1

Święty Józef włączony do planu Wcielenia (audio)

Poniżej publikujemy pierwszy rozdział książki “Święty Józef. Życie i chwał” Edwarda Healy Thompsona (Cor Eorum 2022) w formie audio.

https://www.youtube.com/embed/ggoJL-qEi2s

Książka “Święty Józef. Życie i chwała” autorstwa Edwarda Healy’ego Thompsona uważana jest za jedno z najpełniejszych i najdokładniejszych studiów na temat św. Józefa. Bazując na Piśmie Świętym i Tradycji, pismach Ojców i Doktorów Kościoła oraz świadectwach świętych, autor starannie opisuje rolę Józefa w historii zbawienia i życiu Kościoła. Niniejsze dzieło zawiera szczegóły dotyczące pochodzenia Świętego, jego pracy oraz życia duchowego. Autor wyjaśnia, jak Józef został zapowiedziany w Starym Testamencie, przedstawia jego osobę w relacji do Jezusa i Maryi oraz tłumaczy, dlaczego został ustanowiony przez papieża Piusa IX Patronem Kościoła powszechnego. Polskie wydanie zostało wzbogacone o dodatek zawierający modlitwy, nowennę, koronkę i litanię do Świętego Józefa. Edward Healy Thompson (1813-1891) – angielski pisarz, katolik nawrócony z anglikanizmu, współczesny św. kardynałowi Newmanowi, z którym łączyła go zażyła znajomość. Autor dzieł apologetycznych, żywotu św. Stanisława Kostki oraz biografii świątobliwych katolików, m. in. Jana Jakuba Oliera, Marii Harpain i Henryka Marii Boudona.




Nawiedzenie NMP

Kiedy Maryja po Zwiastowaniu zbudziła się z ekstazy, w której, jak twierdzą święci, została wyniesiona do intuicyjnej i uszczęśliwiającej wizji Boga, zrozumiała powagę swojego losu oraz to, że Wszechmocny uczynił Jej wielkie rzeczy. Na takie wywyższenie odpowiedziała, pogrążając się głęboko w myśli o własnej nicości. Pokornie leżąc twarzą na ziemi, długo adorowała w sobie majestat i dobroć Boga, którego z macierzyńską czułością mogła teraz również wzywać w słodkim imieniu syna. Nie powinniśmy jednak wyobrażać sobie, że Maryja miała jedynie wizje radości i chwały. Głęboko rozważała wszystkie proroctwa dotyczące Mesjasza – w jaki sposób miał być ofiarowany za odkupienie grzesznego świata. Musiała znać w szczególności opis Jego cierpień podany przez Izajasza, którego nazwano piątym Ewangelistą, i szczegółowe odniesienia do nich, w które obfitują Psalmy Jej własnego królewskiego przodka, Dawida. Musiał paść na Nią cień Krzyża i wizja włóczni, gwoździ i wszystkich podłości. Stanęło przed Nią całe cierpienie Męki. Podobnie jednak, jak Jej Boski Syn, który przychodząc na świat, aby złożyć siebie jako prawdziwą ofiarę za grzech, powiedział: „Oto przychodzę … Jest moją radością, mój Boże, czynić Twoją wolę, a Prawo Twoje mieszka w moim wnętrzu”, tak też i Maryja przyjęła wszelkie cierpienia i agonię, które miały być Jej udziałem, a Duch Święty umocnił Ją i podtrzymywał w przekonaniu o niezmiernym dobru, które cała ludzkość miała odnieść z Męki i Śmierci Wcielonego Syna Bożego. Niemniej jednak, pomimo że dzięki mocy łaski Bożej Maryja zawsze pozostawała silna, poddana woli Boga i spokojna, pośród Jej matczynych radości, musiała widzieć miecz, który pewnego dnia miał przebić Jej duszę, jeszcze zanim Symeon skierował do Niej swą przepowiednię. Zbawienie świata kosztowało Maryję tak wiele!

