1

Siedem boleści Matki Bożej. Boleść II

Herod dowiedziawszy się od trzech króli, że się narodził Jezus, nakazał im, aby znalazłszy dzieciątko, powiadomili go, ale oni przestrzeżeni we śnie, inną do ojczyzny powrócili drogą.

Herod widząc się zawiedzionym, pałając złością i nienawiścią ku Bogu swemu, postanowił zamordować wszystkie dzieci w Betlejem, spodziewając się, że między nimi będzie i Jezus. Była to noc cicha, spokojna, jasna, jakby w raju, niebieskie dziecię snem słodkim spoczywało, a przy żłobku Najświętsza Maryja Panna czuwała nad Nim, a gdy patrzyła na Nie, gdy patrzyła na Stwórcę i Boga swego, serce Jej radością się rozpływało, ale proroctwo Symeona łzy Jej zarazem wyciskało. Gdy więc Maryja tak czuwa nad snem dziecięcia swego, oto z cicha drzwi się otwierają i Józef św., ze smutną twarzą, wchodzi i oznajmia Maryi to, co mu anioł objawił, aby natychmiast zbierała się do ucieczki do Egiptu.

Ach! jako ostry był ten drugi miecz boleści, który tę nowinę przebił serce Maryi „Ach! mówi, „to więc Ty o Synu mój najdroższy, któryś przyszedł dla zbawienia ludzi, przed ludźmi uciekać musisz. Ja szczęśliwa, bo Boga będę miała za towarzysza podróży, ale Ty o dziecię moje, o jak wcześnie zaczynasz cierpieć dla ludu niewdzięcznego!” Zabrała zawiniątko pieluszek, bo biedna była, a wziąwszy dziecinę na ręce, przytuliła do łona, i okrywszy płaszczem, przy boku św. Józefa udali się w drogę. O jaka ta droga ciężka i przykra dla Maryi! 30 dni potrzebowali, zanim do Egiptu się dostali, a droga to raz przez gęste cierniste zarośla prowadziła, to znowu ciężkimi piaskami na puszczy, to po skałach wdrapać się trzeba było, to znów brnąć po trzęsawiskach, bo droga ta rzadko ludzi odwiedzana była. A pora była późna zimowa i deszcze z śniegami, i mgły mokre dżdżyste, i wiatry zimne szczypiące znosić trzeba było! A Maryja była tak delikatną, bo dopiero lat 15 miała, Józef był starszy i spracowany, a sługi żadnego nie mieli, a pokarmem ich był kawałek chleba, co Józef zdobył, a noc albo w jaskini jakiejś, albo w cieniu drzew palmowych, pod gołym niebem w ciągłej obawie przed dzikimi zwierzętami i rozbójnikami spędzali.

Ach! gdyby który z nas wówczas spotkał tych wędrowników byłby ich wziął zapewne za biednych żebraków, ale przecież oto ten człowiek jest wielkim świętym Patriarchą, oto ta młoda piętnastoletnia dziewica, jest królową nieba i ziemi, oto to małe płaczące i drżące od zimna dziecię, jest wszechmocnym Bogiem. Ach, patrząc na tę świętą pielgrzymów familię, przypomnijmy sobie, że i my pielgrzymami jesteśmy, i pielgrzymować musimy przez puszczę świata tego.

Wybierzmy tylko sobie za towarzyszy pielgrzymki naszej świętą familię, Józefa, Maryję i Jezusa, a z nimi o jak miłe, o jak słodkie nam będą i upały i zimna, i rozmaite pielgrzymki przygody. Nie opuszczajmy tych towarzyszy, tych przewodników naszych, oni pierwsi pielgrzymkę odbyli, aby nam drogę przygotować. Oni nas nie zawiodą, nie zdradzą, nie opuszczą, jak na sercu Maryi niech tak w sercu naszym Dzieciątko Jezus spoczywa.

Ach! jako niegdyś uciekał przed złością świata, tak i teraz świat Go prześladuje, to czy i u nas nie znajdzie schronienia? Ach nie, nie! otwórzmy mu drzwi serca naszego, przyozdóbmy to serce w rozmaite cnoty, aby Jezus miły przybytek w nim dla siebie znalazł, i już więcej z niego nie wychodził. Wyrzućmy to wszystko, co by Go zmusiło opuścić serce nasze (złe żądze, złe mowy, złe myśli) i gdzie indziej szukać schronienia!

Maria – zakonnica Franciszkanka, rozmyślając raz nad ucieczką Jezusa przed Herodem, usłyszała koło siebie wielki turkot i jakby szczęk broni, ale nie widziała nikogo, a wtem ujrzała małą dziecinę uciekającą, przestraszoną, wołającą do Niej: „Mario, Mario, schroń mnie do serca twego, jestem Jezusem Nazareńskim, uciekam przed grzesznikami, którzy mnie zabić chcą, i prześladują mnie jak Herod. To rzekłszy zniknęło.

Stanęli nareszcie u kresu wędrówki swojej, i święta familia osiadła w sławnym podówczas mieście Memfis* dzisiaj zwanym Kair. O jakież to boleści przeszywały serce Maryi, przez te wszystkie lata, jakie tutaj spędzili. Widziała Maryja, jako cały naród giął kolana i ofiary czynił czartom przeklętym, mając Boga w pośrodku siebie.

Najkosztowniejsze świątynie, obeliski, piramidy, pałace, całe miasta, w wielkich zbytkach i bogactwach opływały, a Bóg, a Stwórca nieba i ziemi nie miał małej, nędznej cha łupki, i tylko jako żebrak w ubogiej komórce się przechowywał, i na to liche pomieszkanie Maryja i Józef krwawo pracowali. Oto ten, który karmi wszystkich ludzi i ptaszęta, nie miał nie raz i kawałka chleba, aby głód swój zaspokoić. Maryja bez krewnych, bez przyjaciół, bez znajomych, obca, pogardzona. W boleści krwawej patrzyła na cierpienia Syna swego najukochańszego, ale ulżyć im nie zdołała. O jaki to ostry był ów drugi miecz boleści.

*Św. A. Liguori

c.d.n.

Źródło: Siedem uwag o siedmiu boleściach Najświętszej Maryi Panny dla osób w smutku i utrapieniu zostających. oo. Misjonarze, 1857.

Obraz: Fresco of the Seven Sorrows of the Blessed Virgin, by Tempesta and Circignani, Santo Stefano Rotondo, Rome (ncregister.com).




Kto się boi wolności akademickiej?

W opinii rektorów, profesorów i ekspertów autonomia uniwersytetu nie powinna być ograniczana przez państwo. Tymczasem od wielu już lat autonomia polskich uczelni wyższych i poszczególnych naukowców jest sukcesywnie ograniczana przez tendencyjne światopoglądowo instytucje, posiadające realny wpływ na kształt pracy naukowej.

Od wielu już dekad wśród ekonomistów istnieje zgodność co do zasady, że wiedza jest najważniejszym zasobem strategicznym przedsiębiorstw, warunkującym ich przetrwanie w długim okresie. Dostrzegając wagę tej zależności, firmy nie tylko dokładają wszelkich starań, aby efektywnie zarządzać posiadaną przez siebie wiedzą, ale podejmują intensywne działania, aby tę wiedzę zdobywać i wykorzystywać ją do formowania swoich pracowników. W tym celu coraz częściej wielkie międzynarodowe koncerny tworzą swoje własne uczelnie, tzw. uniwersytety korporacyjne. Wolne od jakiegokolwiek wpływu i nadzoru zewnętrznego, nie tylko oferują swoim uczestnikom szkolenia w zakresie kompetencji biznesowych, ale przede wszystkim kształtują ich system wartości oraz zasady etyczne, tak aby absolwenci tychże instytucji dołączali do grona entuzjastycznych pracowników korporacji, skutecznie realizujących jej misję i wizję.

Różnica istniejąca między uczelnią korporacyjną a tradycyjnym uniwersytetem jest oczywista. Ta pierwsza jest nakierowana na realizację dobra partykularnego, ten drugi ze swej istoty powinien służyć urzeczywistnianiu dobra uniwersalnego, jakim jest zgłębianie i odkrywanie prawdy, w różnych jej aspektach. Analogicznie do uczelni korporacyjnej, uniwersytet ma potencjał, aby służyć jako „zasób strategiczny” w odniesieniu do szerszej wspólnoty państwowej, ale tylko wówczas, gdy rzeczywiście służy dobru uniwersalnemu, a nie partykularnym interesom poszczególnych środowisk i grup społecznych. Dobro uniwersalne z kolei można skutecznie realizować jedynie w oparciu o wolne akty decyzyjne. Dlatego tak istotnym elementem toczącej się debaty publicznej stała się dyskusja nad zagadnieniem wolności akademickiej w Polsce.  

Pakiet wolnościowy

W grudniu 2020 roku minister edukacji i nauki przedstawił pakiet wolnościowy (nazywany „pakietem wolności akademickiej”). Jako projekt nowelizacji ustawy „Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce” ma on wprowadzać zmiany prawne gwarantujące nauczycielom akademickim wolność nauczania, wolność słowa i wolność badań naukowych. Przewiduje on między innymi obowiązek poinformowania nauczyciela akademickiego o poleceniu rozpoczęcia prowadzenia postępowania wyjaśniającego dotyczącego jego osoby. Nauczyciele mają uzyskać możliwość skierowania zażalenia do komisji dyscyplinarnej przy ministrze, jeśli postępowanie dotyczy wyrażania przekonań religijnych, światopoglądowych lub filozoficznych. Nie mogliby zostać zawieszeni w swoich obowiązkach na etapie postępowania wyjaśniającego.

W środowisku akademickim rozgorzała debata nad stosownością i legalnością takiego dokumentu. Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Polskich (KRASP) wydała szereg negatywnych opinii na jego temat. Nie są one jednak istotne ze względu na sformułowane w nich zarzuty wobec pakietu, ale raczej ze względu na swoją formę, która sama w sobie jest swego rodzaju narzędziem kształtowania jedynego poprawnego światopoglądu akademickiego.

Odpowiedź KRASP pokazuje, że ograniczanie wolności akademickiej rzadziej odbywa się dziś w ramach postępowań dyscyplinarnych i jawnego cenzurowania głoszonych przez nauczycieli akademickich treści, a częściej w bardziej subtelny i niejawny sposób – poprzez delikatne sugestie ciał eksperckich, doradczych i akredytacyjnych, posiadających coraz większy wpływ na zakres wolności akademickiej i coraz częściej ograniczających debatę pojawiającą się w tej sferze.

Przekonania filozoficzne KRASP

Zespół zadaniowy powołany uchwałą Prezydium KRASP w celu przygotowania stanowiska w sprawie projektu zmian w ustawie „Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce” w zakresie pakietu wolnościowego ocenił projekt negatywnie z kilku powodów. Zespół zarzucił mu między innymi „wprowadzanie do dyskursu nauki «przekonań religijnych, światopoglądowych lub filozoficznych»”. Zabieg taki, zdaniem ekspertów zespołu „osłabia rygory metodologiczne nauki, a tym samym sugeruje, że w badaniach naukowych dopuszczalne są dowolne metody docierania do poglądów i głoszenie dowolnych poglądów”.

W opinii profesorów tworzących zespół zadaniowy „przekonania filozoficzne” stanowią zagadnienie, które „osłabia rygor metodologiczny nauki”. Zadziwiający jest fakt braku rozpoznania z ich strony zależności, zgodnie z którą każda metodologia nauk wyrasta z określonych założeń filozoficznych, szczególnie w zakresie filozofii poznania, i wprowadza je do aparatu pojęciowego naukowca, który daną metodologię stosuje. Brak zrozumienia tego powiązania jest charakterystyczny dla nauk społecznych, które bazują na filozofiach nowożytnych, zapominając o istnieniu filozofii klasycznej, a w szczególności realizmu, który skutecznie naświetla zależność między filozofią a metodologią nauk.

Ignorancję w kwestii filozofii klasycznej można tłumaczyć przekonaniem wyrażonym przez wielu współczesnych naukowców społecznych, jakoby naukę można było utożsamiać jedynie z „aktualnym stanem wiedzy naukowej”. Ze względu na swoją historyczność, filozofia klasyczna wydaje się nie kwalifikować do tej kategorii, co skłania wielu badaczy do eliminowania jej ze swoich dociekań, a taki zabieg w sposób oczywisty zubaża ich badania oraz obniża jakość oferowanego przez nich nauczania.

Oburzenie wprowadzeniem „przekonań filozoficznych” do dyskursu naukowego przez profesorów zespołu zadaniowego KRASP jest jeszcze bardziej absurdalne, gdy w jednym z punktów ich ewaluacji znajdujemy podparcie wykładanego przez nich argumentu koncepcjami Johna Locke’a – myśliciela, który odrzucił filozofię poznania Arystotelesa i św. Tomasza z Akwinu, budując podstawy metodologii współczesnych nauk społecznych na gruncie ignorancji dokonań filozofów klasycznych. Paradoksalnie, profesorowie z zespołu zadaniowego KRASP do swojej analizy wplatają własne „przekonania filozoficzne”, choć wcześniej stosowanie takie zabiegu w odniesieniu do nauki poddali krytyce.

Unia już zdecydowała

Z oceny KRASP wynika dodatkowo, że polska nauka nie potrzebuje pakietu wolnościowego przygotowanego przez polski rząd, bowiem wolność tę określiły już inne, ponadnarodowe podmioty: „Podstawowym problemem, jaki powinno się uwzględnić przy posługiwaniu się określeniem «wolność akademicka» jako pojęciem mającym uzasadnić zmiany w obowiązujących przepisach, jest … to, że, przy braku ustalonego, ogólnie przyjętego zakresu znaczeniowego, jego podstawową funkcją … stanowi obrona [sic] … przed ingerencją władzy publicznej w sferę z istoty swojej wymagającą pozostawienia indywidualnym i zbiorowym działaniom przedstawicieli danego środowiska … . Jak stwierdził w jednym ze swoich zaleceń Parlament Europejski, wolność akademicka … wymaga stałej i uważnej ochrony przed nadmierną presją ze strony państwa, a odpowiedzi na problemy występujące w społeczeństwie powinny być znajdowane w drodze rozumowania, uzyskiwania dowodów i perswadowania. Istotą wolności akademickiej, niezależnie od jej charakteru «wolności od» – od ingerencji władzy – jest ścisłe powiązanie jej z nauką i naukowością, zgodnie ze standardami właściwymi tejże naukowości. Projekt [pakietu wolnościowego – przyp. aut.] jest natomiast szczególną próbą ingerencji władzy w, tak jak się ją rozumie, wolność akademicką”.

Powyższy wywód pokazuje, że zespół zadaniowy KRASP postuluje obronę nauki przed ingerencją „władzy publicznej” – w domyśle „władzy państwowej” – nie dostrzegając jednocześnie, że opiera tę autonomię na zaleceniach innej władzy pozanaukowej – Parlamentu Europejskiego. Ten ostatni podkreśla wprawdzie, że nauka wymaga ochrony przed nadmierną presją ze strony państwa, nie wspomina jednak o innym realnym zagrożeniu, a mianowicie o nadmiernej presji ze strony ponadpaństwowych władz administracji europejskiej. Tymczasem to właśnie ta presja jest realnym zagrożeniem, a nawet chlebem powszednim w polskiej nauce.

Od 2002 roku w ramach polskiego systemu szkolnictwa wyższego funkcjonuje gremium zwane Polską Komisją Akredytacyjną (PKA). Zgodnie z zapisem w jej statucie Komisja jest instytucją działającą niezależnie na rzecz doskonalenia jakości kształcenia w szkolnictwie wyższym. PKA dokonuje ocen programów i uczelni oraz przedstawia ministrowi wyniki tych ewaluacji, a także opinie w sprawie utworzenia uczelni oraz przyznania jej uprawnienia do prowadzenia studiów na określonym kierunku, poziomie i profilu kształcenia. PKA wydaje także opinie o jakości kształcenia na uczelniach ubiegających się o uprawnienia do nadawania stopni naukowych oraz formułuje opinie na temat projektów aktów prawnych dotyczących szkolnictwa wyższego i nauki.

W istocie PKA jest niezależna od administracji państwowej. Pozostaje jednak zależna od czynników pozapaństwowych. Działalność Komisji podlega bowiem zewnętrznemu przeglądowi w celu wykazania zgodności jej funkcjonowania ze standardami i wskazówkami określonymi dla agencji zapewnienia jakości w Europejskim Obszarze Szkolnictwa Wyższego (EHEA). Pozytywna ocena „międzynarodowego panelu ekspertów” umożliwia PKA przynależność do Europejskiego Rejestru Agencji Zapewniania Jakości (EQAR).

Celem EQAR jest z kolei utrzymanie i poprawa jakości europejskiego szkolnictwa wyższego oraz działanie jako siła napędowa dla rozwoju procesu zapewniania jakości we wszystkich krajach będących sygnatariuszami deklaracji bolońskiej, wśród których jest i Polska. Poza celami posiadającymi charakter wspierający wobec celów Unii Europejskiej, w kwestiach etycznych EQAR deklaruje swoje podporządkowanie celom zrównoważonego rozwoju zdefiniowanym przez Organizację Narodów Zjednoczonych. Warto pamiętać, że wśród tych celów znajdujemy np. postulaty z zakresu zdrowia reprodukcyjnego i seksualnego, edukacji seksualnej oraz praw mniejszości seksualnych, niezgodne na przykład ze światopoglądem katolickim. Pokazuje to, że działalność EQAR zawiera w sobie określony ładunek ideologiczny.

Instytucje typu KRASP, PKA czy EQAR to gremia powszechnie postrzegane jako w pełni obiektywne. Jako takie funkcjonują bez większych zastrzeżeń w środowisku naukowym. Tymczasem bliższa analiza ich działalności pokazuje, że także one posiadają bardzo określone „przekonania”, cele i misje, które nie są neutralne światopoglądowo, ale tworzą część krajobrazu ideologicznego naszych czasów, systemowo wdrażając w niego także i podlegających im naukowców.

Rozwiązania te sprawiają, że wolność naukowa jest zduszona w samym zarodku, ponieważ nawet jeżeli naukowiec nie identyfikuje swojego systemu wartości z celami zrównoważonego rozwoju, sam fakt funkcjonowania w tak skalibrowanym systemie nakierowuje go na ten cel. Prawnie usankcjonowane ciała doradcze, w tym także instytucje europejskie, narzucają swoją narrację, a w codziennej pracy naukowej zmuszają badaczy i nauczycieli akademickich do przestrzegania szeregu procedur, które teoretycznie mają wspierać poprawę jakości kształcenia, a de facto zabierają czas przeznaczony na badania i dokształcanie się oraz stają się języczkiem u wagi całego środowiska naukowego, sprawiając, że cel poszukiwania prawdy odchodzi na dalszy plan, a czasami zupełnie znika z horyzontu zainteresowań.

Ataki na wolność z ukrycia

W tak ukształtowanym instytucjonalno-ideologicznym krajobrazie świata nauki, promyk nadziei zdaje się pochodzić od inicjatyw, które stawiają sobie za cel przywrócenie wolności debaty akademickiej poprzez powrót do myśli klasycznej oraz wartości chrześcijańskich. Jedną z nich jest nowo powstająca uczelnia Collegium Intermarium (CI). CI deklaruje podjęcie misji przywrócenie klasycznej idei uniwersytetu, tworząc wspólnotę akademicką głęboko zakorzenioną w tradycji i kulturze europejskiej: prawie rzymskim, filozofii realistycznej, etyce chrześcijańskiej oraz działalności na rzecz dobra wspólnego. W wypowiedziach kadry założycielskiej CI usłyszeć można hasła potrzeby „odzyskiwania” uniwersytetów i tworzenia nowych, a jednym z celów uczelni jest „aktywnie bronić studentów i wykładowców przed napastliwymi atakami ograniczającymi debatę akademicką i wszelkimi próbami ideologicznego cenzurowania czy zastraszania członków społeczności akademickiej”.

Dokładne przyjrzenie się mechanizmom systemu funkcjonującego w formalnym świecie nauki pokazuje, że nawet tak szlachetne cele mogą zostać udaremnione, jednak nie przez „napastliwe ataki ograniczające debatę akademicką”, ale przez natarcie ukryte za gąszczem wymogów formalnych, przepisów, nakazów i regulacji. Nie obroni się przed nimi żadna uczelnia dążąca do posiadania prawa nadawania tytułu magistra czy doktora, bowiem poddanie się ocenie Polskiej Komisji Akredytacyjnej jest obligatoryjne, a jej negatywna ocena może skutkować podjęciem przez ministra właściwego do spraw szkolnictwa wyższego decyzji o cofnięciu lub zawieszeniu uprawnienia do kształcenia na danym kierunku studiów i poziomie kształcenia.

„Zasada Shirky’ego” w praktyce

Absurdalność tak skonstruowanego systemu uwidacznia się w opinii wydanej w marcu br. przez działający przy KRASP Zespół ds. Jakości Kształcenia Nauczycieli. Zdrowy rozsądek podpowiada, że sposobem na podniesienie jakości kształcenia przygotowującego do wykonywania zawodu nauczyciela jest podnoszenie kompetencji osób kształcących i kształconych oraz poszerzanie ich wiedzy, na przykład o treści nawiązujące do filozofii klasycznej.

Jednak zdaniem wspomnianego zespołu remedium na problem jakości kształcenia nauczycieli leży w rozszerzaniu kompetencji PKA: „Kształcenie nauczycieli powinno się znaleźć pod szczególnym nadzorem PKA … Ze względu na istotny interes społeczny, wspomniany wyżej zespół PKA mógłby uzyskać uprawnienia do kontroli studiów podyplomowych przygotowujących do wykonania zawodu nauczyciela”. Dodatkowo zespół doradza, aby zmianom tym towarzyszyło zasilenie PKA stosownymi środkami: „Ze względu na dużą liczbę takich studiów, należałoby do realizacji tego dodatkowego zadania odpowiednio doposażyć PKA, tak kadrowo jak i finansowo”.

