciu przekroczono miarę. Pijaństwo bowiem było wówczas w modzie. […]

W obiektywnej ocenie Mazowsza trzeba podkreślić, że pomimo dzikości obyczajów, pijaństwa, prymitywizmu religijnego w ich psychice można dostrzec i dodatnie dyspozycje. Przede wszystkim psychika Mazowszan wyposażona jest w silną wolę, która łatwo przechodzi w upór. „Mazur jak kość słoniowa, mocą ugładzony” [16]. W charakterystyce ludności mazowieckiej historycy wysuwają męstwo, odwagę, dzielność, hart ducha, stanowczość i zdolności kolonizatorskie [17]. Źródła historyczne świadczą o wyróżniających ludność Mazowsza w XVI wieku cechach społecznych: inicjatywie, przedsiębiorczości, szybkim refleksie, odwadze w boju [18]. Konieczna wydała się ta charakterystyka Mazowsza i jego mieszkańców, ponieważ wiele światła rzuci nam na osobę św. Stanisława.

Źródło: ks. Stanisław Bońkowski, Święty Stanisław Kostka, Płock 1967. Język uwspółcześniono.

Przypisy:

[1] A. Pawiński, Polska XVI wieku pod względem geograficzno-statystycznym, t. V, Mazowsze, Warszawa 1892, s. 1.

[2] Tamże, s. 17.

[3] W. Smoleński, Szkice z dziejów szlachty mazowieckiej, Kraków 1908, s. 2.

[4] Pawiński, Mazowsze. s. 10.

[5] Smoleński, Szkice, s. 60.

[6] Materiały do dziejów kolegiaty pułtuskiej. Wyd. B. Ulanowski i St. Zachorowski, Kraków 1916, s. 65.

[7] Relacje nuncjuszów apostolskich i innych osób w Polsce od roku 1548-1690. Wyd. E. Rykaczewski, t. I, Warszawa 1864, s. 141.

[8] T. Wierzboi,vski, Stanisława Orzechowskiego opowiadania upadku przyszłego Polski z r. 1560, Warszawa 1901, s. 15.

[…]

[16] „Mazur ślepy jest do trzeciego dnia, ale jak przejrzy to wszystkich oszuka. Gdy Mazura oddadzą do dworu, to pierwszego roku wszyscy drwią z niego, drugiego on ze wszystkich, a trzeciego zaś zaczyna drwić z samego pana”. Bystroń, Dzieje obyczajów w Polsce, t. I, s. 27.

[17] J. Kolankowski, O nazwie Mazowsza, Notatki Płockie, R. 1, 1956, nr 2, s. 5-19.

[18] I. Gieysztor, Źle i dobrze o ludziach Mazowsza XVI XVII w., Notatki Płockie, R. 10, 1965, nr 33/34, s. 5.




Życie Maryi: Mędrcy ze Wschodu

Ks. Franciszek Michał William

Gdy się tedy narodził Jezus w Betlejem Judzkim, we dni Heroda króla: oto Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy, mówiąc: gdzie jest, który się narodził król żydowski? Albowiem widzieliśmy gwiazdę jego na Wschodzie i przyjechaliśmy pokłonić się jemu (Mat. 2, 1-12).

Po serdecznym pożegnaniu ze Symeonem, udali się Maryja i Józef w drogę powrotną. Przechodzili obok pałacu Heroda. Liczne wieże strzelały zuchwale w niebo; zbudowane były z olbrzymich głazów ciosowego kamienia, każdy z nich był dwa i pół metra długi oraz sto dwadzieścia pięć centymetrów wysoki. Długo szli wzdłuż murów okalających przepyszne ogrody otaczające ten królewski pałac. Ponad murami można było dojrzeć wyniosłe szczyty drzew cedrowych, cyprysów i sosen.

Opowiadano cuda o wspaniałych fontannach tego wspaniałego parku; miły dla ucha był lekki szmer spływającej wody, milszym jeszcze chłód jaki rozchodził się dookoła w upalne dni letnie. Mówiono o dwóch olbrzymich salach, które pomieścić mogły setki gości; w których stoły uginały się w czasie uczt pod ciężarem szczerozłotych oraz srebrnych naczyń; wspominano z podziwem o rozległych, sklepionych halach, wspartych na długich rzędach kolumn i krużgankach, gdzie można było przechadzać się swobodnie. Stada gołębi latały dookoła, chroniąc się na noc w specjalnie dla nich zbudowanych wnękach. (Pewien gatunek gołębi w Palestynie zachował do dziś dnia nazwę swego opiekuna i miłośnika, Heroda). Z ust do ust podawano szeptem wieści o największej, pięćdziesiąt metrów wysokiej wieży. Podstawa jej była zbudowana tak spoiście, że tworzyła niewzruszoną wprost skałę i mogła stawić opór najsilniejszym atakom wież oblężniczych. Górne piętra wieży mieściły sale, krużganki, łaźnie, krótko mówiąc wszystko co zazwyczaj spotyka się w bogatych pałacach.