Tymczasem Józef nie wiedział jeszcze nic o wzniosłej godności, do jakiej wyniesiona została jego małżonka. Maryja traktowała go jak zwykle, z taką samą miłosną czcią, klękając, by umyć mu stopy, kiedy wracał zmęczony pracą. Pragniemy jednak wierzyć, że to on musiał doświadczyć dyskretnego uczucia czci dla Niej i wolałby rzucić się z pokorą do Jej stóp. Jeśli uprzywilejowane dusze są czasami zmysłowo świadome obecności Najświętszego Sakramentu w naszych kościołach, o ileż bardziej święty Józef – posiadający zmysły duchowe tak delikatne i szlachetne – czuł, jak jego serce płonie w nim Boską miłością, wywołaną bliskością Tego, który teraz mieszkał w Maryi jako w swoim żywym tabernakulum! Ona nic jednak nie powiedziała. Być może była nawet bardziej niż zazwyczaj milcząca. Zajmowała się swoimi zwykłymi zajęciami, przygotowywała skromne posiłki i wszystko było takie samo, ale nie takie samo, bo chwała musiała już błyszczeć w obliczu dostojnej matki, a woń raju przenikała to skromne mieszkanie. Dlaczego jednak Maryja nie zwierzyła się Józefowi, skoro do tej pory był on depozytariuszem wszystkich Jej myśli? Po pierwsze, rozumiała, iż tajemnica, którą wyjawił Jej anioł, była przeznaczona tylko dla Niej samej, dlatego nie przekazała jej nawet Józefowi, bojąc się postąpić wbrew woli Bożej. Ponadto Najświętsza Panna odznaczała się dużą dyskrecją i przezornością. Gdyby dała Józefowi do zrozumienia, że Syn Boży wcielił się w Niej, on by Jej rzeczywiście uwierzył, ale znała także jego pokorę i ducha pobożności i być może pomyślała, że onieśmielony tak wielkim majestatem, może odejść na odosobnienie i Ją opuścić. Czekała więc, aż tajemnica zostanie mu objawiona w sposób Boży. Będąc wreszcie doskonałą mistrzynią pokory, nie odważyła się wypowiedzieć żadnego słowa, które skierowałoby się ku Jej własnej chwale.

Maryja milczała. Wiedziała, że „ukrywać tajemnice królewskie jest rzeczą piękną”, ale wiedziała też, że rzeczą „godną pochwały jest rozgłaszać i wysławiać dzieła Boże”. W związku z tym, ukrywając dokonaną w Niej tajemnicę, a mianowicie Wcielenie Słowa Bożego, ujawniła swojemu ukochanemu małżonkowi cud, jakiego Bóg dokonał w ich kuzynce, Elżbiecie, oraz swoje własne pragnienie pójścia i pogratulowania krewnej dobra, którą jej okazano. Milczenie Zachariasza, o którym z pewnością wiedzieli, ponieważ trwało już sześć miesięcy, musiało również jego uczynić godnym przyjęcia wizyty oraz wyrazów współczucia od nich obojga. Byli bowiem związani ze świętą parą Elżbiety i Zachariasza nie tylko więziami pokrewieństwa, ale także inną bliską relacją. Częsta obecność Zachariasza w Jerozolimie, gdzie przyjechał odbywać swoją kapłańską posługę, musiała w naturalny sposób się temu przysłużyć. I chociaż Pismo Święte o tym nie wspomina, mamy powód, by wnioskować, że podczas swojego pobytu w Świątyni Maryja musiała mocno przywiązać się do swojej świętej kuzynki, Elżbiety. Józef, który nawet najmniejsze życzenie Maryi uważał za własny obowiązek, w każdym razie z pewnością skwapliwie wyraził zgodę. Święty Łukasz powiada, że Maryja, „w tym czasie Maryja wybrała się i poszła z pośpiechem w góry do pewnego miasta w [pokoleniu] Judy”, przez co nie mamy rozumieć, że wyruszyła w drogę jeszcze tego samego dnia; pośpiech nawiązuje raczej do szybkości podróży. Ewangelista mówi „w tym czasie”, a nie „w tamtym dniu”, a Korneliusz à Lapide jest zdania, że nastąpiło opóźnienie o dwa lub trzy dni. Rozumiemy dobrze, że mogło to być konieczne, aby poczyniła kilka drobnych przygotowań.