Tak oto rozrasta się aparat biurokratyczny, opłacany coraz sowiciej z podatków polskich obywateli, a problem, do rozwiązania którego został powołany, ulega jedynie pogłębieniu. Przychodzi tu na myśl koncepcja zwana od nazwiska jej autora „zasadą Shirky’ego”. Clay Shirky twierdzi, że wiele dzisiejszych instytucji utrwala problemy, które mają za zadanie rozwiązywać. Klasycznym przykładem są firmy farmaceutyczne podejmujące inicjatywy wymyślania „nowych patologii” oraz skupiające się na badaniach i produkcji leków przeznaczonych do przewlekłego stosowania. Podobnie rzecz ma się w przypadku psychologów, dietetyków oraz różnych innych doradców, którzy zazwyczaj oferują rozwiązania doraźne, niedotykające istoty problemu, a jedynie uzależniają pacjenta czy klienta od osoby danego eksperta i jego opinii.

Nie inaczej jest w przypadku świata nauki. Człowiek formujący w wolności i z uczciwą intencją swoje władze poznawcze jest zdolny osiągnąć niezwykłą kompetencję w badanym przez siebie przedmiocie. Wystarczy spojrzeć na historię nauk i uniwersytetów, które przez kilkaset lat skutecznie rozwijały się bez potrzeby poddawania się szczegółowej kontroli instytucji zewnętrznych. Fakt tworzenia komisji akredytacyjnych sugeruje, że wbrew świadectwu historii, wolność jest zjawiskiem w nauce niepożądanym. Ogranicza się ją zatem poprzez szereg odgórnie narzuconych procedur, co z kolei negatywnie wpływa na władze poznawcze i pogłębia kryzys, na który współcześni eksperci odpowiadają sugestią wzmożenia kontroli i ograniczeń.  

Uczelnie wyższe z kolei zabiegają o akredytacje, bowiem ocena jakości badań i kształcenia jest istotnym kryterium podziału środków publicznych na badania i dydaktykę. Ma ona także za zadanie przyciągnięcie studentów, których liczba dodatkowo wpływa na wysokość dofinansowania. Rzadko kiedy uczelnie oczekują, że proces akredytacji będzie miał rzeczywisty wpływ na poprawę jakości kształcenia i badań. Cały punkt ciężkości przenosi się zatem z faktycznego problemu na problem zastępczy sprowadzający się do potrzeby radzenia sobie z ciągłym przyrostem biurokracji, kosztów i czasu potrzebnego na obsłużenie rozrastającej się machiny administracyjnej.

Dodatkowo, powiązanie tej ostatniej z administracją unijną pozwala zagranicznym ośrodkom decyzyjnym wpływać na kształt polskiej nauki w sposób nie zawsze motywowany intencją odkrywania prawdy czy dobrem polskiej wspólnoty narodowej. Dzieje się to w sposób mniej ostentacyjny niż w przypadku oddziaływania Unii na polską gospodarkę czy prawodawstwo, ale właśnie z tego powodu wymaga większej uważności i zrozumienia zasad, na których się opiera.

***

W opinii rektorów, profesorów i ekspertów autonomia uniwersytetu nie powinna być ograniczana przez państwo. Tymczasem od wielu już lat autonomia polskich uczelni wyższych i poszczególnych naukowców jest sukcesywnie ograniczana przez tendencyjne światopoglądowo instytucje posiadające realny wpływ na kształt pracy naukowej. Coraz większe znaczenie, jakie przypisuje się „instytucjonalnemu namaszczeniu” w świecie nauki w sposób niewidoczny dla opinii publicznej niszczy jakość polskiej myśli naukowej, ogranicza jej wolność oraz odbiera Polakom możliwość realnego wpływania na polskie uczelnie. Jednak mechanizmy jego funkcjonowania, ograniczające w dzisiejszych czasach wolność akademicką pozostają bardzo subtelne, a ich działanie w praktyce trudno uregulować jakąkolwiek ustawą. Jedynym środkiem zaradczym na ich dekonstruktywny wpływ pozostaje uzdrawianie własnego rozsądku, dostępne nawet w warunkach przymusu regulacji formalnych.

Anna Woźniak

Tekst ukazał się na łamach magazynu Patriotyzm Gospodarczy – dodatku do Gazety Polskiej Codziennie z dn. 24 czerwca 2021 r.

Ilustracja: pixabay.com.




Siedem boleści Matki Bożej. Boleść I

Była raz Matka bardzo szlachetnego rodu, wszystkie doskonałości w najwyższym stopniu w sobie łączyła. Przodkowie jej byli królami, piękność Jej przechodziła wszelkie piękności świata tego, dobroci Jej doznawali wszyscy, którzy się tylko do Niej zbliżali. Cnoty Jej jak gwiazdy na wypogodzonym niebie świeciły pośród świata. Gdy na kogoś spojrzała, to tak, jakby promień słoneczny, wzrok ten najtwardsze serca rozczulał i przenikał, gdy do kogo przemówiła, głos jej tak był wdzięczny, jak dźwięk najwyborniejszej muzyki, a serce Jej było najszlachetniejszej, najtkliwszej miłości pełne. Miała ta Matka Syna jednego tylko, i ten Syn był całą Jej pociechą, całą Jej rozkoszą, całą Jej nadzieją, ach! bo Syn ten godnym był takiej Matki, bo Matka ta godną była takiego Syna! Był On piękniejszy od wszystkich dzieci świata tego; żadna cnota obcą mu nie była, nikt go w rozumie nie przewyższał, a przy tym jak On był łagodnym, pokornym, miłosiernym, posłusznym.

O jakie to były szczęśliwe godziny które oni z sobą spędzali, oddaleni od świata, żyli spokojnie i swobodnie. Nigdy Matka od Syna, nigdy Syn od Matki się nie oddalał. Te dwa serca jakby jedno serce były. Myśl Matki była myślą Syna. Uczucie Matki było uczuciem Syna. Smutek Matki był smutkiem Syna, radość Matki była radością Syna.

Ale cóż się stało? Oto gdy Syn dorósł, źli ludzie, zazdrośni nieprzyjaciele, fałszywi przyjaciele, schwytali Go, związali, łańcuchami skrępowali wydarli, wydarli Matce Syna i zawlekli Go przed sędziego. Tu sprowadzili fałszywych świadków, krzywoprzysiężców, bluźnierców, którzy przeciw Niemu powstali i rozmaite najszkaradniejsze zarzucali Mu zbrodnie. Poznał sędzia niewinność obwałowanego, poznał złość świadków, odkrył ich kłamstwo. Ale cóż z tego? kiedy był tak słabym, że bojąc się nieprzyjaciół, oddał niewinnego ich złości, skazawszy na śmierć, na śmierć najboleśniejszą, na śmierć krzyżową!

Ach! już rozumiecie o kim tu mowa. Synem tym był to Zbawiciel nasz Jezus Chrystus, a Matką, Matką tą cierpiącą, była Najświętsza Maryja Panna. Jezus przyjął ten wyrok, te mękę, tę śmierć jedynie z miłości ku nam. Maryja z miłości ku nam ofiarowała Syna swego. Ach. Jakie to męki, jakie to bóle cierpiała ta Matka bolesna. Dla nas to uczyniła, a my nie mielibyśmy zlitowania nad tą Matką opuszczoną w ciężkim smutku, obojętnym okiem patrząc na te boleści Maryi serca nasze nie rozpadałoby się od smutku, widząc serce tej Matki ostrym mieczem przebite? Ach nie, tak twardymi, tak nieczułymi, tak niewdzięcznymi nie jesteśmy. Przecież ta Matka jest także Matką naszą, pośpieszmy, pośpieszmy do Niej. Ach kto Matkę w tak ciężkim smutku pocieszy, jeżeli własne dzieci od niej odstąpią. Przystąpmy więc do Niej, łzy nasze ze łzami Jej połączmy, teraz, teraz najsposobniejszy czas przyszedł na to, ten czas tylu utrapień, łez i goryczy.

Siedem boleści Matki naszej, będą wiec przedmiotem siedmiu rozmyślań naszych. Miłą zaiste będzie ta mała przysługa Matce naszej, a bardzo skuteczną dla duszy naszej, jeżeli z prawdziwym nabożeństwem te rozmyślania odprawimy.

Boleść I

Na tym padole płaczu, na tej łez dolinie, każdy z nas rodzi się po to, aby cierpieć; jedna róża a sto kolców wokoło, jedna pociecha, a sto smutków. Ale co by to było, gdyby człowiek widział przed sobą, wszystkie smutki i boleści i nędze które go w życiu czekają? Zapewne ze strachu, nie zdołalibyśmy tego wytrzymać, i z żalu i boleści pękłoby serce nasze. I dlatego Pan Bóg jako Ojciec najdobrotliwszy, ukrył przyszłość przed nami, widzimy, czujemy, tylko to, co każdy dzień na nas sprowadza. Ale inaczej postąpił Pan Bóg względem Najświętszej Maryi Parmy, ponieważ chciał, aby Maryja we wszystkim podobną stała się do Syna swego, chciał, aby została Matką boleści i królową Męczenników. Pierwsza wiec boleść Maryi, zawierała w sobie wszystkie Jej przyszłe boleści, a tą pierwszą boleścią było proroctwo starego Symeona, który wziąwszy dzieciątko Jezus na ręce, i przepowiedziawszy przyszłość Jego rzekł do Maryi: „A serce Twoje miecz boleści przeszyje” .

Ach! sama Najświętsza Maryja Panna, okazawszy się św. Mechtyldzie, rzekła do niej; że na te słowa cała Jej radość w krwawy ból się zmieniła, tak, jakby w samej rzeczy miecz boleści przebił Jej serce. Widziała Ona bowiem w tym momencie tak jasno wszystko, co się z Jej Synem, najsłodszym Jezusem, stać miało, jakby to w tejże chwili działo się. Trzymała to słodkie dziecię na ręku, tuliła je do łona swego, jakoby je zasłonić chciała, ukryć przed krwawymi mordercami. Ach! na próżno, widziała jakby już teraz wydzierali je z Jej objęcia, widziała jak na tym czole niewinnym krwawymi kroplami pot występuje, widzi jak te rączki dziecięce łańcuchami i postronkami wiążą i krępują, widzi tę twarz tak piękną, plwocinami, krwią zeszpeconą, widzi te usteczka różane wyschłe, policzkami poranione, widzi jak między te włoski jedwabne, wbijają koronę cierniową z takim barbarzyństwem, że trzy ości czaszkę aż do mózgu przebiły, widzi świętego świętych, od wszystkich opuszczonego, widzi piękność raju zeszpeconą, widzi Pana świata i nieba, jako złoczyńcę biczowanego, widzi Stwórcę wszelkiego stworzenia wyśmianego i wzgardzonego, widzi króla królów sądzonego, widzi Boga na Krzyżu przybitego!

O Boże! jakąż to boleść Maryja znosić musiała, a to nie jedną chwilę, nie jeden dzień, ale przez 33 lat bez ustanku, bez przerwy! Ach sama najświętsza Maryja Panna wyjawiła św. Brygidzie, że żyjąc na ziemi ani jednej godziny od tej krwawej boleści wolną nie była. Oczy Jej łzami, a serce boleścią się rozpływało. Kiedy mlekiem karmiła to dziecię, myślała o occie i żółci, którą je napawać będą, kiedy w pieluszki owijała, sznurach i łańcuchach, kiedy je nosiła na ręku!

Ach! myślała, jak On krzyż dźwigał będzie, kiedy patrzyła jak rączki składał do modlitwy, myślała o gwoździach, którymi ręce i nogi przebite będą, kiedy patrzyła na śpiącego, myślała o umarłym.

Jeżeli wiec Jezus Zbawiciel nasz i Matka Jego Najświętsza, z miłości ku nam, chcieli przez 33 lat znosić tak wielkie, tak ciężkie boleści, czyż nie jest rzeczą sprawiedliwą abyśmy z miłości ku Jezusowi i Maryi także (w porównaniu tak małe) przeciwności nasze znosili.

Okazał się raz raz Magdalenie Orsini dominikance, która od długiego już czasu ciężkie boleści cierpiała Chrystus Pan ukrzyżowany, i wskazując krzyż swój, zachęcał do znoszenia boleści. „Ach Panie!” odezwała się Magdalena. Tyś trzy godzin cierpiał na krzyżu, a ja od tylu lat ciężki krzyż dźwigać muszę. Na co Zbawiciel tak Jej odpowiedział: „nie wiesz sama co mówisz. Ja od samego poczęcia mego, już w sercu to wszystko cierpiałem, co potem na krzyżu cierpieć musiałem.”

Kiedy więc i na nas jakieś cierpienie przypadnie, pomyślmy sobie, jakby Chrystus Pan i Najświętsza Maryja Panna, też słowa do nas mówili, a rozważając te boleści Maryi strzeżmy się każdego ciężkiego grzechu, bo każdym grzechem to na nowo przebijamy serce tej najdobrotliwszej Matki naszej.

Był raz w Neapolu młody człowiek, który szczególniejsze miał nabożeństwo do Najświętszej Maryi Bolesnej i codziennie odwiedzał Jej obraz w jednym kościele, gdzie Matka bolesna była odmalowana, mając siedem mieczy w piersiach swoich. Otóż jednego razu ów młody człowiek popełnił grzech śmiertelny. Na drugi dzień idzie jak zwykle do kościoła, klęka przed obrazem, ale cóż widzi? Oto już nie 7, ale 8 mieczy ujrzał w piersiach Maryi, i usłyszał głos, który tak do niego się odezwał: „ten ósmy miecz to grzech twój wbił w serce moje. Żalem przejęty pobiegł zaraz do spowiedzi, a odzyskawszy łaskę Boga, już Jej więcej nie utracił.

c.d.n.

Źródło: Siedem uwag o siedmiu boleściach Najświętszej Maryi Panny dla osób w smutku i utrapieniu zostających. oo. Misjonarze, 1857.

Obraz: Fresco of the Seven Sorrows of the Blessed Virgin, by Tempesta and Circignani, Santo Stefano Rotondo, Rome (ncregister.com).




Przekształcający efekt modlitwy myślnej

Edward Leen CSSp

To bowiem w sobie czujcie co i w Chrystusie Jezusie (Flp 2, 5).

Modlitwa myślna jest aktem duszy poszukującej towarzystwa naszego Boskiego Pana w celu otrzymania Jego kierownictwa i poddania się wpływowi Jego Świętego Człowieczeństwa. Jego życie zostało objawione w Ewangelii. Dusza nawiązuje z nią łączność poprzez pełne miłości studium jej tajemnic. Matka Jezusa dała nam przykład – Ona sama spędziła swoje życie, robiąc to, do czego jesteśmy powołani. Święty autor zapewnia nas o tym dwukrotnie, powiadając: „Lecz Maryja zachowywała wszystkie te słowa, rozważając w swoim sercu” i znowu mówi: „A Matka Jego zachowała wszystkie te słowa w sercu swoim”.

W języku hebrajskim „słowo” oznacza „wydarzenie”, zwykle o zastanawiającym lub tajemniczym charakterze. Nie można zapominać, że życie i czyny Jezusa były dla Maryi tajemnicą, podobnie jak dla nas. Tekst ten wskazuje zatem, że zastanawiała się i analizowała w swym umyśle działania i słowa własnego Dziecka, badając wydarzenia, w których centrum się znajdował, w celu głębszego zrozumienia ich niewyczerpanych pokładów znaczeń. Wszystko to sprawiało, że przenikały ją uczucia, emocje i usposobienie Jezusa. Maryja rozmyślała nad życiem Jezusa, w miarę jak rozwijało się ono przed Nią, dokładnie tak, jak my mamy to robić, i w tym samym celu – aby zanurzyć się w duchu Jego życia i sobie tego ducha przyswoić.

Rozważanie tajemnic Jezusa nie jest bowiem jedynie próżną spekulacją, po której następuje jałowy podziw dla prawdy objawionej w tajemnicy. Musi być podjęte z myślą o celu, którym jest stawanie się dobrym, unikanie występków i wzrastanie w cnotach jako środek do zjednoczenia z Bogiem. Praktykujemy modlitwę, aby upodobnić się do naszej Głowy – Pana Jezusa – i aby odtworzyć Jego życie w naszym życiu.

Kiedy dusza dotknięta łaską postanawia porzucić rutynową praktykę religijną i kultywować prawdziwe życie wewnętrzne, zwykle rozpoczyna od przejścia od mechanicznego odmawiania modlitw ustnych do praktyki medytacji. Pierwszym efektem medytacji jest przebudzenie duszy, uświadamiające jej, że ma umysłowość, pogląd na życie i osąd rzeczy całkowicie odmienne od umysłowości, poglądu i osądu Osoby, której życie zaczęła kontemplować. Ten brak podobieństwa w postrzeganiu, usposobieniu i skłonnościach między duszą a Jezusem powoduje, że na początku wpływ Zbawiciela jest odczuwalny tylko nieznacznie.

Jesteśmy silnie poruszeni i wzruszeni tylko przez osoby, które pociągają nas poprzez życzliwość. Jeśli brakuje nam dla kogoś sympatii, jest mało prawdopodobne, że zostaniemy przez niego porwani, wzniesieni lub zainspirowani do jakiegoś wyższego ideału, bez względu na to, jak bardzo jest on uzdolniony lub cnotliwy. I trzeba przyznać, że stosunkowo niewiele osób nie posiada sympatii dla zasad Jezusa czy ich nie rozumie, choćby w sposób niedoskonały. Przed nawróceniem ludzie są światowi, a ich światowe myślenie przejawia się w niepokojącym uczuciu, doświadczanym przez nich, gdy poznają zasady życia świętych mężów i ascetycznych pisarzy. Słowa świętych, ich rozumienie istoty rzeczy, ich pogląd na życie – wszystko to jest dla ludzi światowych bardzo przerażające i mało inspirujące. Uważają, że urok humanizmu jest znacznie bardziej pociągający. Następujące słowa księdza Fabera u niewielu z nas nie znalazłyby, w tym czy w innym okresie życia, potwierdzenia w rzeczywistości: 

Są inne [osoby] i w wielkiej liczbie, dla których czytanie książek lub rozmowa o życiu duchowym, sam nawet wykład najpospolitszych zasad chrześcijańskiej doskonałości, zupełnie są niezrozumiałe, tak właśnie, jak gdyby do nich przemawiano obcą im zupełnie, nieznaną mową. Są to dla nich czcze wyrazy, pozbawione myśli, albo co najwyżej, przedstawiające wyobrażenia niepodobne do rzeczywistości, czyli urojone. Znajdując się w towarzystwie ludzi wyznających naukę św. i do niej stosujących swe życie, mają się na baczności, jak gdyby lękały się przejęcia od nich zaraźliwej choroby.

Pan Jezus nie może mówić zbyt dużo do duszy, która dopiero co wydostała się z tego stanu i rozpoczyna z Nim obcowanie. W swoich z nią kontaktach Pan Jezus pragnie jedynie jej uświęcenia. Nie interesuje się jej ziemskimi opiniami, chyba że mają one wpływ na kwestie duchowe. Jego wewnętrzne komunikowanie się z nią odnosi się więc zawsze do procesu uświęcenia, podczas gdy ona ze swojej strony ma jeszcze niewielkie zrozumienie, czym jest uświęcenie i jaki jest jego cel. Dlatego dusza nie jest w stanie zrozumieć intencji Pana Jezusa inaczej, jak tylko w sposób wielce niedoskonały. Pragnąc jednak robić postęp i zwielokrotniać swoje spotkania i chwile kontaktu z Boskim Mistrzem, zaczyna wchodzić coraz głębiej w poglądy swego niebiańskiego Kierownika i coraz bardziej ulega Jego wpływowi. Na początku dusza jest nieustannie aktywna. Wszystkie jej akty składające się na modlitwę są praktycznie jej własnymi. Przemawia do Pana Jezusa, posiadając niejasne postrzeganie swoich pragnień i pewną dozę świadomości swoich wad. Akty próśb i skruchy stanowią istotę jej przesłania. Wzrastanie duszy w łasce Bożej, czyli w życiu Bożym, jest niezauważalne. Jednak te pobożne akty, zainspirowane dobrą wolą, sprzyjają rozwojowi duszy i dają pewną duchową moc. Te działania w sferze duchowej można zilustrować procesami odżywiania ciała. Odczuwalną i widoczną częścią tego procesu jest wprowadzenie pokarmu do ust, jego przeżuwanie i połykanie. Wszystkie te operacje jesteśmy w stanie obserwować i kontrolować. Dopiero jednak po zakończeniu tych widocznych działań rozpoczyna się asymilacja, zostaje pobudzona żywotność i wzrost. Prawdziwie życiodajny proces nie jest przedmiotem świadomości ani nie podlega obserwacji. Podobnie rzecz wygląda na początku modlitwy. Jesteśmy wówczas świadomi swoich działań wyobraźni, intelektu i woli. Nie odczuwamy jednak żadnych skutków, jakie łaska powoduje w duszy poprzez działanie tych władz. W konsekwencji pobudzenia i zwielokrotnienia aktów duszy spowodowanych przez nią samą, Pan Jezus oświeca jej umysł ku prawdzie i pobudza jej wolę ku dobru – na początku w sposób niedostrzegalny, a potem być może coraz wyraźniej.