Wspaniała ta rezydencja królewska była jednak równocześnie areną wszelkich skandalów i obrzydliwości, to też można się było raczej cieszyć z tego, że się nie mieszka w tym gnieździe rozpusty. Stary król Herod z dniem każdym był coraz to bardziej despotyczny i okrutny. Antypater, syn królowej Doris, jednej z dziesięciu żon Heroda, udał się do Rzymu, aby uzyskać zatwierdzenie testamentu, w którym ojciec naznaczał go na swego następcę. Z Rzymu wysyłał „czuły” synalek kilkakrotnie truciznę, przeznaczoną dla sędziwego ojca. Herod jednak przejrzał zamiary następcy tronu i serdecznym pismem wezwał go do powrotu. Zaledwie Antypater wylądował, został wtrącony do więzienia z rozkazu Heroda, który w międzyczasie doniósł o wszystkim cesarzowi i prosił o zezwolenie na przykładne ukaranie wyrodnego syna. Miasto trzęsło się od plotek i najrozmaitszych pogłosek, a w pałacu wrzało. Wywiązała się głucha walka o tron pomiędzy pozostałymi synami oraz ich zwolennikami. Jedni starali się pokonać drugich; Herod zaś czuwał i usuwał tych, którzy mogli być niebezpieczni.

Maryja i Józef słyszeli już w Betlejem o tych i innych pogłoskach. Ale żadne z nich nie przeczuwało bynajmniej, że niebawem złość Heroda zwróci się przeciwko Dziecięciu, które Maryja niosła na swych rękach. Po skończonym spisie ludności święta rodzina pozostała jeszcze dłuższy czas w Betlejem. Zapewne Józef wynajął jakiś domek i zamienił pobyt w stajence na odpowiedniejsze mieszkanie. Opisując pokłon Mędrców, Ewangelista używa określenia: „wszedłszy w dom”. Ale trudno byłoby upierać się przy tym przypuszczeniu i brać ten opis dosłownie; wszakże i stajnia mogła być uważana za budynek mieszkalny. Można jednak przypuszczać, że mowa tu o prawdziwym domu. Wydaje się to tym bardziej prawdopodobne, że w dalszych sprawozdaniach ewangelicznych czytamy, jakoby Józef po powrocie z Egiptu zamyślał początkowo osiąść w Betlejem. Sądził widocznie, że „Syn Dawidowy” powinien wzrastać w „mieście Dawidowym”.

Pewnego dnia nadciągnęła do Betlejem osobliwa karawana; barwa sierści wielbłądów i bogate rzędy zdradzały, że z dalekich przybyła okolic. Dostojni mężowie, przywódcy karawany, podjechali do miejsca, gdzie przybywała Maryja z Dzieciątkiem. A podobnie jak przedtem ubodzy pasterze, tak teraz i ci bogaci mężowie poprosili także, aby wolno im było pokłonić się Dzieciątku. I znów tak jak pasterze, powoływali się na wskazówki, otrzymane z nieba. Opowiadali jak w dalekiej ich ojczyźnie ukazała się im gwiazda tajemnicza, a oni poznali że to jest znak, iż w Izraelu narodził się wielki król. Wyruszyli więc zaraz w drogę, zdążali dniem i nocą przez pustynię do judzkiej krainy, aż wreszcie dotarli do stolicy, do Jerozolimy. Niemałe jednak spotkało ich tu rozczarowanie. Nikt bowiem nie umiał im nic powiedzieć o nowonarodzonym królu, a każde zapytanie na ten temat budziło niezrozumiały lęk i przerażenie. Jedynie rozsądny okazał się sędziwy król Herod. Udzielił im mianowicie tajemnego posłuchania i powiedział, że nowonarodzonego króla znajdą w Betlejem. Udali się zatem w dalszą drogę. A zaledwie wyruszyli, ujrzeli znów tę samą gwiazdę, która towarzyszyła im poprzednio; teraz zawiodła ich aż do miejsca, gdzie istotnie odnaleźli Dziecię. Mędrcy opowiadali dalej, jaki to układ stanął między nimi a Herodem: oto gdy tylko znajdą Dziecię, mają powrócić do Jerozolimy i zdać sprawę z tego, co widzieli, bo król Herod chce także pokłonić się narodzonemu Dzieciątku. W prostocie serca nie przypuszczali nic złego i cieszyli się, że mogą zapowiedzieć Maryi i Józefowi tak dostojne odwiedziny.

Jakże chciwie nasłuchiwała Maryja, gdy ci mężowie wyrażali się z taką czcią o Dziecinie, gdy hołd jej składali jako Królowi zesłanemu przez samego Boga! — Służba zdejmowała juki z wielbłądów i wydobywała kosztowne podarki z zakurzonych worów. Mędrcy złożyli Dzieciątku w darze mirrę, kadzidło i złoto. Była to zaiste jedyna w swoim rodzaju i zdumiewająca scena. Młoda niewiasta, żona prostego cieśli, siedzi z Dzieciątkiem na ręku, a przed nią trzej dostojni szejkowie ze Wschodu. Pochylają się kornie i składają dary u stóp królewskiej Dzieciny.