Dotyk łaski Bożej jest bardzo delikatny i zazwyczaj wymyka się naszej świadomości. Dusza znajduje się na etapie, na którym jej postrzeganie rzeczy materialnych i naturalnych jest wyostrzone, a widzenie rzeczy duchowych wyjątkowo zamglone. Nadal trwa proces rozwoju stanu, który warunkuje życie nadprzyrodzone duszy. Akty, o których była mowa wcześniej, rozwijają duszę o tyle, o ile tworzą dogodne warunki jej rozwoju. Wzrastanie w życiu Bożym jest oczywiście całkowicie zasługą Boga, jedynego nadprzyrodzonego źródła życia. Wraz z natężeniem aktywności Boga w duszy, jej własne działania słabną, a działania Pana Jezusa rosną w sposób proporcjonalny. Dusza po prostu staje w obecność swojego Kierownika i Przewodnika, który zaczyna działać z mocą poprzez nauczanie, oświecanie i zachętę. Gdy interakcje te dochodzą do punktu, w którym większą część lub prawie całą rozmowę prowadzi Pan Jezus, dusza opuszcza zwyczajny tor rozważań i wchodzi w stan modlitwy myślnej, który nazywa się bierną.

Stąd rozróżniamy modlitwę myślną czynną, czyli zwyczajną, i bierną, czyli mistyczną. W pierwszym rodzaju dominuje działanie duszy; w drugiej – działanie Boga. Kiedy prawie całe działanie należy do Boga, dusza weszła w stan nadzwyczajny i musi przejść przez przerażające oczyszczenie, które zmywa ostatnie ślady skutków pierwotnego buntu człowieka. To oczyszczenie usuwa ostatnie elementy oporu wobec Boskości, które występują w naszej naturze od czasów upadku. W ten sposób Bóg zyskuje możność (że tak powiem) rozwijania swojego życia w duszy, a dusza staje się prawie bezsilna, by się oprzeć temu Boskiemu wpływowi.

Dlatego modlimy się myślnie, aby nawrócić się ze złego na dobre, z dobrego na lepsze i z lepszego na doskonałe. Celem modlitwy myślnej, jak często podkreślamy, jest stworzenie w nas stanu umysłu i serca będącego warunkiem napłynięcia do nich pierwiastka Boskości przez sakramenty: „To bowiem w sobie czujcie co i w Chrystusie Jezusie”. Modlitwa myślna jest niezbędna dla naszego bytowania nadprzyrodzonego, czyli dla naszego zjednoczenia z Bogiem. Ma na celu zainicjowanie tego zjednoczenia na ziemi w warunkach i w ograniczeniach wyznaczonych przez naszą śmiertelność. Modlitwa nie jest zatem zwykłym błaganiem o dobra, ale dobrowolnym obcowaniem z Jezusem, obcowaniem umożliwiającym przejście przez Niego, jako człowieka, do Boga: „Jam jest droga […]. Nikt nie przychodzi do Ojca, tylko przeze mnie”. Przyjęcie Jego zasad życia i zastosowanie ich w swoim własnym jest jedyną drogą, przez którą możemy dojść do tego życia, którego On, jako człowiek, ma pełnię – do życia Bożego. Zwykła intelektualna znajomość historii Ewangelii nie prowadzi nas do tego celu. Jedynie pokorna medytacja nad nią, natchniona miłością, prowadzi nas do determinacji, by upodobnić się do Pana Jezusa.

Wielu rezygnuje z modlitwy z odrazą, ponieważ nie rozumieją oni jej znaczenia, natury i celu. Wierzą, że modlitwa polega na proszeniu o łaski duchowe i doczesne, na zdobywaniu cnót lub na wykorzenianiu wad, i modlą się w przekonaniu, że Bóg da nam cnoty, tak jak dajemy innym podarki z książek, lub że Bóg usunie nasze złe nawyki, tak jak my usuwamy niebezpieczne narzędzia z rąk dzieci. Cnota jest wzrastaniem i podlega prawom i warunkom wzrastania. To samo dotyczy wad. Na zwykłych drogach Opatrzności jedynym sposobem usunięcia wady jest wzrastanie w cnocie jej przeciwnej. Bóg nie usuwa naszej nieprawości w sposób, w jaki chirurg odcina od ciała kończynę z gangreną. Nie zdobywamy cnót ani nie tracimy wad, jedynie o to prosząc. Pragnieniem, które pobudza i inspiruje naszą modlitwę, powinno być pragnienie wzrastania pod każdym względem, tak jak Jezus. To w tym wzroście znikają wady i pojawiają się cnoty. Modlimy się do Boga przez Jezusa nie po to, by coś otrzymać, ale by się czymś stać, a mianowicie, aby stać się „podobnymi do obrazu Syna Jego”. Ostatecznym celem modlitwy jest uwielbienie Boga, a uwielbiamy Boga poprzez bycie takimi, jakimi być powinniśmy.

Prawdziwym celem modlitwy jest zatem stawanie się dobrym, urzeczywistnianie w sobie usposobienia do uświęcenia, to znaczy oczyszczanie duszy i wymiana naturalnych poglądów na poglądy Jezusa Chrystusa oraz zastępowanie życia przyrodzonego Jego sposobem życia. Odbywa się to poprzez częste przebywanie w towarzystwie naszego Pana, prowadzenie z Nim rozmowy, która może przyjąć różne formy. Może nią być poszukiwanie porady i wskazówki, porozumiewanie się we wspólnych pragnieniach, wyrażenie uczuć lub współczucie dla Jego cierpień, przedstawianie własnych potrzeb i zainteresowań, ofiarowanie Jemu czci, podziwu lub miłości. Zażyłe rozmowy z Jezusem mogą mieć różne tematy. Ich celem musi być zawsze nasze upodabnianie się do Niego. Jednym słowem, modlitwę można uznać za zwrócenie się do Jezusa o duchowe kierownictwo – kierownictwo na drodze, która ma prowadzić do Boga. Nie modlimy się po to, aby usposabiać Boga do dawania, ale po to, abyśmy przygotowali się do otrzymywania i do przyjęcia pełni życia Bożego, które jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym.

Źródło: Edward Leen CSSp, Wzrost duszy poprzez modlitwę myślną. Cor Eorum 2021.




Przez ręce Maryi

»Jam sprawiła na niebie, aby wschodziła światłość nieustająca«. [Ekl. 26,6]

Słowa powyższe Mędrca Pańskiego odnoszą się do Boga, który w mądrości nieskończonej stworzył z niczego ten wszechświat aktem swej woli, zawiesił na niebie cudowne słońce, które oświeca naszą ziemię. W znaczeniu zastosowanym wkładają pobożni pisarze ten tekst Pisma św. w usta Panny Maryi, Matki Chrystusowej.

Z Niej bowiem druga Osoba Boska przyjęła naturę ludzką, odwieczne Słowo (Logos) niewidzialne dla oka ludzkiego, przyszło na świat i jako wspaniałe słońce zajaśniało między nami. Powiada zatem św. Jan Ewangelista, który jako orzeł wzbił się do góry, do skrytych tajemnic Bożych: »A słowo ciałem się stało i mieszkało między nami (i widzieliśmy chwałę Jego, chwałę jako jednorodzonego od Ojca), pełne łaski i prawdy«).

Słusznie Maryja może zawołać: »Jam sprawiła na niebie, aby wschodziła światłość nieustająca«. Ja byłam dobroczynną zorzą, która sprowadziłam na kulę ziemską to słońce i światłość prawdziwą. Ono niegdyś tylko samych Aniołów oświecało. Jam sprowadziła Chrystusa na padół płaczu. Przeze mnie stał się widzialnym dla ziemskich oczu. Przedtem można Go było oglądać oczyma ducha. We mnie złagodził blask swoich promieni, by się stały przyjemniejszymi, we mnie zmniejszył wielkość swoją, zniżył majestat swój. Przeze mnie Chrystus stał się tak lubym, pociągającym nędznego człowieka, biegł za grzesznikiem jako sługa, aby go uratować z przepaści wiecznej. Przeze mnie przyszedł do ubogiej chaty, gdzie Go poczęłam za sprawą Ducha św., spoczął w stajence, gdzie Go porodziłam, krył się ze mną w lasach, których przebywałam w ucieczce do Egiptu. Przeze mnie był widziany w ubogim warsztacie, gdzie Go żywiłam. A chociaż to Boskie Słońce po strasznych cierpieniach spoczęło chwilowo pod ziemią, w ciemnym grobie, ale znowu wstało po krótkiej nocy daleko wspanialej na wieczny dzień, którego teraz używa w chwale Ojca swego. »Jam sprawiła na niebie, aby wschodziła światłość nieustająca« (Jan 1,16).

Najmilsi w Panu, ile zawdzięczamy Maryi! Rozważmy krótko, ile dobrodziejstw przez Nią na nas spłynęło, a to niech nas pobudzi do tym większej czci i miłości ku Niej. Kto by nie miłował Maryi dla Jej przywilejów, niech Jej odda serce dla licznych, niezrównanych dobrodziejstw, które Jej zawdzięcza.

Dobrodziejstwa mają dziwną moc. Przez nie można zjednać nawet dzikie natury, rozbroić je. Nawet zwierzęta umieją być wdzięczne za łaski i usługi. Dobroć serca, hojność krępuje słodkimi więzami nawet usposobienia twarde, niedostępne szlachetniejszym uczuciom*. I w serca tygrysie często wciska się to uczucie wdzięczności.

A dlaczego my zobowiązani jesteśmy do wdzięczności względem Maryi Panny? Łaski przez Nią odebrane, można ująć w jędrne słowa Pisma św., że Ona wydała na świat Zbawiciela: «Z której się narodził Jezus«. A czy jest łaska która, co by nam z tym darem nieskończonym nie dostała się w udziale? Wyraźnie mówi wielki miłośnik Jezusa, Apostoł narodów, że z Chrystusem Panem wszelkie dobrodziejstwa spłynęły na nas. »Jako też nam wszystkiego z Nim nie darował Bóg?«

O moi Drodzy, czy zdołamy pojąć, ile skarbów zawdzięczamy Jezusowi Chrystusowi? Co by się z ludźmi stało, gdyby nie to cudowne słońce? Niech zniknie z horyzontu ziemskiego to jasne oko dnia, niech przestanie na cały długi czas, a choćby tylko na kilka miesięcy oświecać tę naszą planetę, co by się działo wtedy? Trwoga ogarnęłaby ludzi i zwierzęta. Bez ciepła słonecznego te nasze piękne rzeki ścięłyby się lodem, zniknęłyby trawy i kwiaty, wyginęłyby zwierzęta, a i człowiek wyglądałby jak upiór okropny i musiałby umrzeć bez ciepła i światła. Ta ziemia cała piękna byłaby ponurym, strasznym, wielkim grobem.

Podobnie było przed przyjściem Chrystusa Pana w świecie moralnym, w świecie ducha. Ludzkość marniała w złości, samolubstwie, w umysłach było ciemno, nawet genialne głowy filozofów błądziły w najważniejszych zagadnieniach życia, a w etyce, moralności, zbrodnie uchodziły za rzeczy dozwolone. Dzikość i nieużytość cechowały nawet ucywilizowane narody. Tęsknota rozpierała pierś ludzką za Zbawcą, za słońcem moralnym.

Niczym okropne cienie długich nocy z ciemnotą ducha i serca!

Jezus Chrystusa i Jego boska nauka wyzwoliła ludzkość z niewoli okropnej, z więzienia czarta i grzechu. Kto pojmie, czym dla nas Jezus Chrystus? To światło dla ducha, to wódz nasz, to lekarz cudowny, to Ojciec, który nas wyzwolił spod panowania szatana i uczynił synami Bożymi, a kiedyś uczyni dziedzicami nieba. Biedny, kto na wzór syna marnotrawnego oddala się od tego słońca niestworzonego, bo na nowo z własnej woli zapada w dzikość i noc. A im kto bliższy Jezusowi, im ściślej z Nim zjednoczony, tym piękniej się zieleni na wzór gałązki połączonej z pniem życiodajnym, ten prawdziwie wolny, prawdziwie oświecony.

Maryi Pannie zawdzięczamy to słońce Boże. A chociaż ono po chwalebnym zmartwychwstaniu dnia 40. wstąpiło do nieba, nie opuściło nas przecież, bo zakryte obłokami czyli postaciami Eucharystycznymi, oświeca i ogrzewa serca wierzące i miłujące. Oświeca, zaprawdę, i ogrzewa tę ziemską Jerozolimę, Kościół wojujący, prawie tak cudownie i wspaniale, jak rozjaśnia te górne krainy wybranych, Jerozolimę niebieską, gdzie już świeci na wieki bez zasłon.

Ach, dusze miłujące i wierzące, wy czujecie dobrze, czym jest dla was Jezus, utajony w Najśw. Sakramencie, kiedy doń przychodzicie z wiarą żywą i pokorną, kiedy Go przyjmujecie do serca swego z gorącym pragnieniem, kiedy Go adorujecie w cichości i skupieniu w świątyni katolickiej. A komu zawdzięczamy to Ciało i Krew Przenajświętszą, tego Chrystusa w Hostii św. utajonego, ten pokarm i chleb anielski, jeżeli nie Maryi Pannie? Z Niej wziął Syn Boży tę Krew, którą pijemy i to Ciało, które nam podają w Komunii św. Najświętsza Dziewica mogłaby się słusznie do nas odezwać, zapraszając do tego stołu królewskiego: »Pójdźcie i pożywajcie chleba mego i pijcie wino, którem wam roztworzyła«.

Matkom wielkich ludzi, znakomitym przez talenty, zasługi, cześć się należy. Nie dziwimy się, ze rzesze ludu w Palestynie wołały niegdyś, widząc wielkie cuda, zdziałane przez Jezusa i rozkoszując się Jego cudowną, porywającą i umysł i serce nauką: »Błogosławiony żywot, który Cię nosił i piersi, któreś ssał «. A i my codziennie kilkakrotnie powtarzamy w Zdrowaś Maryjo: »Błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twego Jezus«.

Wielkim dobrodziejem narodu wybranego był Mojżesz, który potęgą Bożą skruszył dumnego Faraona, z ciężkiej niewoli egipskiej wprowadził lud do ziemi obiecanej i każdy krok ludu swego zaznaczył cudami na pustyni. Jakaż cześć należałaby się za to jego matce, że wydała takiego syna na świat, jaka wdzięczność? Jej bowiem ręce ukrywały go przed złością Faraona jako niemowlę, jej piersi go wykarmiły.

Matka króla Jana Sobieskiego, wnuczka wielkiego i sławnego Żółkiewskiego, była dzielną niewiastą, bo raz na czele służby domowej z matką swą i babką stanęła przeciw bandzie tatarskiej i broniła zamku szczęśliwie, tak iż oddział ten ustąpił. Ona to prowadziła synów swych maleńkich na groby przodków do klasztoru Dominikanów (sama go wystawiła) i mówiła do tych chłopców małych, jak ci przodkowie polegli w obronie wiary św. i ojczyzny śmiercią prawie męczeńską. I tak Sobieska przyzwyczaiła synów, a zwłaszcza Jana do tej myśli, że całe jego życie ma być oddane walce za sprawę krzyża przeciwko półksiężycowi**.

Cześć Teofili, matce Sobieskiego króla, że miłość Boga i Ojczyzny wpoiła w jego duszę, tak że współczesny biskup nasz jeden słusznie powtarzał to zdanie i ogólne przekonanie w narodzie o królu tym: »Na szczęście mamy jeszcze Sobieskiego, pierwszego wodza na świecie, któremu nie można się podobać, jeżeli się Bogu nie podoba kto; on jeden dla dobra Ojczyzny wydaje się być rozrzutnym tak ze szczęściem jako i życiem swoim; on jeden jest pewniejszym szańcem Ojczyzny, niż szańce i granice«.

Ale jak Jezus prześciga wszystkie wielkości ziemskie nieskończenie jako Bóg, tak Maryja Panna, Matka Jego, przewyższa i przerasta wszelkie zasługi i dobrodziejstwa, jakie przez wielkie niewiasty mogą spaść na ludzkość.

Rozważając to głębiej, musimy zawołać: Nie, nie spodziewamy się pojąć całej wielkości dobrodziejstw, a stąd i zobowiązań naszych względem Ciebie, o nasza najwyższa i najlepsza Dobrodziejko. Pojmiemy je wtedy dopiero, kiedy z Twą pomocą przejdziemy z cienia śmierci do królestwa żyjących. Kiedy pierwszy krok stawimy w progach niebios i obejrzymy się w tył i poznamy, jaka niezmierzona przepaść między grzechem a łaską, w tej przepaści pojmiemy natychmiast wszystkie długi, u Ciebie zaciągnięte.

Zaprawdę, Maryi zawdzięczamy zaraz po Bogu zbawienie swe. Słusznie mówi Ryszard od św. Wiktora: »Pragnęła zbawienia wszystkich, szukała go i otrzymała, a nawet zbawienie wszystkich przez Nią się dokonało. I dlatego nazywa się zbawieniem świata«.

Ale Maryja nie tylko od razu wszystko nam dała, wydawszy na świat Zbawiciela, Ona także w poszczególnych wypadkach rozdziela wszelkie łaski, których nam udziela Bóg dla zasług Jezusa Chrystusa. Albowiem te łaski przechodzą zawsze przez ręce Maryi. I dlatego święci nauczyciele Kościoła nazywają Maryję oswobodzicielką od wszelkiego złego, pośredniczką między Bogiem a ludźmi, kanałem czyli wodociągiem łask wszelkich, szafarką niebieską, bramą wiecznego zbawienia.

Z serca Maryi wynikają złote zdroje wód i użyźniają całą ziemię. A dlaczego Maryja Panna jest szafarką łask wszelkich?

1. Czytamy w Piśmie św., że królowa Saba przywiozła Salomonowi tak nadzwyczajne dary, że na ich widok cała Jerozolima była w podziwie. »Nie było takowych rzeczy wonnych, jako te, które królowa Saba dała królowi Salomonowi«. Za to, kiedy odchodziła, przypatrzywszy się chwale, mądrości, potędze, bogactwom tego najmędrszego z królów, otrzymała jeszcze nadzwyczajniejsze i cenniejsze upominki. »A król Salomon dał królowej Sabie wszystko, czego chciała i czego żądała, a daleko więcej, niż co była do niego przyniosła«.

Jezus Chrystus jako Bóg niósł zawsze pomoc rodzajowi ludzkiemu, ale nie posiadał współczucia naturalnego, jak naucza św. Tomasz z Akwinu. Usuwał nędzę ludzką, ale smucić się nad nią nie mógł. Ponieważ Maryja dała swemu Boskiemu Salomonowi cenny upominek, bo odziała Go ciałem, napełniła współczuciem i uczyniła właśnie podobnym we wszystkim do tych, którym postanowił miłosierdzie okazać: »Powinien był we wszystkim być podobny braci, aby się stał miłosiernym«, dlatego otrzymała od Jezusa Chrystusa w zamian prawo i przywilej rozstrzygania o każdym dobrodziejstwie, które z tego miłosierdzia wynika. Albowiem Bóg nigdy nie da się prześcignąć w darach i wspaniałomyślnej hojności, jak mądrego Salomona nie potrafiła w tym względzie prześcignąć królowa Saba.

Oto pierwsze źródło wszechstronnej dobroci Maryi dla rodzaju ludzkiego, a jest nim zasługa wobec wcielenia miłosiernego Boga.

2. A drugie źródło płynie z miejsca trupiej głowy, z Golgoty.

Mówi św. Bernard, że Bóg i Maryja oddali wspólnego Syna na okup świata. Jak przy Wcieleniu Słowo odwieczne czekało na zezwolenie Maryi: »Niech mi się stanie«, tak przy odkupieniu żądało z Jej ust tego samego »Fiat«. Pobożni pisarze twierdzą, że Syn Boży, żegnając się przed swą męką z Maryją, prosił Ją, by Mu pozwoliła iść na śmierć. Maryja zaś z wszelką ochotą zgodziła się na tę najcięższą ofiarę. A nawet, gdyby to było wolą Ojca przedwiecznego, byłaby Chrystusa Pana własną ręką zabiła z męską odwagą, a tym samym w Jezusie byłaby swą własną przeszyła duszę.

W zamian znowu za to wspaniałomyślne usposobienie otrzymała ten przywilej, że czynny bierze udział w rozdzielaniu zasług tej wielkiej i krwawej Ofiary kalwaryjskiej. Ponieważ niegdyś Abraham gotowy był własnego syna Izaaka zabić na ofiarę z rozkazu Bożego na górze Moria, w nagrodę za to stał się ojcem licznego narodu i ojcem wszystkich wierzących. Oto, co doń mówi Bóg: »Ponieważeś uczynił tę rzecz, a nie sfolgowałeś synowi twemu jednorodzonemu dla mnie: Błogosławić ci będę i rozmnożę nasienie twoje jako gwiazdy niebieskie i jako piasek, który jest na brzegu morskim«. Jakichże słów użyć by musiał Bóg, obiecując zapłatę Maryi, która tak ochotnie złożyła w ofierze swego jednorodzonego Syna na cześć Ojca niebieskiego i okup rodzaju ludzkiego, kiedy życie Jezusa Chrystusa było nieskończenie droższe nie tylko od życia Izaaka, lecz i od życia tych wszystkich, dla zbawienia których było ofiarowane?

Do Maryi Panny musiałby przemówić Stwórca: Ponieważ to uczyniłaś, a nie sfolgowałaś Synowi Twojemu Jednorodzonemu dla mnie, ponieważ nie poszłaś za głosem natury, lecz Twymi uczuciami kierował głos mój, za tak wielki czyn, dam Ci niezliczone potomstwo wybranych. Uczynię Cię przeto Matką wszystkich żyjących, skarbniczką mej hojności, szafarką łaski, kierowniczką mej sprawiedliwości, władczynią mego serca. Dobroć moja, która dotąd nie znała innego prawa nad wolę moją, będzie się nadal kierowała wolą Twą. I teraz ziemia tyle dobrego otrzyma, ile Ty w niebie dla jej zbawienia prosić będziesz. Stąd też tyle może uzyskać Maryja orędownictwem swym, ile Chrystus uczynić może. A Chrystus jest wszechmocny jako Bóg prawdziwy. Dlatego nieskończone spływają na nas dobrodziejstwa przez ręce Maryi. Pojął to dobrze św. Bernard, kiedy mówi: »Jego jest wolą, abyśmy wszystko mieli przez Maryję«.

3. Kto zdoła należycie określić, z jak wielką radością używa Maryja dla dobra ludzi swej potęgi w niebie?

Widzi w Słowie Bożym jako w nieskończenie czystym zwierciadle wszystkie nasze potrzeby i wzrusza się do litości. Gdyby czułym okiem nie patrzyła na nędze nasze i nie usuwała ich, nie byłaby Matką naszą. Już mądry Salomon rozstrzygnął, że nie była matką dziecięcia ta okrutna niewiasta, która godziła się na jego zabicie w sporze z inną kobietą o macierzyństwo. Św. Epifaniusz nazwał Maryję Pannę całą okiem, bo widzi nasze potrzeby. Ale mógł Ją też nazwać całą sercem, bo na ich widok współczuje; mógł niemniej powiedzieć, że jest cała ręką, bo nam niesie pomoc.

O gdybyśmy mogli podać ogólny obraz i pogląd na wszystkie dobrodziejstwa, które Najświętsza Dziewica wyświadczyła każdemu stuleciu, każdemu wiekowi, każdej osobie, któż by na ten widok nie zmiękczył się i nie upadł z wdzięcznością i rozrzewnieniem do stóp tej miłej Dobrodziejki?

Jak tam w górze mleczną drogę stanowi niezliczony szereg gwiazd jaśniejących, tak życie każdego człowieka jest ścieżką przeróżnych łask z ręki Maryi. Liczne świątynie, u wszystkich narodów na Jej cześć wzniesione, świadczą o tej prawdzie. Wszystkie ludy wierzące z tej przyczyny gorliwie składają cześć Maryi i oddają się Jej opiece, wybierając Ją za swą Królową i Panią.

W nocy tego życia poznajemy jedynie te dobrodziejstwa za przyczyną Maryi otrzymane, które są blisko nas. Ale gdy nadejdzie jasny dzień wieczności, wtedy i poznanie nasze będzie doskonałe, a wówczas w blasku słonecznym Bożego światła zawołamy z podziwem, że tu zastosuję słowa Mędrca Pańskiego do Bogarodzicy: »Przede mną szła ta mądrość, a nie wiedziałem, iż ona jest matka tych wszystkich«. Maryja szła przede mną i każdy mój krok, każdy moment, każdą chwilę mego życia znaczyła swymi dobrodziejstwami. Gdyby niedołężne zmysły nie zakrywały przed nami mnóstwa tych łask, poznalibyśmy, że wszystkie dobrodziejstwa na ziemi pochodzą od Boga przez ręce Maryi.

Za Jej pomocą zwyciężał Herakliusz Persów, Narzes Gotów, król Alfons Maurów, Sobieski gromił Turków, a wojska austriackie ich okręty zatapiały.

Ona wracała i wraca zdrowie po tylu przebytych chorobach, Ona wyrwała i wyrywa z tylu niebezpieczeństw swe dzieci. Nie ma zakątka ziemi, którego by nie dotknęła rosą swych dobrodziejstw ta niebieska i dostojna Pani. Ona umie wejść do wszystkich serc, zmiękcza najtwardsze, użyźnia dzikie i nieurodzajne, dociera wodami łask na szczyty dumnych gór, zwycięża dobrocią pyszne umysły i sprawia, że z grzesznych, zarozumiałych i upartych dusz wytryskują strumienie łez szczerej skruchy i na tych nie użytych opokach zakwitają kwiaty pobożności i cnót pięknych.

Choćby cała ziemia stała się świątynią olbrzymią ku czci Maryi, a wszyscy ludzie przemienili się w marmurowe posągi i kolumny i choćby tak wiecznie i nieruchomo rozważali w błogim zachwycie wszystkie dobrodziejstwa, otrzymane przez pośrednictwo Najświętszej Dziewicy i tak Ją wielbili i choćby ściany swych mieszkań i kościołów wyłożyli tablicami ex voto, nie mogliby jeszcze godnej zło żyć podzięki tej hojnej Królowej za Jej wszystkie łaski.

Kto z nas, Najmilsi w Panu, nie poczuje miłości i wdzięczności ku Maryi Pannie, kto Jej serca swego nie odda, kto będzie zimny i obojętny dla Niej?

Ach, Najmilsza Matko, weź serca i uczucia nasze, weź myśli nasze pod swe słodkie panowanie, bo wszyscy pragniemy być na wieki sługami i niewolnikami Twymi.

  • Arystoteles już powiedział: Qui invenit beneficium, invenit compedes. Kto wynalazł dobrodziejstwo, wynalazł okowy.
  • Salvandy, Histoire de Pologne avant et sous le roi Jean Sobieski. Paris 1829. I. c. 1. p. 183.

Źródło: ks. Górka J. (1907). Cześć Maryi : o pobudkach i środkach nabożeństwa do Najświętszej Maryi Panny, nakł. autora, język nieznacznie uwspółcześniono.




Przyswoić sobie uprawioną cząstkę

W systemie dystrybucyjnym nie chodzi o to, aby każdy posiadał, ale o to, aby miał wybór, czy będzie posiadał. Wraz z tym ostatnim pojawia się odpowiedzialność, z którą człowiek zorientowany wyłącznie na zysk, a nie na tworzenie, często sobie nie radzi. Warunki zewnętrzne także coraz częściej tę wolność ograniczają. Niejednokrotnie dystrybucjonizm wymaga wyboru, którego człowiek musi dokonać nie dzięki korzystnej legislacji czy sprzyjającym warunkom ekonomicznym, ale wbrew nim, mając za motywację jedynie zdrowy rozsądek.

Na stronach Krytyki Politycznej (11 maja 2021 r.), w ramach analizy neoliberalizmu, Piotr Ikonowicz wyjaśnia czynniki, które jego zdaniem doprowadziły do rozwinięcia i upowszechnienia się systemu neoliberalnego jako systemu niewolniczego:

„Pracownicy dostają zapłatę jedynie za część przepracowanego czasu, a większość pracy wykonują nieodpłatnie. Z tej ich darmowej pracy powstaje zysk. Ta darmowa praca ma zresztą długą tradycję. W czasach feudalnych nazywano to pańszczyzną. Nieodrobienie pańszczyzny uważane było za jeden z najpoważniejszych grzechów, za który księża zadawali dotkliwą pokutę i który potępiali z ambon. Wtedy panująca ideologia chrześcijańska uzasadniała tę niesprawiedliwość wolą Bożą. Dziś liberałowie zmuszanie do nieodpłatnej pracy motywują wymogami rynku, które zresztą wynikają również jakby z «woli Bożej», bo ni mniej, ni więcej, tylko z «prawa naturalnego»”.

Doszukując się korzeni neoliberalizmu w „ideologii chrześcijańskiej”, autor zakłada, że pomiędzy tymi dwoma systemami istnieje swego rodzaju ciągłość, opierająca się na wierze uczestników obu systemów: wiara w Boga praktykowana przez chrześcijan miała dać podwaliny pod wiarę w niewidzialną rękę rynku, promowaną przez wyznawców kapitalizmu.

Współcześnie popularność neoliberalizmu, według Ikonowicza, wynika z faktu, że: „… to oni [neoliberałowie – przyp. AW], a nie lewica, wciąż dzierżą rząd dusz. To oni niepodzielnie panują nad zbiorową wyobraźnią”.

Przekonania Ikonowicza wynikają z często popełnianego przez socjalistów błędu w odniesieniu do natury poznania ludzkiego. Otóż sprowadzają je oni do wymiaru wyobraźni. W wyniku takiego ujęcia, działalność polityczna czy gospodarcza jest dla nich równoznaczna z „dzierżeniem rządu dusz” poprzez „panowanie nad zbiorową wyobraźnią”. Marksiści bowiem nie uznają, że człowiek jest podmiotem poznania rozumowego i jako taki może rozumowo pojmować fakty i na podstawie takiego rozeznania podejmować decyzje i działania, także w sferze polityki i gospodarki. Dlatego też w takiej pogardzie mają oni zdrowy rozsądek, będący fundamentem systemu prawdziwie alternatywnego tak dla kapitalizmu, jak i dla socjalizmu.

Początek końca niewolnictwa

Przede wszystkim, warto pamiętać, że system niewolniczy, w formie znanej naszej cywilizacji, posiada swoje korzenie nie w chrześcijaństwie, ale w systemie wierzeń, wartości i obyczajów pogańskich. Dopiero pojawienie się chrześcijaństwa miało doprowadzić – jako skutek poboczny, towarzyszący działalności podstawowej Kościoła – do przekształcenia systemu niewolniczego we wspólnotę ludzi wolnych. Czynnikiem wyzwalającym te procesy był stopniowo rosnący stan posiadania ludzi wcześniej skazanych na niewolnictwo. Co ciekawe, w swoich pierwszych wiekach Kościół nie ogłosił żadnego oficjalnego nauczania potępiającego niewolnictwo. Ewolucja miała charakter oddolny i dokonała się dzięki temu, że coraz większa grupa osób posiadała własne środki produkcji oraz dzięki temu, że coraz bardziej powszechne stawały się wartości chrześcijańskie.

W pierwszym tysiącleciu dominującą w gospodarce Europy zachodniej jednostką były wielkie majątki ziemskie, należące zazwyczaj do jednego właściciela. Początkowo opierały się one na pracy niewolniczej, jednak stopniowo właściciele przestawali wymagać od poddanych oddawania im wszystkich plonów, a oczekiwali dostarczenia im jedynie określonej ich ilości, pozostawiając nadwyżkę do dyspozycji poddanych. Coraz częściej zatem ci ostatni dysponowali ziemią oraz środkami produkcji jako ich właściciele. Około dziewiątego wieku system ten silnie ugruntował się w postrzeganiu społecznym, zanikał handel ludźmi, a niewolniczy charakter pracy został stopniowo wyeliminowany.  

Poddany jedenastego wieku posiadał już prawie całkiem status chłopa pańszczyźnianego. Oceniając jego sytuację według dzisiejszych standardów, można rzeczywiście twierdzić, że jego los był ciężki. Jednak w porównaniu z wcześniejszymi warunkami życia, sytuacja chłopów uległa polepszeniu. Pozostawali przywiązani do ziemi, na której się urodzili. Nie można ich było z niej wyrugować. Nie zawsze mogli ją sprzedać, ale posiadali prawo jej dziedziczenia. Oczekiwano od nich jej uprawiania, aby mogli oddać panu należną część plonów; pozostałą wykorzystywali na własne potrzeby. Niejednokrotnie poddani mogli uczyć się zawodów lub wstępować do zakonów. Dziedziczyli, kupowali, sprzedawali. Mieli świadomość, że ich praca zainwestowana w ziemię przyniesie im owoce, z których będą mogli korzystać.

Upowszechnianie wolności ekonomicznej w wiekach średnich umożliwiały dodatkowo autonomiczne cechy, gildie i konfraternie chroniące przed wzrostem jednych podmiotów kosztem innych czy przed zakusami monopolistycznymi poszczególnych podmiotów życia gospodarczego. Cechy wspierały także szeroką dystrybucję własności. Tworzyli je prywatni właściciele, rzemieślnicy i kupcy, a jednym z ich celów było strzeżenie równomiernego podziału własności przy zachowaniu zasady samorządności.

System oparty w głównej mierze na trzech opisanych powyżej elementach – właścicielu ziemskim, chłopie zatrzymującym dla siebie część swoich plonów oraz cechu rzemieślniczym – skutecznie zabezpieczał drobnych właścicieli przed utratą niezależności ekonomicznej i politycznej oraz chronił przed akumulacją ziemi i kapitału w rękach kilku wybranych osób. Jest to system, który na początku dwudziestego wieku Hilaire Belloc nazwał systemem dystrybucyjnym, tworząc podwaliny pod teorię dystrybucjonizmu.   

Geneza kapitalizmu

Aby zrozumieć genezę kapitalizmu, należy cofnąć się do szesnastowiecznej Anglii, gdzie zapoczątkowana została konfiskata majątków zakonnych przez Koronę. Przed 1535 r. Kościół katolicki posiadał w Anglii na obszarach wiejskich około 30 procent całej ziemi. Likwidując klasztory, przeoraty, zakony i parafie, Henryk VIII przejął dwie trzecie tego majątku. Jednak nie zatrzymał go dla siebie, ale wkrótce odsprzedał bogatym posiadaczom ziemskim, na korzystnych dla nich warunkach. W konsekwencji kilkadziesiąt rodzin angielskiej arystokracji, które już wcześniej skumulowały w swoich rękach znaczną część ziemi, stało się właścicielem połowy kraju.

Szybkie wzbogacenie się w wyniku bezprawnej grabieży szło ręka w rękę ze zmianą mentalności, jaką nowi właściciele wykazywali względem poddanych im chłopów. Jako że motorem działania szybko bogacących się dostojników stała się rywalizacja gospodarcza, zależało im, aby poddani oddawali im co do szylinga należności, które wcześniej, przynajmniej w części, poprzedni właściciele zwyczajowo pozostawiali do własnej dyspozycji poddanych. Na wielu terenach ekonomia daru został zastąpiona ścisłą kalkulacją.

Nowi właściciele dzierżyli zazwyczaj wysokie stanowiska w parlamencie, sądownictwie, a także na uniwersytetach oraz w nowo tworzonym Kościele Anglii, co pozwalało im na realizowanie własnych interesów, wzmacniało ich wpływy polityczne i gospodarcze, a poddanym zabierało jakąkolwiek wolność w tych obszarach, zmuszając ich do konformizmu i włączenia się we wzajemną wymianę na analogicznych zasadach.

Władza i zasoby zgromadzone przez wielkie arystokratyczne rodziny zasadniczo uszczupliły stan posiadania małych, niezależnych właścicieli. Rewolucja przemysłowa, często uważana za praprzyczynę i zalążek kapitalizmu, pojawiwszy się na terenach Anglii w osiemnastym wieku, miała już przygotowany grunt w postaci zubożałego społeczeństwa, które w większości utraciło polityczną i gospodarczą niezależność.

Z czasem oligarchia terytorialna zjednoczyła siły z magnatami przemysłowymi, tworząc system plutokratyczny. Pomimo że formalne struktury państwa stawały się coraz bardziej demokratyczne, towarzysząca im rzeczywistość ewoluowała w stronę plutokracji, a pojawiająca się pod postacią reform społecznych legislacja przypisywała roli własności prywatnej coraz mniejsze znaczenie w procesie dążenia do poprawy sytuacji grup najuboższych.

A zatem to nie własność prywatna jako taka, jak twierdzą socjaliści, dała podstawy dla rozwoju bezdusznej formy kapitalizmu, ale właśnie pogwałcenie prawa własności oraz niepohamowane jej używanie stało się zarzewiem systemu neoliberalnego w znanej nam obecnie wersji.  

Ani komunizm, ani kapitalizm

Dystrybucjonizm (pomimo swojej akademicko brzmiącej nazwy, sugerowanej przez końcówkę -izm), nie posiada statusu naukowo usankcjonowanego systemu niezmiennych praw i reguł. Opiera się raczej na zdrowym rozsądku, prawie naturalnym i miłości bliźniego. Jak zauważył S. Sagar, dystrybucjonizm był w przeszłości tak naturalnym stanem rzeczy, że ludziom nie przyszło nawet do głowy nadawać mu nazwę, dopóki nie został zniszczony. Jego elementów można doszukiwać się już u Arystotelesa, który odrzucał komunizm Platona i twierdził, że chociaż własność do pewnego stopnia pozostaje wspólna, ogólną zasadą powinna być własność prywatna.  

Pierwszym dokumentem Kościoła katolickiego, najwyraziściej opisującym zasady, później określone mianem dystrybucjonizmu, jest encyklika Leona XIII Rerum Novarum (1891). Papież naucza w niej, że prawo własności nie wynika z jakiegokolwiek prawa stworzonego przez człowieka lub konwencji ludzkiej, ale z prawa natury:

„… istnienie własności osobistej nie sprzeciwia się wcale prawu natury. Ziemia wprawdzie dostarcza w wielkiej obfitości wszystkiego, co potrzebne do życia i jego pełności, lecz nie może dostarczać tego wszystkiego sama z siebie, to jest bez uprawy i starania ze strony człowieka. Gdy zaś człowiek wyczerpuje zasoby ducha i siły ciała wytęża przy uprawianiu ziemi, przyswaja sobie tym samym uprawioną cząstkę; spoczywa na niej – że się tak wyrazimy – pieczęć jej uprawiacza. Odpowiada to najzupełniej wymaganiom sprawiedliwości, aby ta część ziemi stała się jego własnością i aby nikomu nie było wolno naruszać tego prawa”.

Ta sama zasada, którą Leon XIII stosuje do ziemi, tyczy się także innych środków pracy i produkcji. Człowiek posiadający własną ziemię i/lub narzędzia nie musi zależeć w zakresie swojego zarobkowania od innych, co w szerszej perspektywie gwarantuje mu niezależność ekonomiczną i polityczną. Dystrybucjonista przedkłada osobę nad korporację, produkcję rzemieślniczą nad masową, prywatną praktykę lekarską czy prawniczą nad odgórnie organizowane centra. Także w tych przypadkach można mówić o zasadzie „uprawiania” cząstki, tu w sensie bardziej niematerialnym – dostarczania dóbr dla pewnej wspólnoty, której swoje usługi świadczy lekarz, prawnik, piekarz czy drukarz.

Ojciec Vincent McNabb OP bardzo przekonująco ujął różnicę między kapitalistycznym utylitaryzmem a logiką dystrybucjonizmu: „Utylitaryści mylili się, twierdząc, że rzeczy należy produkować tam, gdzie można je wyprodukować najekonomiczniej. Prawdziwa zasada brzmi: rzeczy należy wytwarzać tam, gdzie można je najekonomiczniej skonsumować”. Innymi słowy, lokalną konsumpcję powinna w jak największym stopniu zaspokajać lokalna produkcja.

Takie podejście odróżnia dystrybucjonizm zarówno od kapitalizmu, jak i socjalizmu. Różnicę między nauczaniem Kościoła w sferze ekonomii, z jednej strony, a kapitalizmem i socjalizmem, z drugiej, znakomicie uchwycił także arcybiskup Fulton Sheen. Otóż pokazał on, że Kościół przeciwstawia się zarówno komunizmowi, jaki i kapitalizmowi monopolistycznemu, w którym kapitał zgromadzony jest w rękach nielicznych.

„Komunizm”, pisał Fulton Sheen już w latach czterdziestych, „kładzie nacisk na pożytek społeczny z wyłączeniem praw osobistych, a kapitalizm kładzie nacisk na prawa osobiste z wyłączeniem użytku społecznego. Kościół powiada, że obydwa podejścia są błędne, bo chociaż prawo do własności jest osobiste, jego użytek jest społeczny. Dlatego odmawia uznania kapitalizmu za alternatywę dla ekonomicznej strony komunizmu. Kapitalizm monopolistyczny koncentruje bogactwo w rękach kilku kapitalistów, a komunizm w rękach kilku biurokratów, i oba kończą się zubożeniem mas”.

Z kolei, jak tłumaczy duchowny, reformy proponowane przez komunizm są z góry skazane na porażkę, ponieważ są inspirowane przez te same błędy, z którymi walczą. Jednym z nich jest założenie, że człowiek jest istotą ekonomiczną. Komunizm zamiast ten błąd korygować, tylko go intensyfikuje, sprowadzając człowieka do funkcji robota w ogromnej machinie ekonomicznej. „Istnieje bliższy związek między komunizmem a kapitalizmem monopolistycznym, niż nam się wydaje. Zgadzają się ze sobą co do materialistycznej podstawy cywilizacji; nie zgadzają się tylko co do tego, kto będzie kontrolował tę podstawę – kapitaliści czy biurokraci”.

Dystrybucjonizm przyznaje właścicielowi formalne prawo własności, ale wiążąc swoje teorie ekonomiczne z nauczaniem Kościoła, upowszechnia postawy moralne, które zachęcają właściciela do dobrowolnego dzielenia się swoją własnością z potrzebującymi. Tylko taki użytek społeczny, motywowany miłością bliźniego, nie prowadzi do naruszenia prawa własności prywatnej, a jednocześnie w sposób dobrowolny powstrzymuje właściciela przed absolutnym, nieumiarkowanym i nadmiernym wykorzystaniem swojej własności, przekraczającym jego własne potrzeby i kierowanym bezwzględnym pożądaniem zysku.

Jest to podejście nieznane ani w kapitalizmie, ani w komunizmie. Kapitalizm zaprzecza, że ekonomia podlega wyższemu porządkowi moralnemu, który w jakikolwiek sposób nie byłby spójny z podstawowym celem pomnażania zysku. Komunizm z kolei utrzymuje w teorii, że moralność nie istnieje, a w praktyce zrównuje ją z ekonomią.

Fulton Sheen uważał, że dezorganizacja świata wynika w dużej mierze z faktu, że nie organizuje go żaden świadomie przyjęty cel, poza, z jednej strony, krótkookresowym interesem zwolenników kapitalizmu, a z drugiej – komunizmu. Trzecią drogę, z poszanowaniem wartości chrześcijańskich i koncepcji zdroworozsądkowych, mieli dopiero zaproponować działający na początku dwudziestego wieku dystrybucjoniści, tacy jak wspomniani Hilaire Belloc, ojciec Vincent McNabb czy Gilbert Keith Chesterton.