Łatwo było Maryi zachować się odpowiednio, gdy przyszli do niej – niewiasty z ludu – ubodzy pasterze, traktowani pogardliwie przez swych współplemieńców. Ale przyznać trzeba, patrząc na rzeczy z ludzkiego punktu widzenia, że położenie jej było daleko trudniejsze teraz, gdy mężowie pochodzący z wykształconych sfer obcego narodu, przyszli pokłonić się jej Synowi. Jakżeż zachować się miała w swej prostocie? Ratowała ją silna wiara w Jezusa, dawała jej spokój oraz pewność siebie. A siła tej wiary oddziaływała nie tylko na nią, ale z niej spływała niejako także i na Mędrców. Wiara Maryi umacniała i dźwigała ich wiarę na wyższy poziom. Artyści odtworzyli scenę pokłonu Mędrców w licznych obrazach, a zazwyczaj tak ją przedstawiają: oto Maryja siedzi na tronie, tronem zaś Dzieciątka są jej ręce, a trzyma ono w rączce kulę ziemską. Oddając hołd, pokłonili się Mędrcy nie tylko Dziecięciu, ale także Matce, która trzymała je na swoim ręku. Prawdziwie królową była Maryja w oną godzinę, Królową-Matką Królewskiego Syna! Św. Mateusz ewangelista podpisuje się niejako pod powyżej opisanym obrazkiem, mówiąc: I wszedłszy w dom, znaleźli dziecię z Maryją, matką jego i upadłszy pokłonili się jemu, a otworzywszy skarby swoje, ofiarowali mu dary: złoto, kadzidło i mirę.

Tylko Maryja rozumiała istotny powód tych osobliwych wydarzeń: I da mu Pan Bóg stolicę Dawida, ojca jego i będzie królował w domu Jakubowym na wieki, a królestwu jego nie będzie końca! – zapowiedział jej to anioł w Nazarecie. Zbawiciel-Dziecię narodził się w takim poniżeniu, a oto nagle zdarzyło się coś, czemu za tło posłużyć mogłaby jedynie przepyszna sala królewskiego pałacu.

Krótka chwila pokłonu Mędrców przeminęła rychło, ale utrwaliła się na długo w umyśle Maryi, i tym mocniej zakorzeniała się w miarę wzrostu jej wiary. Dziwnym zrządzeniem woli Bożej, która objawiała się za każdym razem w sposób nadprzyrodzony, zaszły w krótkim odstępie czasu dwa wydarzenia: pokłon pasterzy i pokłon Mędrców z dalekich krajów pogańskich. A prorocze słowa starca Symeona, który Zbawiciela-Dziecię nazwał światłem na oświecenie pogan i chwalą ludu izraelskiego, otrzymały tym samym podwójną niejako rękojmię. Wzrok Maryi obejmował coraz dalsze i szersze horyzonty. Proroctwo Symeona uzupełniało jej własne przeżycia — odtąd widziała w Dzieciątku nie tylko Zbawcę Izraela, ale także Zbawiciela wszystkich ludów pogańskich, pogrążonych dotąd w mrokach bałwochwalstwa. Ilekroć wspomniała słowa Symeona, odnoszące się do Jezusa i do niej samej, tylekroć stawał jej również przed oczyma obraz pokłonu Mędrców, którzy przyszli z dalekiej krainy, by odwiedzić jej Dziecię. Legenda chciała tak pokierować sprawą, aby Mędrcy znaleźli się również w Jerozolimie w czasie śmierci Jezusa. I rzeczywiście byli obecni, ale jedynie w duszy i pamięci Maryi. Albowiem umysłem swym obejmowała ona całą doniosłość dziejowego znaczenia śmierci Jezusowej na krzyżu, a jedną z pobudek — niewątpliwie jedną z pierwszych, która nadawała jej myślom tak szeroki zakres — była pamięć na ów hołd Magów, którzy przyszli do Betlejem za przewodem tajemniczej gwiazdy, aby złożyć hołd nowonarodzonej Dziecinie i przynieść jej w darze mirrę, kadzidło i złoto.

Źródło: Franciszek Michał William, Życie Maryi, Matki Jezusa, przeł. Ida Kopecka. Warszawa 1939. Język uwspółcześniono. Można drukować: Warszawa, dn. 9 kwietnia 1939, Ks. Emil Życzkowski TJ (Prowincjał Wielkopolski i Mazowsza). Imprimatur: Varsowiae, die 13 Aprilis 1939 anni, Dr. A. Fajęcki (Consilliarius Curiae, Canonicus Metropolitanus), Mgr Br. Pągowski (Notarius).

Ilustracja: Pokłon Trzech Króli, El Greco, 1568 r. (Muzeum Soumaya, Meksyk)