Dystrybucjonizm a hodowla larw

Osoby stykające się z dystrybucjonizmem po raz pierwszy zarzucają mu niepraktyczność, bowiem, jak twierdzą, świat w naturalny sposób dryfuje ku umasowieniu produkcji, ku wielkiemu biznesowi i wielkim organizacjom. Ich zdaniem postęp taki ma zapewniać tanie jedzenie, ubranie oraz mieszkanie i nie ma możliwości powrotu do czasów, gdy człowiek zapewniał sobie to wszystko we własnym zakresie.

Pomimo powszechności takiego przekonania, coraz częściej słyszy się o rolnictwie ekologicznym, permakulturze, ruchach slow food, walutach lokalnych, czy wreszcie o zrównoważonym rozwoju. Przez kilka ostatnich lat ten ostatni widnieje na sztandarach większości środowisk tzw. zielonej lewicy. Dlatego postulaty dystrybucjonistów często mogą wydawać się zbieżne z postulatami lewicujących ekologów. Wszak wśród nich także popularne są hasła samowystarczalności. Hołdują oni zasadzie spółdzielczości, oszczędności i niezależności. Żyją zgodnie z naturą, prowadząc „zrównoważony styl życia” – hodują larwy, tworzą banki nasion, w domach montują urządzenia pozwalające na produkcję wody pitnej z wilgotnego powietrza.

Pomimo, że inicjatywy podejmowane przez zielonych wydają się identyczne z tymi postulowanymi przez dystrybucjonistów, podobieństwo ogranicza się jednie do sfery materialnej, bowiem w sferze formalnej – a zatem także moralnej – są one zgoła czymś odmiennym. Jak tłumaczy św. Tomasz z Akwinu, kwestie moralne otrzymują swój charakter od celu. Pomimo podobieństwa przyjętych środków, to właśnie różnice w celach pozwalają zrozumieć niewspółmierność działań dystrybucjonistów i socjalistów.

Otóż motywem działania wielu ekosocjalistów jest obawa przed katastrofą klimatyczną, wieszczoną i opisywaną w raportach pochodzących zazwyczaj spod pióra ekspertów agend Organizacji Narodów Zjednoczonych. Tymczasem uprawiany przez ONZ katastrofizm klimatyczny wielokrotnie w przeszłości okazywał się nietrafiony, jak choćby w przypadku przepowiadanej na koniec dwudziestego wieku „zagłady tak całkowitej i nieodwracalnej, jak zagłada nuklearna” (Mostafa K. Tolba, dyrektor Programu Środowiskowego ONZ, 1982 r.). Obecnie apokalipsa jest przewidywana na rok 2030, a sposobem, który ma pozwolić jej uniknąć jest zbicie globalnej temperatury o 1,5 stopnia Celsjusza.

W obliczu tych przepowiedni, zielona lewica podejmuje środki mające służyć osiągnięciu dobra rozumianego jako zrównoważony rozwój w znaczeniu nadanym mu właśnie przez ONZ. Intencja ta nadaje formę ich działaniu, jest ich zasadą porządkującą i określa charakter moralny ich przedsięwzięć.

Motyw działania dystrybucjonistów jest zgoła odmienny. Nie jest nim obawa przed katastrofą klimatyczną, ale pragnienie zabezpieczenia siebie i swojej rodziny przed katastrofą duchową. Dystrybucjonista troszczy się o kwestie materialne ponieważ troszczy się o duszę ludzką. Rozumie, że zależność ekonomiczna zagraża wolności duchowej, a zły użytek dóbr w gospodarce prowadzi nieuchronnie do marnotrawstwa w sferze ducha. Intencją dystrybucjonisty jest zdrowie i zbawienie duszy i to temu celowi mają służyć wszelkie jego decyzje w odniesieniu do ekonomii.

***

Lewica, jak wynika ze wspomnianej na początku analizy Piotra Ikonowicza, nie odróżnia działania polegającego na tworzeniu od działania sprowadzającego się do zarabiania i generowania zysku. W tym aspekcie, jak zauważył Fulton Sheen, reprezentanci lewicy stoją po tej samej stronie co kapitaliści – ostateczny horyzont człowieka upatrują w sferze materialnej i ekonomicznej. Osobie, która zidentyfikuje się z tą wizją, istotnie, bardzo trudno uwolnić się od zniewolenia przez kapitalistyczno-komunistyczne cele, interesy i struktury.

Zdominowanie człowieka przez takie postrzeganie utrudnia drogę rozwojowi systemu dystrybucyjnego (choć go nie uniemożliwia), bowiem dystrybucjonizm wymaga działania w wolności, pozwalającej na wybór rozwiązań w danych okolicznościach najstosowniejszych. W systemie dystrybucyjnym nie chodzi o to, aby każdy posiadał, ale o to, aby miał wybór, czy będzie posiadał. A wraz z tym ostatnim pojawia się odpowiedzialność, z którą człowiek zorientowany wyłącznie na zysk, a nie na tworzenie, często sobie nie radzi. Warunki zewnętrzne także coraz częściej tę wolność ograniczają. Niejednokrotnie dystrybucjonizm wymaga wyboru, którego człowiek musi dokonać nie dzięki korzystnej legislacji czy sprzyjającym warunkom ekonomicznym, ale wbrew nim. Za jedyną motywację może mu służyć tylko zdrowy rozsądek.

Anna Woźniak

Tekst ukazał się na łamach magazynu Patriotyzm Gospodarczy – dodatku do Gazety Polskiej Codziennie z dn. 27 maja 2021 r.

Ilustracja: pixabay.com.




Najświętsza Panna Pompejańska

Co może zdziałać jeden człowiek we współpracy z Maryją Niepokalaną? Mamy wspaniały przykład św. Maksymiliana Kolbego, który działał na początku ubiegłego wieku. Nieco wcześniej pewien włoski adwokat, we współpracy z Najświętszą Panną, także dokonał wielu zaskakujących dzieł. Poniżej przytaczamy historię działalności błogosławionego Bartolo Longo, opisaną w r. 1914 przez ks. Pawła Smolikowskiego.

Któż, będąc w Neapolu, nie zechce zwiedzić także i Pompei? — Dostać się tam nie jest trudno. Wyjeżdża się koleją i za godzinę słyszy się konduktora, wywołującego stację: Pompei! — Ale dziś niewielu podróżnych wysiada, aby oglądać starożytne miasto w ruinach, tak pełne pamiątek i tak bogate w naukę. Większość, prawie wszyscy jadą dalej, do następnej stacji: Valle di Pompei: W roku 1902 zwiedziło te Nowe Pompeje 300.000 pielgrzymów, a między nimi było 10 kardynałów, 124 biskupów, do 20.000 księży, 20 senatorów, 48 deputowanych, 360 urzędników, 21 jenerałów’, 37 pułkowników, 86 majorów, 264 kapitanów, 500 oficerów, 25.000 żołnierzy, 157 profesorów, 700 adwokatów, 548 medyków itd. [w 2019 r. przybyło tam 3,9 mln. turystów – przyp. red.]

Cóż ich tak tam ciągnęło?

Cudowny, sławny na całe Włochy, a dziś już na cały świat, obraz N. Panny Różańcowej Pompejańskiej w przepysznej Bazylice, zbudowanej według wszystkich wymogów sztuki, a którą Leon XIII uznał za świątynię papieską, za Bazylikę, równą Bazylikom rzymskim; ciągnie także powstałe świeżo przy Bazylice miasto, liczące wprawdzie coś nad 4 tysiące mieszkańców tylko, ale uposażone we wszelkie wygody, zakłady dobroczynne, odpowiadające tak dobrze dzisiejszym potrzebom. Jest ogromny gmach, mieszczący w sobie około 150 sierot, jest zakład dla synów kryminalistów, których liczba dziś wynosi 140. A że tam nie wychowuje się ludzi wykolejonych, ale pożytecznych dla społeczeństwa, więc uczą się rzemiosła, stąd w Pompejach nowych powstały różne warsztaty, opatrzone we wszystkie udoskonalenia, jakie do rzemiosła wniósł postęp. Co jeszcze pociąga? Że w tym mieście wieje duch jakiś inny, odrębny duch nowoczesny, a jednak czysto chrześcijański, w tym znaczeniu, że myśl chrześcijańska, zawsze jedna i ta sama, kazała tu sobie służyć wszystkiemu, czym się dziś świat posługuje: nawet reklamie! Wszędzie też tu ruch, czynność niezmordowana, czy to w drukarni, czy w warsztatach, a wszystko na wielką skalę i wszystko służy religii.

A w końcu tym, co jeszcze tu ciągnie, to że przed niespełna trzydziestu laty nic tu nie było — była cisza zupełna i pustynia, a tych wszystkich dzieł w Nowych Pompejach, które kosztowały dotychczas 20 milionów, dokonał w tak krótkim czasie jeden człowiek: Bartolo Longo, adwokat.

Jakby więc wzywało tu wszystkich: Przyjdźcie i oglądajcie, co może jeden człowiek, niczym nie będący, nic nie mający, jeśli silną wiarą pójdzie za głosem Bożym i potrafi odpowiedzieć wezwaniu Bożemu. A że tu mówimy o religijności we Włoszech, dodać więc należy i to także, że będzie to na pewno na zawsze wielką zasługą tego człowieka, ale zarazem dowodem, ile w społeczeństwie włoskim jest religijności, bo w imię religii je do takiej ofiarności pobudził, że mógł tak wielkich rzeczy dokonać. Lepiej to jeszcze wykaże historia, bardzo zajmująca i pouczająca, powstania tego nowego miasta.

Bartolo Longo w młodości swojej stracił wiarę; owszem, szerzył niewiarę, wygadując na księży, na Kościół, a przy tym oddawał się spirytyzmowi. Przybywszy do Neapolu, (pochodził bowiem z prowincji południowych) ożenił się z wdową hrabiną de Fusco. Nawrócił się z czasem, zaczął praktykować, ale czuł w głębi duszy jakiś lęk, niepokój, pochodzący z wyrzutów sumienia. Aby się zbawić, powiadał sobie, trzeba odpłacić za złe. wynagrodzić krzywdę niejednej duszy pewnie wyrządzoną. To go martwiło, gnębiło. Mając lat 33, po strasznych wewnętrznych walkach był już złamany. Tak sam o sobie pisze.

Na drodze prowadzącej z Neapolu do Salerno, ą przechodzącej przez szeroką dolinę między Wezuwiuszem a górą Gauro, stała karczma, która należała wraz z przyległymi gruntami do hrabiny de Fusco. W r. 1872, w miesiącu październiku, Bartolo Longo udał się tam, aby w imieniu żony odnowić kontrakty z dzierżawcami. Cała ta rozległa dolina w owym czasie była zupełnie opuszczoną. Stanowiła ona jedną parafię tylko, do której należało przeszło 1200 rozproszonych po całej dolinie biednych chłopów. Lichy kościółek, stojący niedaleko karczmy, już chylący się ku upadkowi, z wielką biedą mógł pomieścić ledwie 100 osób. W tej dolinie były rozsiane, daleko jedne od drugich, biedne chaty. Więcej tam nic nie było. Nawet się żaden żandarm tu nie pokazał; a bandyci mieli tu swe gniazda. Toteż, kiedy Bartolo Longo przybył na stację Pompei, już tam na niego czekało dwóch ludzi, dobrze uzbrojonych, aby go bezpiecznie odprowadzić do owej chaty.

Przywitany przez proboszcza, mieszkającego niedaleko, staruszka bardzo gorliwego, ale tej gorliwości nie mogącego użyć, bo ludzie rzadko tylko do kościoła przychodzili, bo i pomieścić się w nim wszyscy nie mogli, a tak bez nauki, bez sakramentów prawie, żyli jak dzicy. Od niego nasłuchał się też dużo smutnych rzeczy.

Załatwiwszy swe sprawy, Bartolo Longo puścił się sam, w zwykłej zadumie, po dolinie. Jak zawsze, przygnębiony, zamyślony, szedł, nie wiedząc gdzie, i zaszedł na miejsce, które chłopi nazywają Arpaja, co znaczy: Legowisko upiorów. Cisza była głęboka; żywej duszy widać nie było. „Zatrzymałem się — pisze. Duszę moją zalegały ciemności, zdawało mi się, że mi serce pęknie z żałości. W tym przypomniały mi się słowa zmarłego mojego przyjaciela: „Jeśli chcesz się zbawić, rozszerzaj nabożeństwo do Różańca świętego. Matka Boska obiecała św. Dominikowi, że kto szerzy to nabożeństwo, zbawi się niechybnie”. Powstała we mnie nowa walka, ostateczna walka. W końcu z rozpaczliwą odwagą podniosłem oczy i ręce ku niebu i zawołałem do Matki Boskiej: „A więc się zbawię! W tej dolinie zaprowadzę Twój Różaniec!“ — I zaraz dziwny spokój i błogość jakaś opanowała mą duszę. W tym, dalekim echem, odbił się o moje uszy od głos dzwonów; dzwoniono tam gdzieś na Anioł Pański. Padłem na kolana, a kiedy zmówiwszy go, podniosłem się, spostrzegłem, żem płakał. To mi było rękojmią, że Pan Bóg mię wysłuchał, poruszył to moje serce“.

Tak opisuje początek tych wszystkich dzieł, które podziwiamy w „Valle di Pompei”, dolinie Pompejańskiej.

Obietnica, którą zrobił Matce Boskiej, nie była łatwą do spełnienia. Jak i gdzie zebrać rozproszonych ludzi? Jak ich nauczyć odmawiania Różańca? Zaczął chodzić po chatach i rozdawać koronki. Dobrze ich zrozumieć nie mógł, bo mówili jakimś zepsutym językiem, a spostrzegł, że mało ich, i to z trudem, umiało odmówić „Zdrowaś Maryjo”. — Po długich rozpytywaniach dowiedział się, że ludzie z tych stron ogromnie lubią loterie, jakie im czasem urządzają spekulanci, a na których wygrywają pierścionki miedziane, kolczyki świecące się. Postanowił z tego skorzystać, aby ich zebrać. Tak więc, zaraz w roku 1873 zapowiedział wielką loterię na trzecią niedzielę października. Nakupił koronek, krzyżyków (bo zauważył, że po chatach krzyżów nie było), pierścionków, kolczyków. Bilet kosztować miał kilka groszy, a każdy wygrywał. Przy tym miała być muzyka, sztuczne ognie. Proboszcz odśpiewa Mszę św., a zaproszony z Neapolu Dominikanin wygłosi kazanie. Ale nie bardzo udała się ta próba. Ogromny deszcz, który lał od rana, nie pozwolił liczniej się zgromadzić; muzyka nie miała gdzie grać; sztuczne ognie udać się nie mogły, a na domiar nieszczęścia okazało się, że uczonego Dominikanina chłopi nie rozumieli. — Niezrażony tym, na rok drugi inaczej się przygotowuje.

Przez trzy dni z rzędu przed dniem naznaczonym sam obchodził wszystkie chaty i zapraszał ludzi. Kazanie tym razem powiedział proboszcz, którego ludzie lepiej rozumieli. Skutek był lepszy; i ludzie nabrali do niego zaufania, bo widzieli, że tyle zachodów robi, a nic z tego nie korzysta, ale wiele z własnej kieszeni łoży. Ale chcąc ustalić nabożeństwo Różańcowe, trzeba było koniecznie, by się ludzie zbierali wspólnie i odmawiali Różaniec, trzeba było koniecznie, jednym słowem, założyć bractwo. Radził się księży, jak to osiągnąć i zrozumiał, że trzeba przede wszystkim urządzić misję. Ale jak ją urządzić? On, świecki człowiek, nie znający się na rzeczach kościelnych! Po wielu dopytywaniach, staraniach, w końcu doprowadził do tego, że w miesiącu listopadzie 1875 przysłał biskup diecezjalny (dolina ta należy do diecezji Nolo) trzech kapłanów i odbyła się misja trwająca dni 12 z wielkim pożytkiem ludzi. Wszyscy się wyspowiadali; zwaśnieni pogodzili się między sobą i Bractwo Różańcowe miało się uroczyście założyć. Ale trzeba było postarać się o obraz odpowiedni, przed którym codziennie odmawiano by Różaniec. W ostatniej chwili spostrzeżono się, że takiego obrazu nie ma.— Rzecz nagliła, bo na drugi dzień misja już się kończyła. Pospieszył zatem Bartolo Longo do Neapolu, po wielu poszukiwaniach i targach, bo ani się znał na obrazach świętych, ani umiał się targować, znalazł obraz Matki Boskiej Różańcowej. Stary to był obraz, w wielu miejscach wytarty; ale kosztował tylko 3 liry. Jak go przewieźć? Za duży był, by pozwolono zabrać go z sobą do wagonu: przesłać go frachtem nie było już czasu. Szczęściem, tego właśnie dnia woźnica jeden powracał do Pompei; jemu więc oddał do przewiezienia ten obraz, a sam, inną drogą, koleją, pospieszył z powrotem. Ale jakież było zmartwienie, gdy oczekiwany obraz przybył do Neapolu na wozie z gnojem. Poczciwy woźnica nie umiał sobie inaczej poradzić, a pobożny był, bo gdy mu chciał Bartolo za przewiezienie zapłacić, nic nie wziął, powiadając, że mu wystarcza, że obraz Matki Boskiej przywiózł do kościoła. —- Na zakończenie misji przybył sam biskup, udzielił Sakramentu Bierzmowania i Bractwo Różańcowe zostało wreszcie założone.

I któż by wtedy się domyślił, że to Bractwo, od początku swego istnienia, to jest od r. 1875, w ciągu lat pierwszych trzydziestu, miało urosnąć do 5 milionów członków! A między nimi byli: sam Ojciec święty, 30 kardynałów, przeszło 500 biskupów, a co dziwniejsza, 10.000 oficerów i przeszło 100.000 żołnierzy!

A ten obraz, kupiony za 3 liry, przywieziony na kupie gnoju, kiedyś zasłynie na całym świecie, będzie wzniesiony na tronie, który kosztował 200.000 lir, o ramie wartości 10.000, a ozdobiony blisko 1000 diamentami.

Bartolo Longo oświadczył się przed biskupem z zamiarem wystawienia w kościółku ołtarza pod wezwaniem Matki Boskiej Różańcowej. Słysząc o tym biskup, wzruszony aż do łez opowiadaniem misjonarzy o opłakanym stanie okolicznej ludności, rzekł do Bartola Longa i jego żony: „Od dawna myślę o odpowiednim kościele dla tych biednych ludzi i od dawna szukam kogoś, co by mi w tym pomógł. Otóż zamiast ołtarza wznieśmy kościół. Postarajcie się o chętnych, co by chcieli się zapisać na 1 solda na miesiąc (20 soldów na wartość 1 lir), a do zebranych przez was pieniędzy ja od siebie dodam 500 lir“. — Hrabina de Fusco zawahała się, nie bardzo chcąc się podejmować tak trudnej i niepewnej rzeczy, ale mąż jej rzekł: „Obiecaj także, a ja już będę robił za ciebie i za siebie. Ty mi dasz swoja firmę, swoich znajomych; Matka Najśw. resztę zrobi“. — Zaraz też przybywszy do Neapolu, rozesłał listy do pobożnych pań neapolitańskich, przyjaciółek swojej żony, prosząc o pomoc 1 solda na miesiąc dla wybudowania kościoła na ziemi fałszywych bogów. Hrabina też raz się zgodziwszy, krzątała się gorliwie i zbierała ofiary.

Roztropny biskup dał tę radę, aby nie rozpoczynać budować, aż się nie zbierze dobrą część pieniędzy, a następnie, aby nie nakładać większego podatku nad solda. „Dwa soldy na miesiąc — powiadał — po roku lub dwóch, znużą ofiarujących: jeden sold nikomu nie zaciąży”. Poradził też, aby i chłopów do składania się na kościół zaciągnąć, aby ich nakłonić do ofiarności chrześcijańskiej, oraz aby mieli zasługę z budowy kościoła, który przecież miał służyć ku ich dobru duchowemu. Więc Bartolo Longo znowu zaczął obchodzić i wyszukiwać mieszkańców doliny Pompejańskiej. Wśród nich zyskał 300 stowarzyszonych i 15 lir z nich ściągnięte były pierwocinami owych 20 milionów. Był to grosz wdowi, który ściągnął błogosławieństwo Boże. W Neapolu z początku przyjmowano odezwy Bartolo Longa i jego żony z niedowierzaniem. „Podjęliście się rzeczy niewdzięcznej, mówili im przyjaciele. W Neapolu tyle jest dzieł dobroczynnych i pięknych, a z wysiłkiem tylko się podtrzymują; bo wszystkie popierają jedne i te same osoby. Jakże chcecie tu coś zrobić? I to jeszcze budować kościół! Gdzieś na pustyni, daleko od Neapolu, nawet nie w diecezji neapolitańskiej! A potem, choćbyście z początku znaleźli poparcie, pamiętajcie, że macie do czynienia z charakterem południowym, co się prędko zapala do nowych rzeczy, ale łatwo też i nuży się i męczy, po jakimś czasie ostyga, a wy rozkładacie rzecz na długie lata, bardzo długie, zbierając po soldzie na miesiąc”. Tych i tym podobnych uwag musieli się nasłuchać od samych przyjaciół, cóż dopiero od nieznajomych, niechętnych. Nieraz narażali się na nieprzyjemności, odmowę. Razu pewnego Bartolo był nawet w niemałym niebezpieczeństwie. Stanął on przed drzwiami pewnego kościoła i wychodzącym ludziom z nabożeństwa rozdawał drukowane odezwy, zachęcające do stowarzyszania się na rzecz budowy kościoła w Valle di Pompei.

A że od niedawna protestanci propagowali swoje błędy, rozrzucając między ludzi drukowane oszczerstwa przeciwko papieżowi, Kościołowi i Matce Boskiej, ludzie z daleka stojący wzięli Bartola Longa za protestanta. „Co za bezczelność —- zaczęto wołać — rozrzucać piśmidła tuż przed kościołem!“

Zaczęto nań rzucać kamieniami. Dostał parę pocisków w twarz, z okrzykami: psie! potępieńcze! — Ledwo, że cało mógł ujść. Przybiegłszy do domu, wołał sam do siebie: „Czy pamiętasz? Ty, syn Kościoła katolickiego, bezcześciłeś kapłanów, zakonników w zebraniach publicznych i prywatnych! Dziś synowie Kościoła zbezczeszczają ciebie u drzwi kościelnych! Pan Bóg sprawiedliwy!“

Szło jak z kamienia; ale szło, dzięki niczym nie dającej się odstraszyć wytrwałości Bartola Longa. Aż w tym niespodziewanie Pan Bóg przyszedł na pomoc. W Neapolu, za pomocą Matki Boskiej Pompejańskiej było kilka cudownych uzdrowień. To dodawało odwagi, a powiększało liczbę stowarzyszonych. To też już 1876 r. Bartolo Longo rozpoczął budowę kościoła. Ale tu się rozpoczęły trudności innego rodzaju. Biskup powiedział: „Nie wydawajcie nic nad to, co macie“— a z drugiej strony: „Kiedy się ma — rzekł — zakładać fundamenty pod kościół, nigdy nie trzeba brać obecnej liczbę parafian, ale jaka będzie za lat 20“. Wypadało zatem wybudować kościół, który by mógł pomieścić dwa tysiące osób. Ale jak pogodzić to z pierwszym postanowieniem: nie wydawania nad to, co się posiada? Biskup i tu przyszedł w pomoc radą: „Zakładajcie fundamenty, ale nie wszystkie od razu; ułóżcie najpierw kwadrat i na nim budujcie kościół z frontem tymczasowym: za rok zburzycie ścianę frontową tymczasową i przedłużycie kościół, jeżeli zbierzecie dosyć pieniędzy i tak dalej idąc, przyjdziecie z czasem do całkowitego kościoła“.

Bartolo Longo, który się wcale nie znał na architekturze, uważał tę rade za genialną. Ale powstało nowe pytanie: jak budować fundamenty, czy na arkadach, co taniej, czy nie na arkadach? Jaki dać kształt kościołowi? Ozy ma być o kolumnach, czy nie? Czy o jednej nawie, czy o trzech? Czy w kształcie krzyża greckiego, czy łacińskiego? Czy sklepiony ma być, czy o wiązaniach z drzewa? — Trzeba było przynajmniej jakiegoś rysunku architektonicznego, ale biskup jak najmocniej przestrzegał przed architektami: „Połowa pieniędzy pójdzie na architekta, a nie macie ich za wiele”.

Trzeba jednak było się zdecydować przynajmniej na szerokość kościoła, jeśli długość miała z czasem przybywać w miarę zasobów. Widział Bartolo Longo w Scafati kościół, który odpowiadał temu w zupełności, czym miał być kościół projektowany, udał się zatem tam z żoną, z jednym księdzem i murarzem i zaczęli brać miary. Ksiądz ów narysował nawet plan, a murarz poradził, by robotników zgodzić na dniówki, to będzie taniej, a on sam będzie za darmo pilnował roboty, bo taki uczynił ślub Matce Boskiej. Zadecydowano też, że fundamenty będą na arkadach. Trzeba było teraz pomyśleć o materiale. Stróż ruin pompejańskich miał u siebie na składzie zapas kamieni wulkanicznych, ofiarował z nich 12 metrów kubicznych; czekano tylko fur, aby je przewieść. Wtem, kiedy zebrali się ludzie w kościółku w niedzielę dnia 14 maja 1876, a był i Bartolo z żoną i jej rodziną i dwóch kapłanów, jego przyjaciół, proboszcz zaproponował, aby wszyscy, na znak poddaństwa Panu Nieba i ziemi, po nabożeństwie przenieśli te kamienie na miejsce budowy. I poszli wszyscy z proboszczem na czele, każdy wziął na barki swe ciężki kamień i drogą, zwaną Via Sacra, dźwigali pół godziny drogi, oblani potem, pod piekącym słońcem, przystając od czasu do czasu, aby odetchnąć.

Przystąpiono wreszcie do roboty. Jeden ksiądz poradził wziąć robotnika z Boscotracasa, jako tańszego i wzięto ich stamtąd. Ale okazało się, że nie znali właściwości gruntu pompejańskiego i nie dosyć głęboko założyli fundamenty. Było rzeczą jasną, że się bez porady jakiegoś architekta nie obejdzie. Uproszono więc jednego młodego, który podjął się za darmo obejrzeć robotę. Zganił ją też zaraz: fundamenty na arkadach nie wytrzymają — powiadał— trzeba je nadto kopać głębiej, a jeśli się nie założą od razu wszystkie, to potem kościół rysować się będzie. Co tu było robić? Bartolo Longo udał się więc do biskupa po poradę. „Zawieście robotę — rzekł biskup — aż wam przyślę mojego majstra Salvatore. On zadecyduje, a i ja sam pójdę zobaczyć”. Salvatore był to prosty murarz, starzec już, którego biskup bardzo cenił i do robót wszelakich używał. Bartolo Longo podaje rozmowę swoją z owym Salvatorem na dowód, jak powiadają, że kościół dotychczas jeszcze nie wyszedłby z fundamentów, gdyby był dziełem ludzkim.

— Cóż powiecie, majstrze, fundamenty te czy dobrze są założone?

— Pewnie, że dobrze.

— Ale młody architekt powiedział, że są na nic, że trzeba je przerobić.

— Tak, tak, są na nic rzeczywiście.

— Ale czy sądzicie, że jeśli się pogłębią filary, a zwężą arkady, możemy być pewni swego?

— O, tak, wtedy można być już pewnym.

— Ale ks. biskup powiada, że gdy Wezuwiusz potrzęsie, to budynek na takich fundamentach oparty, padnie.

— Pewnie, że padnie.

— Więc może lepiej zakładać fundamenty nie na filarach, a wtedy nie będzie już obawy o trzęsienie ziemi?

— Tak, wtedy nie będzie już obawy.

— Ale nie wiemy, jakiej długości i szerokości zakładać fundamenty, bo ks. biskup powiadał, aby częściami je zakładać, w miarę przybywania funduszy. Wy co na to powiadacie?

— Tak byłoby rzeczywiście dobrze.

Bartolo Longo był w rozpaczy, ledwo mógł po wstrzymać swoją niecierpliwość i pobiegł do Neapolu. Zaraz udał się do jednego ze swoich przyjaciół. U niego zastał starszą już i poważną osobę, sobie wcale nieznaną. Nie zważając na to, opowiada o swoich kłopotach.

— A kto jest architektem? — zapytał nieznajomy.

— Nie mamy architekta.

— Jak to? budujecie kościół, i nie macie architekta? Czy macie aby plan?

Bartolo Longo miał go przy sobie, pokazał go. Nieznajomy, popatrzywszy na plan, uśmiechnął się.

— A dlaczegóż nie chcecie wziąć architekta? — zapytał.

— Bo by nam to pochłonęło połowę z tego, co z takim trudem zbieramy na budowę.

— To przesada. Zresztą moglibyście znaleźć architekta, który by wam darmo pomógł.

— O, co to to nie, nigdy w świecie. Dosyć się nasłuchałem kłopotów, jakie mieli ci, co przyjmowali usługi architektów bezpłatnych. Pretensji i procesom nie było końca.

— Nie wszyscy są takimi — odrzekł nieznajomy. — Ponieważ budujecie kościół dla biednych chłopów i za zbierane jałmużny, nie tylko wam zrobię plan za darmo, ale dopilnuję budowy, a nawet koszty podróży biorę na siebie.

Bartolo Longo nie wiedział, co ma uczynić, nieufny do architektów, pytał oczyma swego przyjaciela, ale ten uśmiechnął się i rzekł mu: — Bartolo, ten pan to Antonio Cua, architekt i profesor uniwersytetu, a najlepszy człowiek w świecie.

Opatrzność Boża wyrwała z kłopotów i odtąd budowa postępowała rączo, a prowadzona była ze znajomością sztuki.

Bartolo Longo, przez którego ręce przeszło 20 milionów i który potrafił je dobrze i umiejętnie użyć, a wielkich dzieł dokonał, pozostał takim prostym, takim skromnym, jakim był dawniej, a choć się postarzał, tak samo zawsze był czynnym, tak samo pełnym zapału: a tylko szczęśliwy i wesoły, jakim dawniej nie był, bo pewny, że jak dotrzymał swego słowa i zaprowadził nabożeństwo Różańca świętego w dolinie Pompejańskiej, i to ponad wszelkie możliwe oczekiwania, tak i Matka najświętsza swoją obietnicę spełni i zapewni mu zbawienie. A ta błoga pewność nie dawała mu spocząć, ale do coraz nowych dzieł pobudzała.

Powiedzieliśmy już, że w Nowych Pompejach nowoczesność służyć musiała religii. Bartolo Longo robił wiele reklamą; reklamą uczciwą, opartą na prawdzie. „Napoleon III. śmiał twierdzić, powiadał, że mając 60.000 Francuzów, zdobędzie każdą fortecę; ja, mając 60.000 egzemplarzy mojej odezwy, zbuduję świątynię w Pompejach”. I zbudował, Ale na tym nie po przestał. Koło świątyni umieścił sieroty i żywił z 200 osób, sam nic nie mając.

A że druk musiał mu we wszystkim służyć, więc wydawać zaczął czasopismo pod tytułem „Różaniec i Nowe Pompeje” , które rozchodziło się w przeszło 200.000 egzemplarzach, a rozsyłało się za darmo. W tym czasopiśmie r. 1891. w parę dni po poświęceniu nowego kościoła, Bartolo Longo ogłosił odezwę, w której stawiał to pytanie: „Jaka klasa ludzi najbardziej jest opuszczoną?” i odpowiadał; „Synowie przestępców kryminalnych. — Nie są to sieroty, więc nie mogą korzystać z zakładów dla sierot; a są gorzej niż sieroty, bo znienawidzeni dla przestępstw rodziców, niosą na sobie, bez żadnej własnej winy, piętno niesławy, a mając wciąż przed oczyma zbrodnię ojca, powoli idą tą samą drogą. Ach gdybym mógł tu, pod cieniem tej świątyni, pod macierzystym płaszczem Maryi, postawić zakład wychowawczy dla synów więźniów? Taki zakład ratowałby nie tylko te dzieci opuszczone, ale umoralniłby jeszcze same więzienia. Kiedy przestępca skazanym zostaje na lat 15. 20., a tym bardziej, jeśli na całe życie, pierwsze uczucie, jakie się w nim budzi, jest uczucie okropnej rozpaczy. Taki przeklina Boga, przeklina społeczeństwo, przeklina siebie samego. Najznakomitsi badacze stosunków więziennych opowiadali mi, że akcja społeczna żadnego przystępu nie ma do serca więźnia, skoro je opanowała rozpacz.

Otóż, jeśli w takim stanie będąc biedny więzień zasłyszy o swych dzieciach, że one nie są w zupełnym opuszczeniu, jak to bywa dotychczas, że nie są znienawidzone, że są ludzie, co się nimi zajęli, że ta Panienka z Pompei, jako najczulsza Matka, zbiera je pod swój płaszcz macierzyński, ach wtedy myślę, że do tego serca wejdzie promyk światła. Odtąd biedny więzień, wspominając o swoich dzieciach, wspomni i o Maryi; zacznie się modlić”. I już pewny, że dzieło to stanie, zaczął wydawać nowe czasopismo „Valle di Pompei”, a poświęcone jedynie kwestii wychowania synów więźniów. I znowu ze sto tysięcy egzemplarzy szło na wszystkie strony, rozsyłane darmo. I stanęło dzieło jedyne na świecie: Zakład wychowawczy dla dzieci skazańców. Ale, że przez ten zakład chciał działać umoralniająco na więźniów samych, wszedł zatem przez chłopców w relacje z rodzicami. Przeszło ze 100 więźniami we Włoszech prowadził korespondencję, a owocami tej swojej pracy dzielił się z publicznością; stąd ciągłe budził zajęcie się społeczeństwa losem nieszczęśliwych i gorących znajdował współpracowników.

Czasopismo „Valle di Pompei” stało się z czasem bardzo zajmujące. W nim opisywał każdego chłopca, dawał jego fotografię, w pierwszych chwilach pobytu jego w zakładzie, i po jakimś czasie. Widzi się na twarzach, jakie przechodziły przeobrażenia. Na faktach życia codziennego pokazał, jak rzeczywiście taki syn zbrodniarza przechodzi z dziedzicznymi skłonnościami do zbrodni i jak wychowanie religijne te skłonności pokonywało.

Podnosi te spostrzeżenia swoje, jako argument przeciwko szkole materialistycznej. Dzieło to jego więc, prócz cechy dobroczynnej, miało jeszcze znaczenie apologetyczne.

Aby dać wyobrażenie, jak Bartolo Longo sobie radził, przedstawię tu w skrócie, w porządku chronologicznym, postęp tego dzieła.

W roku 1892 przybył mu pierwszy syn więźnia. Przyjął go i postanowił zaraz wybudować gmach, i jeszcze tego samego roku, dnia 29 maja, było uroczyste poświęcenie pierwszego kamienia pod przyszły zakład, przy udziale mnóstwa osób, przybyłych z Neapolu. Ceremonii dokonał biskup z Nola. Przemawiało dwóch adwokatów; zabierał głos i Bartolo Longo. „Mam już jednego syna skazańca — powiadał — którego uściskałem tu, na miejscu. Obiecuję za lat pięć przedstawić wam stu innych, już w nowym budynku. To nie sen, to nie złudzenie. Widzicie ten długi szereg dziewcząt ubranych w bieli. Przed pięciu laty nie było ani jednej sieroty; dziś jest ich sto. Na placu Nowych Pompei położono pierwszy materialny kamień gmachu, w którym mają się wychowywać synowie skazańców. Wy, w tej sali kładziecie pierwszy kamień moralny tego gmachu. Dziś wyciągając ręce ku temu nowemu dziełu, przykładacie rękę do innego jeszcze dzieła, do umoralnienia więzień. Kiedy biedny skazaniec posłyszy, żeście tu przybyli święcić założenie dzieła, które ma ratować jego syna, rzuci się na kolana, łza pokryje jego oschłe powieki, a podnosząc ku niebu zbiedzone lica, wyjęknie słowo, nie przekleństwa, ale błogosławieństwa na głowy wasze i dzieci waszych. — Nie będzie już złorzeczył społeczeństwu”.

Takie słowa poruszały i miały swój skutek. Swoje czasopismo zaczął rozsyłać po więzieniach. — Zaraz, w przeciągu czterech miesięcy, otrzymał 335 listów od więźniów. Prosili oni, by się sieroty za nich modliły, prosili o koronki. Niektórzy opisywali, jak wielką pociechę odnoszą z odmawiania Różańca, dziękowali za przesłane książki; a wszyscy wdzięczni, że ktoś im serce okazał. Byli i tacy, co skruszeni, uznawali tę karę, jaką cierpieli, za błogosławieństwo Boże dla duszy, bo przez nią mogli odpłacić za swą zbrodnię. Dawniej — pisał mu jeden — dzień każdy wydawał mi się rokiem całym i wciąż byłem niecierpliwy; dziś jestem tak spokojny i zadowolony, że zapominam niemal, gdzie jestem. Obiecuję, gdy wyjdę z więzienia, prowadzić życie uczciwe. I ja byłem, dzieckiem będąc, opuszczony zupełnie… I może… Ach, jak mi żal tych biednych dzieci co maja ojca w więzieniu! Ale o ile są dzisiaj szczęśliwsze ode mnie, że znajdują opiekę“.

„Kiedy ja byłem dzieckiem, nie znalazła się jedna dusza chrześcijańska, co by się zlitowała nade mną, co by mię była sprowadziła ze złej drogi na drogę uczciwości!“ Tak pisał syn więźnia, sam więzień teraz. Te listy dodawały odwagi. Ale były i inne, które rozdzierały duszę Bartola Longa. Otrzymał list jeden, na którym odczytał wydrukowany przepis więzienny, że skazanym na ciężkie roboty raz tylko co trzy miesiące wolno pisywać do krewnych. Ten więc, co pisał do mnie — powiada — pozbawiał wiadomości o sobie swoją rodzinę, starą matkę, może żonę i dzieci swoje, i będą musieli czekać całe sześć miesięcy, aby się dowiedzieć, czy syn, mąż lub ojciec żyje jeszcze! A jednak ten człowiek pisał do mnie! I cóż takiego pisał. Kiedy drżący ze wzruszenia przebiegałem te stronnice, miałem to uczucie, tę pewność, że każde słowo w nich było oblane łzami“.

Skazaniec, który do mnie pisał, polecał mi swoich synów. „Valle di Pompei“ rozniosło wiadomość między więźniami o zakładzie moim. Polecał mi więc swoich synów, ale z takim jękiem, z takim bólem, słowami, które by mogły wychodzić chyba z ust konającego. A choć to nie pisał umierający, pisał ten, kto się uważał już za nieżyjącego, oddzielonego na zawsze od wszystkiego i od wszystkich. Były to słowa skazanego na całe życie. Inny znowu pisał: „Jestem skazany na zawsze, nie zobaczę już nigdy światła ani wolności; ale mam sześciu synów. Jeśli ich nie uratujesz, pajdą oni wszyscy za mną do więzienia”.

Ale jak przyjmować więcej chłopców kiedy budowa się zaczęła i wszystko, co się miało, dawało się na budowę? Bartolo Longo nie miał serca odmawiać przyjęcia tym nieszczęśliwym i zrobił ofiarę z nadziei oglądania wspaniałego, odpowiednio do potrzeb urządzonego gmachu. Wstrzymał roboty, a kupił dom, który tymczasowo urządził, jak mógł, na zakład wychowawczy.

W następnym roku, 29 maja, zebrało się znowu w Dolinie Pompejańskiej mnóstwo osób zaproszonych. Byli tam z różnych miast włoskich przedstawiciele uniwersytetów, sądownictwa, prasy. — Przemawiali adwokat Porlati z Neapolu, adw. Casoli z Modeny, profesor uniwersytetu Tonioli z Pizy. Zabierał też głos, jak zwykle, Bartolo Longo.

Rozsyłane wszędzie jego czasopisma i odezwy wywołały ogromne zajęcie, ale też i protesty. Zwrócili się przeciwko niemu ludzie bez wiary. W przemowie swojej dawał im teraz odprawę. Powiadali mu: Niczego nie wykażesz, bo kto się rodzi zbrodniarzem, musi umrzeć zbrodniarzem. Takie jest prawo natury. „A więc — pyta Bartolo Longo — co mamy robić? Nie trzeba się zajmować tymi nieszczęśliwymi, odpowiadacie mi, trzeba zostawić ich losowi. A czy wasi lekarze, choć wyznają wasze zasady, opuszczają dzieci chore od urodzenia na suchoty?”

Jak na niepewnych podstawach opiera się nauka niedowiarków, cytował fakt jeden, który obudził wielką wesołość w słuchaczach. „Przychodzili nieraz do zakładu profesorowie, lekarze chorób umysłowych. Zdarzyło się, że sławny jeden doktor, frenolog, mając sobie przedstawionych synów skazańców, uczepił się szczególnie jednego: „Ten chłopiec ma wszystkie cechy zwyrodnienia — rzekł do obecnych. Patrzcie na jego zęby, uszy, głowę, czoło… wszystko to każe wnioskować, że jest dziedzicznym zbrodniarzem”. Wziąłem go za ramię i odprowadziłem nieco na stronę. „Doktorze — powiedziałem mu — zaszła pomyłka. Ten chłopiec nie jest z moich, znalazł się tu przypadkiem. To syn wysokiego urzędnika”…

Powiadali mu pozytywiści: „Przyjmując do swego zakładu tych nieszczęśliwych, kładziesz na nich piętno hańby, bo nie będą mogli już ukryć, że są synami zbrodniarzy, bo już sama nazwa tego zakładu przypominać będzie zawsze ich pochodzenie”. Ale w takim razie potępić trzeba wszelkie zakłady dobroczynne, które wzniesione są dla leczenia różnych ran społecznych. „Jeżeli chodzi o nazwę — powiada Bartolo Longo — to ją można zmienić. Kiedy pytałem przyjaciół, jak nazwać ten zakład, powiadali mi: Daj mu twoje imię, a tak odpowiedzialność na ciebie samego spadnie. Zakład też od początku samego ma nazwę: Zakładu wychowawczego Bartola Longa. Ale pytam, czy te dzieci, nie będąc w zakładzie, ukryją to, że są dziećmi zbrodniarzy? Nigdy w świecie. Pobyt zaś ich w zakładzie może je tylko zrehabilitować, jeśli potrafimy je tu przerobić na uczciwych ludzi.

Powiadają nam, nareszcie, że jeśli te dzieci, z urodzenia zbrodniarze, zbierze się razem, stworzy się legowisko dzikich zwierząt. W tym legowisku każdy będzie objawiał na zewnątrz swoją złość wrodzoną j przywłaszczać sobie będzie złość innych, patrząc na nią. Zakład zatem taki jest rzeczą niemoralną, antyspołeczną. A wniosek stąd jaki? Zostawić ich własnemu losowi, to jest, pozwolić im umierać w nędzy i spodleniu. — Oto ostatnie słowo tej nauki bez miłości!

„Powiadają, że stwarzamy legowisko dzikich zwierząt! Otóż społeczeństwo ma prawo pozbywać się dzikich zwierząt, co napastują drogi i domy. Albo nieudolne do obrony kraju. Niech na nie polują, jeśli ich nie chcą, by nie stwarzać legowisk dzikich zwierząt, więc niech je zabijają. Ale niech zabijają oni, jeśli mają na to serce: nie my. Niech je mordują, jak mordowano w Sparcie dzieci chore i ułomne, bo nieudolne do obrony kraju. Niech na nie polują jak się poluje na tygrysy i jak niegdyś polowano tu w tej dolinie, na wilki. Za każdego wilka upolowanego dawana 25 lir nagrody. Niech naznaczą i oni cenę na głowę każdego nieszczęśliwego dziecka zbrodniarza. Ale jako żyw jest Bóg, we Włoszech, które dały światu tych, co odkrywali ziemie nowe i nowe nieba, Krzysztofa Kolumba i Galileusza, nie zabija się żadne dziecko! Jeśli nie chcą zabijać, niech mi pozwolą wsadzić je do klatki. Ale miłość dokonuje cudu przemienienia. Dzisiaj przedstawię wam piętnaście tych mniemanych dzikich zwierząt, a zobaczycie przed sobą nie dzikie zwierzęta, ale piętnastu miłych chłopaków. Przedstawię je wam, bo te biedne dzieci potrzebują tego, abyście okazali im współczucie, abyście je widzieli. One chcą widzieć swych dobroczyńców, oczekiwały dnia dzisiejszego — to ich święto. Nie przedstawić ich wam dzisiaj, byłoby dla nich ubliżeniem, pokazałoby, że się o nie nie dba. Przyjmijcie je miłośnie. Niech widzą teraz, w zaraniu swego życia, że społeczeństwo je kocha, a nie nienawidzi”.

Kiedy po tej przemowie przyprowadził 15 chłopców przed zgromadzenie, wzruszenie ogarnęło wszystkich. Ustawili się rzędem, a gdy nastała cisza, trzech z najmniejszych wystąpiło i wyrecytowało małe wierszyki. Ci, którzy widzieli już te same dzieci, kiedy tylko co były przybyły do zakładu, brudne, w łachmanach, pełne robactwa, wynędzniałe, o dzikim wejrzeniu, a dziś patrzyli na ich wesołe, otwarte, skromne, ale śmiałe twarzyczki, nie mogli się od łez powstrzymać. A kiedy wszystkie te dzieci zaczęły pomiędzy obecnych rozdawać drukowane, tylko co wyrecytowane wierszyki, rozrywano między siebie tych synów zbrodniarzy, pieszczono, całowano. „Patrząc na to — powiadał Bartolo Longo — zdawało mi się, że w tej chwili obie części ludzkości, ta, która używa i ta, która cierpi, dawały sobie uścisk pojednania i miłości przed ołtarzem Najświętszej Panny Pompejańskiej”.

Naprawa przez zakład Bartola Longa już się rozpoczęła.

W roku następnym (1894), przy końcu maja, odbyła się znów uroczystość w Dolinie Pompejańskiej, były znowu przemowy, a w końcu, jak zwykle, przemówił Bartolo Longo. Ubiegłoroczne jego występy przeciwko pozytywistom wywołały z ich strony odpowiedzi, jednak sam profesor Lombroso zmienił swe zdanie. Dotychczas stał uparcie przy tym, że zbrodniarze od urodzenia nie dadzą się nigdy wychowaniem przerobić, teraz już przypuszczał, że niektóre z tych dzieci można poprawić.

Zarzucano więc, że Bartolo Longo, nie znając i nie przyjmując zasad filozofów bez religii, nie będzie mógł nigdy ze skutkiem pracować nad wychowaniem dzieci przestępców. — „Ja nie idę za szkołą Salpetiere — odpowiadał im on — ani za szkolą w Nancy, ani za Lombrosem, ani za Ferrim; mój mistrz to Chrystus. Nie pogardzam nauką, bo nauka prawdziwa nie jest w przeciwieństwie do miłości. Bóg jest miłością i twórcą nauki. Jakżeż zatem mogą miłość i nauka stać z sobą w przeciwieństwie, skoro z jednego źródła wychodzą?”

„Nie jestem więc przeciwnikiem nauki: ale tam, gdzie nauka sprzeciwia się miłości, tam ja zostawiam naukę, a idę za miłością. Kiedy więc nauka nowoczesna rozprawia o tym, czy synowie zbrodniarzy mogą być wychowywani, czy nie — ja ich wychowuję.

Gdy zastanawia się nad tym, jakie zasady wprowadzić w wychowanie zbrodniarzy dziedzicznych, ja ich przerabiam, wdrażając do pracy i do modlitwy. To mój sekret wychowawczy: praca i modlitwa.

Zarzucają mi, że niczego nie osiągnę, bo w wychowaniu trzymam się zasad Ewangelii, już przestarzałych, a nie zasad nowożytnej nauki; odpowiadam na to, przedstawiając Wam tu pierwsze owoce, rezultaty już otrzymane”.

I tu rozpoczynał wykład swego rodzaju. Opisywał poszczególnie każdego chłopca, jakim był, jakim dziś jest. Wykazywał, na jakiego zbrodniarza nauka go skazywała, przez wzgląd na jego czaszkę, twarz, głowę i na jego pochodzenie. Opowiadał to wszystko, co sam spostrzegł w zachowaniu się chłopca, a potem mówił o przemianie, jaka w nim zaszła— a zaszła w wielu, jeśli żadnej przemiany na lepsze nie było, z całą szczerością i w całej prawdzie wyznawał, że dotychczas nic się nie otrzymało.

Oto np. przedstawiał ośmioletniego chłopca: Mario Moscini. Był już rok w zakładzie. Miał wszelkie dane na zbrodniarza. Dziwne zjawisko: kot domowy jemu tylko dawał się głaskać i on tylko kota lubił: chciał być też fotografowanym z kotem. Złośliwy j chytry był jak kot. Uśmiechał się zawsze ironicznie. Bardzo był zdolny, a w kłamstwie mistrzem. Na poczekaniu stwarzał całe historie, aby się usprawiedliwić; a robił to z taką obojętnością i z takimi szczegółami, że wyprowadzał w pole samych przełożonych. Jedyny to chłopak spośród 40, który nienawidził swego ojca. Miał to nieszczęście, że widział, jak ojciec zabijał jego matkę! Nigdy nie przebaczał, a zemsta była mu rozkoszą. Mścił się zawsze, z wyrachowaniem, na zimno, a lubił już naprzód dać poznać przeciwnikowi, że się zemści. Był prawie nieczuły na własne cierpienia, co psychiatrzy nazywają analgezją, a która ma być znakiem, że ktoś z urodzenia ma nieczułość moralną, to jest, że dla niego nie ma różnicy między dobrem a złem. Z całego opisu, który dał Bartolo Longo, a który tu skróciliśmy, widać, z jaką miłością i z jakim niepokojem obserwował tego chłopca. Z najdrobniejszymi szczegółami opowiadał fakty, jednakawoż fakty te zdawały się usprawiedliwiać całkowicie sądy pozytywistów. Czy jest jakaś nadzieja poprawy? — pytał — i odpowiadał; jeszcze nie wiadomo, gdyż oto wczoraj jeszcze zaszedł wypadek, który zdaje się lepiej o nim rokować. Już było pod wieczór, a chłopcy jeszcze pracowali na gwałt w drukarni, aby dokończyć składania książeczek, które dziś wam będą rozdawane na pamiątkę. Dyrektor zwolnił ich od roboty, bo byli bardzo pomęczeni i zaczęli się bawić. Pozostał najmniejszy z nich, Tedeschi, bo układał arkusze. Po pewnym czasie zawołał dyrektor: „Kto chce zastąpić Tedeschiego, by i on trochę odetchnął?” Nikt się nie odezwał. „Nikt więc z was nie ma litości nad biednym waszym towarzyszem?” — „Pójdę ja go zastąpić” — zawołał… kto? — Mario Moscini. Jest to pierwszy czyn jego szlachetny. To mi daje nadzieję. Zresztą nie mogłem jeszcze doświadczyć środka ostatecznego najpotężniejszego, nieznanego materialistom i racjonalistom. Mario Moscini nie przystąpił jeszcze do pierwszej Komunii.

Okazało się, że ten środek nie zawiódł. Oto znajdujemy w przemowie Bartola Longa roku następnego opowiedziane przemienienie zupełne Maria Moscini po Komunii świętej! Opisuje walki, jakie staczał ze sobą Moscini, a kiedy mu już bardzo ciężko było, kiedy widział, że tym razem nie utrzyma swego strasznego charakteru na wodzy, jak prosił o spowiednika, z rana przyjmował Komunię św., i jak znowu wracał do równowagi. Ten chłopak, który dotychczas był tyranem swoich towarzyszy, dziś ich bierze w obronę, prosi za nimi przełożonych. Ciężko raz pokrzywdzony przez kolegę, nie tylko mu przebacza, ale wstawia się za nim, by mu darowano. Musiano darować na jego prośbę. . .

Jedna rzecz trapiła Bartola Longa. Moscini, jak widzieliśmy, nienawidził swego ojca. Po Pierwszej Komunii św. ustąpiła wprawdzie nienawiść, ale został pewien wstręt. Kiedy mu się mówiło o ojcu, spuszczał oczy i milczał. Zbliżało się święto Matki Pompejańskiej. Moscini wraz z innymi przygotowywał się do przyjęcia Komunii św. „Pomódl się za twego ojca, powiedział mu Bartolo Longo, owszem, napisz do ojca, że w dniu Komunii św. będziesz się modlił za niego“. Moscini posłuchał. Niedługo po tym przyszedł list od ojca, uszczęśliwionego, ze syn o nim nie zapomniał. Ach! czuł zapewne, ze syn jego mógł mieć tylko pogardę i nienawiść do niego i to go bez wątpienia najbardziej gryzło w więzieniu. Bartolo Longo przeczytał chłopcu list ojca. Chłopak słuchał zrazu w milczeniu, ale po chwili zaczął blednąć, a w końcu łzy mu się puściły z oczu. „Ojcze mój! ach ojcze mój!“ wyjęknął. Miłość synowska obudziła się w Moscinim. Bartolo Longo ukląkł wraz z nim razem i obaj modlili się za nieszczęśliwego Ojca. Przeglądałem sprawozdania z lat następnych: Mario Moscini zawsze odtąd pierwszym był uczniem i najlepiej się sprawował.

Przemowa z roku 1894 miała zakończenie dramatyczne. Bartolo Longo mówił na końcu o testamencie zbrodniarza. W więzieniach florenckich siedział zbrodniarz skazany na zawsze. Zabił kilkoro ludzi, a w końcu własną żonę. Zostawił czworo dzieci, a myśl o nich przejmuje go rozpaczą. Śmierć się zbliża, a on bluźni i narzeka. Ale ma dwóch synów w Valle di Pompei i jeden z nich Maksymilian, wraz z siedmioma swymi towarzyszami ubiegłego roku przystąpił do pierwszej Komunii św.

Bartolo Longo, kiedy pobożnie klęczeli po przyjęciu Komunii św., zbliżył się do nich i rzekł: „Dzieci, pomódlmy się razem tak: O dobry Jezu, który z miłości dla nas chciałeś być uwięzionym, bitym, wyśmianym, a potem przelałeś krew swoją na krzyżu, ach! przez tę miłość Twoją, która kazała Ci się stać więźniem naszym w Eucharystii, a w tej chwili i w sercach naszych, wysłuchaj nasze modły, jakie Ci zanosimy za rodziców naszych: w więzieniach pociesz ich w tym dniu tak uroczystym twojej i naszej Matki, Maryi. Jakoś nas nawiedził dzisiaj, nawiedź i rodziców naszych w więzieniach. Daj im poznać twoją miłość, która ich uczyni dobrymi, cierpliwymi, zdanymi na wolę Bożą; daj im żal za grzechy”.

Po nabożeństwie powiedział chłopcom Bartolo Longo: „Piszcie do waszych rodziców, pocieszcie ich“. Maksymilian napisał do ojca swego. Posłano list na ręce kapelana więziennego. Skazaniec, usłyszawszy, że jest list do niego, „Któż to pisze do mnie?“ zawołał zdziwiony. „Któż to pamięta jeszcze o mnie?“ „To twój syn, Maksymilian, pisze z Valle di Pompei”. Zadrżał starzec, a w miarę, jak słuchał czytania, bladł ze wzruszenia, a kiedy usłyszał, że syn jego, którego opłakiwał był jako opuszczonego, zgłodniałego, odpychanego przez wszystkich, skazanego na włóczęgę, a w końcu na więźnia, jak ojciec — znajduje się w miejscu bezpiecznym, że jest szczęśliwy i nie zapomniał o ojcu zbrodniarzu, ale się modli za ojca — wtedy ten człowiek, co niejeden ciężki cios przetrzymał, nie wytrzymał nadmiaru szczęścia. Padł na ziemię zemdlały: a kiedy przyszedł do siebie, był to już inny człowiek. Już nie rozpaczał. — Niedługo potem skazaniec ów napisał list do swych synów, list pierwszy i ostatni, jakoby swój testament. — „Starajcie się przede wszystkim — powiada w nim — być dobrymi chrześcijanami, a wtedy będziecie j dobrymi obywatelami i unikniecie tego nieszczęścia, które mnie spotkało. Nie miejcie nigdy nienawiści do nikogo, a wszystkim czyńcie dobrze. — Miejcie zawsze wielkie nabożeństwo do Najświętszej Panny. Módlcie się za mną, by mi P. Bóg był miłosiernym”.

„Ach, panowie — zawołał Bartolo Longo — ten skazaniec, który byłby umarł w niepokucie, wzywa miłosierdzia Bożego nad sobą — a to wskutek modlitw swych synów. A kiedy w dwa miesiące później umierał w więziennej celi, a kapłan odmawiał za nim modlitwy za konających, zebrał jeszcze ostatek sił, ręką konwulsyjnie porwał coś z szyi i podniósł do oczu. Był to szkaplerz Najświętszej Panny Pompejańskiej, który mu syn jego przysłał. Umierający wpatrywał się weń, a z ust jego wyszło słowo nie bluźnierstwa i przekleństwa, ale słowo błogosławieństwa dla syna, który stał się dobroczyńcą jego duszy, dla dobrodziejów jego synów — a ostatnie jego słowo było imię Maryi! Niedługo, panowie, pójdziecie zwiedzać zakład, który przygarnia synów zbrodniarzy. Całujcie te mury nie tylko dlatego, że w nich znajdują przytułek dzieci opuszczone, które wy wychowujecie, ale i dlatego, że w nich się mieszczą przyszli apostołowie więzień”.

I na takich ich Bartolo Longo wychowywał. Obiecał za lat 5 przedstawić stu synów skazańców. Obietnicy dotrzymał. Roku 1897 było ich w zakładzie rzeczywiście stu. W lat dziesięć, tj. 1902, było ich 132. w 1904 — 140. Wielu wyszło już wychowanych z zakładu. Jeden pracuje uczciwie w jednej drukarni w Rzymie, drugi jako introligator w Nowym Jorku. Trzeci wrócił w swoje strony jako szewc. Dwóch innych przyjął biskup z Catanzaro do swego seminarium, bo mieli powołanie na kapłanów. Ale, co więcej, wielu chłopców z zakładu adoptowały różne rodziny za własnych synów.

To dowodzi, jak wielkie przeobrażenie pojęć dokonało się w społeczeństwie pod wpływem zakładu Bartola Longa, jak wielkich cudów dokonała i nie przestaje dokonywać N. Panna Pompejańska.

Źródło: Smolikowski P. (1914). Najświętsza Panna Pompejańska. Drukarnia Prawda, Kraków. Niektóre słowa uwspółcześniono.

Obraz: ilustracja z książki.




Czy wielki biznes zadba o polskie ideały?

O ideale kobiecym Polacy, wychowani w kulcie Maryi, wiedzą od wieków więcej niż jakikolwiek inny naród. Tymczasem, w ramach promocji celów zrównoważonego rozwoju ONZ – „równości płci” oraz „dobrej jakości edukacji” – jeden z międzynarodowych banków komercyjnych powiązany z francuskim kapitałem ogłosił w marcu kampanię, której celem jest uświadomienie polskiej młodzieży wagi kobiecego ideału. „Młodzieży w Polsce, zwłaszcza dziewczynkom, nadal brakuje inspirujących kobiecych autorytetów”, ubolewa bank. Jako stosowne wzorce osobowe bank proponuje między innymi kobiety konduity tak wątpliwej, jak Frida Kahlo, Irena Krzywicka czy Helena Modrzejewska.

Obserwując zagrożenia, jakie w początkach XX wieku niosły ze sobą ideologie liberalizmu, socjalizmu czy ateizmu św. bp Józef Sebastian Pelczar wzywał do walki z nimi poprzez zadbanie o siłę własnego charakteru: „Jeżeli chcemy, aby naród nasz był zdrowy i silny, trzeba … wydać śmiertelną walkę najczęstszym i najszkodliwszym naszym wadom”. Do tych ostatnich święty zaliczył przede wszystkim różne przejawy chorób woli: lenistwo, pijaństwo, hazard, rozrzutność. Wszelkie „folgowanie niezdrowym fantazjom” prowadziło, zdaniem duchownego, do słabości politycznej i gospodarczej państwa, a w konsekwencji do „nędznej wegetacji” jego obywateli. Antidotum na taki stan rzeczy miało przynieść duchowe i moralne odrodzenie narodu, o którego bp Pelczar usilnie apelował.  

Jego wezwanie do narodu podyktowane było jego głębokim zrozumieniem zależności jaka istnieje między moralnym postępowaniem a niepodatnością na treści ideologiczne. Dla podtrzymania bowiem powszechnego uznania dla promowanych fałszywych idei, ideolodzy muszą stworzyć swój własny system pryncypiów, a przede wszystkim swoją własną definicję dobra i zła. W ustroju socjalistycznym człowiek ma wartość o tyle, o ile stanowi część kolektywu, dzięki któremu zawdzięcza możliwość realizowania swoich życiowych celów. W skrajnej formie tego ustroju przyjmuje się zasadę: „państwo jest wszystkim, człowiek jest niczym”, za czym podąża stosowna definicja dobra absolutnego i właściwy jej system zasad etycznych.

Czasy współczesne przynoszą jednak zadziwiającą przemianę w sferze idei. W 1926 r. Gilbert Keith Chesterton poczynił niezwykle trafną jak na swoje czasy obserwację: „Wielki biznes i socjalizm państwowy są do siebie bardzo podobne, zwłaszcza wielki biznes”. Ten ostatni wykorzystuje bowiem te same co socjalizm mechanizmy kierowania psychiką osób poddających się jego wpływowi. Zmieniło się jedynie nastawienie samych osób. Szereg wyobrażeń charakterystycznych dla systemu socjalistycznego wszedł do korporacyjnego użytku niepostrzeżenie, bez wyraźnego sprzeciwu opinii publicznej, który zazwyczaj miał miejsce w przypadku systemów totalitarnych.     

Destabilizacja rzeczywistości

Ostatnie miesiące obfitowały w dyskusje nad wpływem gigantów cyfrowych, takich jak Google, Facebook czy Twitter, na rzeczywistość w jej wymiarze politycznym, kulturowym i gospodarczym. Pojawiły się głosy o jej destabilizacji przez świadome i systematyczne wpływanie na publikowane treści i nadawanie im określonego rysu ideologicznego, któremu sprzyjają rzeczone firmy. Tak sfabrykowana przestrzeń informacyjna formuje opinię publiczną, osłabiając tym samym demokrację, cywilizację zachodnią oraz równowagę geostrategiczną.   

Destabilizujący wpływ na rzeczywistość mają jednak nie tylko giganci cyfrowi. Od kilkudziesięciu już lat wpływ ten dostrzegalny jest ze strony większości korporacji międzynarodowych i globalnych, działających w różnych gałęziach gospodarki. Korporacyjna działalność polityczna (ang. Corporate Political Activity, CPA) jest zjawiskiem, które paraliżuje społeczeństwo, eliminując reprezentację obywateli z politycznych procesów decyzyjnych, ich głos z debaty publicznej oraz ich udział w prywatnych dyskusjach na tematy preferencji politycznych. Korporacje ponadnarodowe wpływają na procesy legislacyjne państw, nie biorąc pod uwagę dobra ich obywateli, a jedynie własne korzyści i zyski. Powszechnie znany jest fakt unikania zobowiązań podatkowych w krajach takich jak Polska, na czym w sposób oczywisty traci polski podatnik.

Manipulacja ludzkim „prachceniem”

Większość argumentów przytaczanych w kontekście krytyki działań korporacji międzynarodowych i szkód, jakie przynoszą państwom narodowym, koncentrują się na ich akcjach informacyjnych, dezinformacyjnych, na cenzurze pracowników czy lobbying politycznym. Innymi słowy krytyce poddane jest ich oddziaływanie na władze rozumowe obywateli i ich zdolności dyskursywne.

Istnieje jednak inna sfera, w której korporacje dokonują jeszcze większego spustoszenia, a jest nią sfera władz pożądawczych. Te ostatnie są powiązane z rozumieniem dobra i zła, a zatem z zagadnieniami moralności człowieka. Poprzez apetyt zmysłowy pożądamy dóbr materialnych, a z kolei pragnienie intelektualne, czyli wola, odnosi się do przedmiotów poznawanych jako dobre lub złe rozumowo. Wiedza poprzedza działania wolitywne i determinuje ich rodzaj, służąc jako motyw postępowania człowieka. I właśnie poprzez subtelną manipulację wiedzą, można oddziaływać w równie subtelny sposób na owo ludzkie „prachcenie”.

Tradycyjne sposoby formowania woli

Klasycznym przypadkiem manipulacji naszymi władzami wolitywnymi są reklamy, powszechnie wykorzystywane nie tylko przez korporacje międzynarodowe. Reklamy o charakterze informacyjnym nie są szkodliwe. Coraz częściej jednak mają one za zadanie aktywną formację gustów, preferencji i upodobań odbiorców – formują ludzkie władze pożądawcze poprzez przedstawianie określonych dóbr materialnych jako dobra uniwersalne, prowadzące do szczęścia ostatecznego konsumujących je osób.

Kolejnym sposobem na wpływanie na władze pożądawcze jest formowanie zatrudnionych w korporacjach pracowników według firmowych wartości i standardów kultury danej organizacji. Od osób zatrudnianych przez korporacje oczekuje się nie tylko wykonania określonej pracy, ale przede wszystkim bezwarunkowej identyfikacji z celami i ideałami firmy, co odbywa się właśnie poprzez skojarzenie dobra firmy z dobrem uniwersalnym. Wykorzystany jest tu mechanizm woli warunkowej. Skłania się pracownika do wiary, że realizacja jego osobistego szczęścia jest uwarunkowana urzeczywistnieniem dobra firmy. Dąży się do tego, aby posłuszeństwo podwładnego dotyczyło nie tylko zakresu jego obowiązków i kompetencji, ale całej jego osoby, łącznie z jego najgłębszymi przekonaniami.

Mechanizm wykorzystania woli w sposób warunkowy jasno pokazuje jednak, że korporacje nie są jedynymi winowajcami w zawłaszczaniu woli zatrudnionych, ale że aktywną i świadomą rolę odgrywają tu sami pracownicy, zgadzający się na przedstawianą im definicję dobra i wiążący z nim własne szczęście osobiste w sposób absolutny, na czym często cierpią pozostałe sfery ich życia.

Wielkiego biznesu troska o polską młodzież

Oprócz tradycyjnych sposobów formowania władz wolitywnych – konsumentów poprzez reklamy oraz pracowników poprzez kulturę i programy o charakterze etycznym – korporacje używają coraz subtelniejszych metod włączenie się w misję kształtowania pragnień i ideałów polskich obywateli.

W ramach promocji celów zrównoważonego rozwoju ONZ – „równości płci” oraz „dobrej jakości edukacji” – jeden z międzynarodowych banków komercyjnych powiązany z francuskim kapitałem ogłosił w marcu kampanię, której celem jest uświadomienie polskiej młodzieży wagi kobiecego autorytetu. „Młodzieży w Polsce, zwłaszcza dziewczynkom, nadal brakuje inspirujących kobiecych autorytetów”, ubolewa bank. „Spośród wszystkich postaci, z jakimi uczniowie spotykają się w trakcie edukacji, kobiety stanowią ledwie kilka procent – bohaterek podręczników, autorek lektur i… patronek szkół. Możemy to zmienić. Jest jeszcze wiele szkół, które nie mają swojego imienia, a kobiet, które mogą być wzorem i autorytetem, w naszej historii jest bardzo wiele”, zachęca treść komunikatu. Jako stosowne wzorce osobowe bank proponuje między innymi kobiety konduity tak wątpliwej, jak Frida Kahlo, Irena Krzywicka czy Helena Modrzejewska.

Mamy tutaj także do czynienie z próbą wykorzystania zjawiska opartego na formacji władz wolitywnych – wychowanie młodzieży poprzez promocję określonych ideałów osobowych. Wychowywanie poprzez ideały opiera się na aktywizacji pragnienia ucznia, aby upodobnić się do podziwianego przedmiotu, co generuje w nim silne uczucia sympatii, miłości i przywiązania. Każdy ideał służy osobie mu wiernej jako kierująca nim siła i zasada. Ideał posiada swego rodzaju pierwszeństwo przed innymi wartościami. Czasami jest przyjęty świadomie i celowo, innymi czasy jego przyjęcie nie jest do końca zamierzone.

Działania korporacji w sferze polityki, kultury czy moralności oddziałują na rzeczywistość destabilizująco, bowiem mają na celu przesłonięcie prawdziwego jej oblicza. Opisana powyżej akcja marketingowa banku sugeruje, że Polacy mają niewielki szacunek i podziw dla kobiecych autorytetów. Tymczasem, o ideale kobiecym Polacy, wychowani na kulcie Maryi, wiedzą od wieków więcej niż jakikolwiek inny naród i to z ich doświadczenia w tym zakresie mogliby korzystać inni.

Wolność wyboru

W walce z narzucanymi przez korporacje standardami moralności człowiek nie jest zupełnie bezbronny, bowiem kiedy intelekt przedstawia jego woli jakieś konkretne dobro, pozostawia jej wolność jego wyboru lub odrzucenia. Wola jest odpowiedzialna za poruszenie człowieka ku temu, w czym znajduje on dopełnienie swojej ograniczoności. Siła ta jest podstawą miłości osoby i dlatego jest czynnikiem wyzwalającym ludzką wiedzę, twórczość i wszelkie konstruktywne działanie. Dlatego dbałość o rozwój i doskonalenie woli jest tak ważnym elementem kształcenie, szczególnie dzieci i młodzieży.

Czy korporacje mogą na tym polu służyć jako wsparcie? Chesterton porównuje wielki biznes nie tylko do socjalizmu, ale i do armii – armii pozbawionej zarówno zaangażowania w rozlew krwi, jak i cnót wymaganych od osób oddanych rzemiosłu wojennemu. Innymi słowy, mamy tutaj do czynienia z walką, ale jest ona walką o dobra pozorne, pozbawioną wigoru, jakiego wymaga trud walki o dobra prawdziwe i rzeczywiste.

Pomimo ogromnego zakresu działań korporacji zrozumienie, że kluczowym przedmiotem ich oddziaływania jest wola człowieka, odwraca deterministyczną wymowę narracji krytycznej wobec tych podmiotów. Otóż nie są one ostateczną przyczyną sprawczą negatywnych zjawisk w przestrzeni polskiej polityki, kultury czy moralności. Ich działania są skuteczne tylko w takim stopniu, w jakim uda się im przekonać Polaków, że dobro pozorne jest w istocie dobrem absolutnym i uniwersalnym. A zatem ostatecznie przyczyną sprawczą pozostaje każdy Polak, posiadający władze intelektualne i wolitywne pozwalające mu dokonać rozsądnego wyboru między dobrem a złem.

Anna Woźniak

Tekst ukazał się na łamach magazynu Patriotyzm Gospodarczy – dodatku do Gazety Polskiej Codziennie z dn. 25 marca 2021 r.

Ilustracja: Lippo Memmi, Matka Miłosierdzia, 1350 r.




Próby w życiu Maryi

Dzieci i uczniowie nie lubią egzaminów, nie lubią, gdy mają złożyć próbę z tego, czego się uczyły. Nie umieją jeszcze wszystkiego, może i nie uczyły się pilnie, więc boją się wstydu lub kary w razie, gdy się egzamin, próba nie uda. Ale jednak to dobrze, że nauczyciele lub majstrowie żądają takiej próby, bo to pobudza do pilniejszego uczenia się, i oni sami przekonują się, ile jeszcze brak im nauki i wiadomości, muszą się jeszcze ćwiczyć dalej i doskonalić.

Inaczej jest z tymi, którzy w sztuce, w rzemiośle lub w naukach są już mistrzami. Przedłóż takiemu zadanie, powierz jaki interes, będzie się z tego cieszył, bo może pokazać co umie, i jeszcze ładny grosz zarobi. Jest to dlań egzaminem, próbą, ale zaszczytną i korzystną.

Podobnie w życiu chrześcijańskim. Mówimy często o próbach i doświadczeniach ludzi ze strony Pana Boga. Już Pan Bóg wie doskonale, czym jesteś i co możesz, i co w tych a tych okolicznościach uczynisz; dla siebie więc nie zsyła takiej próby. Czyni to ze względu na ciebie, gdy takie dopuszcza wydarzenia, że jesteś niejako zmuszony pokazać, jak daleko w cnocie chrześcijańskiej postąpiłeś, jak mocnym lub jak słabym jesteś, np. w cierpliwości, w posłuszeństwie, w miłości bliźniego, w pokorze, w ufności itd.

Jeżeli jesteś jeszcze słabiutki i niewprawny, to pewnie zawstydzisz się sam przed sobą, widząc, że np. przy najmniejszej bagatelce niecierpliwisz się, że najlżejszego oporu znieść nie umiesz. Ale to na dobro twoje, albowiem najpierw nie będziesz się łudził, żeś Aniołem cierpliwości; po drugie, wyleczysz się z marnego przeceniania siebie, a wreszcie będziesz miał chęć do pilnego ćwiczenia się w tej cnocie, której ci brak. I to jest przyczyna, dla której Bóg takie próby zsyła.

Jeżeli zaś Bóg zsyła próby na takich, co w cnotach chrześcijańskich są już mistrzami, to dzieje się dlatego, że chce im dać sposobność do okazania swego mistrzostwa, do pomnożenia sobie łaski, do zaskarbienia nowych zasług i do obfitszej zapłaty. Do Tobiasza, którego cierpliwość i ufność na wielorakie a ciężkie próby była wystawiona, Anioł powiedział: „Abyś był Bogu przyjemny, było potrzeba, aby cię pokusa nawiedziła.“ Paweł zaś święty pisze o cierpieniach prawego, doskonałego człowieka: „Wiemy, iż ucisk sprawuje cierpliwość, a cierpliwość doświadczenie, a doświadczenie nadzieję, a nadzieja nie pohańbia, iż miłość Boga rozlana jest w sercach naszych przez Ducha świętego, który nam jest dany.“

Po tych wstępnych uwagach zapraszam cię teraz, abyś poszedł ze mną przypatrzeć się takiej próbie, takiemu doświadczeniu.

Egzaminatorem jest Bóg; osobą, z którą się próba odbywa, nie kto inny, jak córka Jego umiłowana, Matka i Oblubienica, Królowa nasza — Maryja. Bóg chce Ją egzaminować co do Jej serca, co do wiary, co do pokory, co do posłuszeństwa, cierpliwości, poświęcenia i męstwa. Pan Bóg dopuszcza coś takiego, przy czym Maryja, Matka — Panna będzie miała dosyć sposobności do pokazania, jak daleko w owych cnotach postąpiła. To wydarzenie jest smutnym dla Maryi, ale dla nas radosnym, gdyż widzimy, z jaką pewnością i z jaką, że tak powiem, zręcznością zachowuje się nasza Pani, jak świetnie ta nasza wielka Mistrzyni składa Swój egzamin, jak bogatą w nowe cnoty, w zasługi, w chwałę i zapłatę z tej próby wychodzi.

Sposobność do tego doświadczenia wyszła od najwyższej Zwierzchności świeckiej, od króla Heroda. Król Herod zaledwie się od Trzech owych Króli o narodzeniu króla Żydowskiego dowiedział, w pysze swojej i w nieludzkim już okrucieństwie postanawia natychmiast zabić to nowonarodzone Dzieciątko. Mędrcy owi nie wrócili już do Jeruzalem, lecz inną drogą udali się do swojej krainy, Herod więc nie wie dobrze, które to Dzieciątko narodzone w Betlejem ma być przyszłym królem żydowskim, i dlatego nie waha się przed najcięższą zbrodnią — wymorduje wszystkie dzieci tak w samym miasteczku, jak i w okolicy, w wieku do dwóch lat. Tym sposobem nie ujdzie jego mściwej ręki i owo Dzieciątko, które ma być królem. I zaiste, nie byłoby mu uszło, gdyby sam Bóg temu nie przeszkodził.

Pan Bóg miał oczywiście wiele sposobów, by nie dopuścić do zabicia Dzieciątka Jezus, mógł np. starego i schorowanego Heroda zabrać ze świata nagłą śmiercią. Jednakże w niezbadanej mądrości Swojej nie czyni tego, dopuszcza ten plan okrutny wykonać, ale mimo to Herod morderczym swym żelazem nie dosięgnie Jezusa. W sposób na oko wcale niepozorny chce Bóg ratować życie Syna Swego jednorodzonego. Pomocą do tego ma Mu być Matka Jezusowa, a dla Niej ma to być przewyborną sposobnością do ćwiczenia się w cudnych cnotach, rzekłbyś, do okazania dzieła mistrzowskiego ducha i serca swojego.

I tak oto Bóg rozpoczyna z Nią próbę, egzamin.

Najpierw Matka Boża musi zostać powiadomioną, w jakim niebezpieczeństwie znajduje się życie Boskiego Dzieciątka. Bóg posyła więc specjalnego z Nieba zwiastuna, Anioła, do Józefa. Zdawałoby się, że ten poseł powinien był oznajmić to wprost Maryi, przecież tego zaszczytu była o wiele bardziej, niż święty Józef , godniejszą; prócz tego Dzieciątko należało do Niej wyłącznie, a jako Matka musiała bardziej, niż Józef , dbać o Jego życie; ostatecznie Anioł mógł był tę wiadomość przynieść równocześnie i Maryi i Józefowi. Otóż nie: poseł zwraca się jedynie do Józefa, dopiero przez niego ma się Matka dowiedzieć o wszystkim. Tak więc zdaje się, jakby sam Bóg Maryję usuwał na bok. Serce niedoskonałe i samolubne byłoby pewnie rozmaite czyniło domysły, byłoby się czuło upośledzonym, boleśnie dotkniętym. Maryja wolna od takich myśli, serce Jej zupełnie spokojne, Ona i teraz jak przy Zwiastowaniu jest i czuje się niczym więcej, tylko „służebnicą Pańską“, ani na jedno mgnienie oka nie obudzi się w Niej zazdrość z powodu tego przywileju dla świętego męża. Przeciwnie: aczkolwiek jako Matka Boża tą godnością Swoją nieskończenie przewyższa świętego Józefa, jednakowoż Józefa św. jako prawowitego Swego męża uważa za głowę rodziny, za Swego przełożonego, i dlatego święcie przekonana, że Bóg wolę Swoją powinien Józefowi oznajmić, a Ona dopiero od Józefa ma się dowiedzieć, co się dzieje.

Oto przedziwna pokora tego serca najczystszego.

W macierzyńskiej Swej radości Maryja udała się co dopiero przed kilkoma godzinami na spoczynek — wtem budzi Ją Józef święty, przynosi straszną od Anioła wiadomość, że Dzieciątko znajduje się w najwyższym niebezpieczeństwie, król Herod czyha na nie, aby je zabić. Biedne serce Matki! Ta wieść jak sztylet wpija się w serce Maryi. W podobnym położeniu matka każda przeraziłaby się, czułaby się pogrążoną w morzu trwogi i boleści. Ale tu jest przecież serce Matki, płonące miłością, jak żadne inne serce macierzyńskie. Przecież Maryi powierzony jest Syn Boży, więc płomienie przyrodzonej miłości macierzyńskiej i płomienie nadprzyrodzonej miłości Boga zlewają się w jedno morze płomieni. A jak ogromny ten ogień miłości w sercu Jej, tak i troska i strach ogromny o życie Boskiego Dzieciątka, i boleść na widok tego, jak źli ludzie odpłacają się Bogu za tyle miłości. Całkiem ludzką, naturalną i łatwą do zrozumienia byłaby skarga Matki, np. taka: „O Boże, jakże możesz dopuścić, żeby ktoś nosił się z takimi Bożobójczymi myślami!“ A jak trudno w takim bólu serca mówić: „Panie, niech się dzieje wola Twoja!“ Ale Maryja wie, że to Bóg dopuszcza na Nią taką mękę, a co Bóg czyni, musi być dobre. Cierpi więc, ale milczy, a boleść Swą dziecięcym zdaniem się na wolę Bożą uświęca.

Oto męstwo!

Józef święty pozwala następnie dowiedzieć się, w jaki sposób ratować według woli Bożej Dzieciątko. Maryja ma natychmiast wstawać, ma wśród ciemnej nocy z Dzieciątkiem uchodzić do dalekiej ziemi. Jakież to doświadczenie wiary Matki w bóstwo Dzieciątka! Syn Jej, Syn Najwyższego, narażony na zabicie, a Ona ma ucieczką ratować Go, jak gdyby był prostym synem człowieczym! Czy Bóg nie ma dość mocy, by Syna Swego choćby cudem raczej, aniżeli ucieczką ratować od zbrodniczej ręki Heroda? Czemu tego nie czyni? Jeżeli Dziecię Jej to prawdziwy Bóg, czemu się Sam nie ratuje? Czy to przystoi dla Syna Bożego uciekać przed jednym nędznym stworzeniem? Czy może dopuścić, by własna sprawa Jego tak smutno wyglądała, iż Bóg ucieka przed stworzeniem, Niebo drży na ziemi pogróżki?

Mimo najwyższej czci naszej dla Matki Boskiej, mimo Jej niezrównanej świętości, wolno nam przypuścić, że takie lub podobne myśli mogły powstać w Jej duszy. Nie mniemajmy, że Maryja już wcześniej znała cały wspaniały plan odkupienia aż do najmniejszych szczegółów. Gdy Jej Anioł zwiastował Wcielenie się Syna Bożego w Jej żywocie, nie wiedziała wcale, jak się to stać może, bo męża nie zna, więc się najpierw co do tego pytała Anioła. A gdy później Dzieciątko Jezus bez Jej wiedzy zostało w kościele, i przez trzy dni musiała Go szukać z boleścią, i wtedy nie wiedziała, czemu Jej to tak uczynił, i pytała Go o to. A nawet i wtedy, gdy usłyszała pewną odpowiedź, nie rozumiała tej odpowiedzi, jak poświadcza Ewangelia. Teraz, gdy całe dzieło odkupienia dokonane, my chrześcijanie widzimy jasno. Doktorowie Kościoła w tej ucieczce Boskiego Dzieciątka dopatrują się zrządzenia Boskiego, które bóstwo Jezusowe o wiele cudowniej potwierdza, niż jakikolwiek cud inny, który zostałby dokonany dla ocalenia Dzieciątka. Dla Maryi wówczas było jeszcze wszystko zakryte. Bóg chciał Ją prowadzić także drogą wiary, która w ten sposób miała być próbowaną i miała się doskonalić. Tę próbę Maryja świetnie odbyła. Wobec jakichkolwiek nastręczających się myśli, było Jej dosyć wiedzieć, że Bóg chce tej ucieczki, a tak wie też, że tu zachodzą wzniosłe Boskie plany, których Ona nie rozumie, ale których też dla próżnej ciekawości nie chce badać. Jak w czasie nawiedzenia Swego u świętej Elżbiety, tak i teraz wierzy mocno, że Pan, Boskie Jej Dzieciątko, „mocarzy składa z tronów, a wywyższa pokornych.“ A w tej wierze utwierdza Ją jeszcze bardziej Anioł, posłany od Boga do Józefa.

Wiara Jej wyszła z tej próby jeszcze żywsza, jeszcze głębsza.

Teraz cierpliwość Jej zostanie wystawiona na próbę nie chwilową, lecz na długi czas; nadchodzić będą utrapienia za utrapieniami. Musi w nocy wstawać bez zwłoki, musi opuszczać dotychczasowe miejsce pobytu. Choć najkrótszą obierze drogę do Egiptu, z Betlejem do granicy cudzej ziemi odległość wynosi jeszcze czterdzieści godzin drogi. Droga prowadzi przez pustynię, dziką, samotną. Maryja ubożuchna, nie może się zaopatrzyć na wszystkie niedogodności i potrzeby takiej podróży. Egipt to kraj dla Niej nieznany, po większej części zamieszkały przez pogan, przez ciężkich bałwochwalców. Prawda, że wówczas niemało Jej ziomków i współwyznawców, Żydów, żyło w Egipcie. Żydzi mieli tam nawet swoją świątynię, odprawiali swoje nabożeństwo. Może u nich Maryja znalazła schronienie, ale to jednak nie ojczyzna, tam wszystko Jej obce, nie swoje. A w tych wszystkich niepokojach, niebezpieczeństwach i potrzebach, jeszcze troska o Dzieciątko… I tak wszystko składało się na to, że ta ucieczka świętej Rodziny była ciężką ofiarą, próbą wiary, próbą Jej zdania się na wolę Boga.

I tę długą próbę Matka Boska znakomicie wytrzymała. „Niech mi się stanie według słowa twego!” i teraz powtarza wciąż to serce. Każde z wiarą spojrzenie na Boskie Dzieciątko mówi Jej: Czyń wszystko dla Boga, tu chodzi o Boga. Ta myśl daje Jej spokój we wszystkich przeciwnościach. Tą czystą intencję Swoją: „To wszystko z miłości ku Bogu,” uświęca każdy krok Swój w czasie drogi, uświęca każdy dzień w obcym kraju, uświęca każdą ofiarę i każde utrapienie. A gdy przyjdzie znowu poseł z Nieba, każe wracać do ojczyzny, ciężkie owe doświadczenia już dla Niej przeminęły, Maryja wychodzi z nich nieskończenie świętszą, do Nazaretu przybywa bogata w przedziwne akty cnót, każdego dnia pomnaża się w latach, ale i w pokorze, i w wierze, i w męstwie, w cierpliwości i w łasce przed Bogiem i przed ludźmi. Przyjdzie dla Niej dzień, gdy ku radości serca Swego jasno ujrzy, jak miłościwie myślał i zadbał o Nią Bóg, i gdy z rąk Boskiego Syna Swego weźmie pierwszą nagrodę, którą Sobie w tych próbach zdobyła — koronę Wszystkich Świętych.

Źródło: O. FRANZ SERAPH HATTLER S.J. (2021). Obraz naszej Matki Maryi. Matris (fragment rozdziału Ucieczka do Egiptu).