Dlaczego jednak Maryja podjęła tę podróż i dlaczego odbyła ją w pośpiechu? Heretycy z właściwą sobie i szkodliwą pochopnością odpowiadają, że odbyła tę męczącą podróż, aby na własne oczy przekonać się, czy to, co zapowiedział Jej anioł, jest prawdą. W ten sposób przedstawiają Najświętszą Pannę jako niedowierzającą lub wątpiącą w jego przesłanie. „Ale nie”, woła św. Bernard; „Maryja ani nie nie dowierzała, ani nie wątpiła w prawdziwość słów anioła”. W pełni w nie uwierzyła i szybko wyraziła swoją zgodę. I z tego powodu sama Elżbieta wychwalała Ją za wiarę. Maryja poszła odwiedzić kuzynkę, aby się z nią radować i pomagać jej, a sam Bóg przygotował tę podróż, aby dać okazję wszystkim cudom, które miały miejsce podczas tego błogosławionego Nawiedzenia. A Najświętsza Panna poszła z pośpiechem, ponieważ, jak mówi św. Ambroży, łaska Ducha Świętego nie zna żadnej zwłoki. Maryja, dodaje święty, nie była ani niedowierzająca, ani niepewna, słysząc zapowiedź anioła, ani też nie wątpiła w przykład Bożej wszechmocy, jaki objawił Jej w osobie kuzynki Elżbiety. Radując się jednak z dokonanej tajemnicy, natchniona miłością do pomocy swojej krewnej i chętna do radowania się ze wszystkimi z powszechnego zadowolenia, ruszyła w kierunku górzystej Judei.

W tym miejscu, nie widząc, aby Ewangelista wymieniał imię Józefa i nie wiedząc, czy towarzyszył Maryi w Jej wizycie, niektórzy wyrażają w tej kwestii wątpliwości. Wszyscy są zgodni co do tego, że Najświętsza Panna w swoim młodym wieku nie mogła narazić się na odbycie tej długiej i żmudnej podróży samotnie. Panuje jednak opinia, że mogła zabrać jako towarzyszkę jakąś dobrze znającą drogę opiekunkę. Jeśli jednak Józef ma zostać wykluczony tylko dlatego, że Pismo Święte go nie wymienia, to należy również wykluczyć rzekomą matronę, o której nie ma ani słowa w świętym tekście. A kiedy pojawia się kwestia przypuszczenia, kto mógł być towarzyszem Maryi, z pewnością rozsądne jest tylko wnioskowanie, że tą osobą był Józef. Ewangelista rzeczywiście nie mówi nam, że Józef poszedł, ale też nie mówi, że nie poszedł; ani też nie mówi, że Maryja poszła sama. Niewspominanie o jakiejś okoliczności z pewnością nie jest tym samym, co zaprzeczanie jej. Odnosi się to szczególnie do narracji ewangelicznych. Najwyraźniej nie rejestrują wszystkiego, często pozostawiając to, co pomijają, przekazowi tradycji, a nawet rozumowi i zdrowemu rozsądkowi. Co do innego zarzutu, który został wysunięty – że gdyby Józef towarzyszył Maryi, to usłyszałby świadectwo Elżbiety o Wcieleniu – ma ono niewielką, jeśli w ogóle jakąkolwiek, moc. Józef niekoniecznie wszedł od razu za Maryją do wnętrza domu. Obrazy przedstawiające spotkanie Elżbiety z Najświętszą Dziewicą na progu i pozdrawianie Jej są wyobrażone i w rzeczywistości nie są zgodne z opisem Ewangelii. Święty Łukasz mówi nam bowiem, że Maryja „weszła do domu Zachariasza i pozdrowiła Elżbietę”. Trombelli powiada, że opinia, jakoby Józef nie został wprowadzony wraz z Maryją do mieszkania Elżbiety, znajduje potwierdzenie w zwyczaju mieszkańców Wschodu, którzy wyznaczają osobne pokoje dla kobiet z ich rodzin. Dodajmy do tego, że troskliwy Józef nigdy nie pozwoliłby Maryi odbyć tej długiej i trudnej podróży w całości pieszo, ale z pewnością zabrałby ze sobą osła dla Jej wygody. Dlatego też po przybyciu najpierw pragnąłby naturalnie zapewnić zwierzęciu schronienie, a następnie spotkałby się ze swoim krewnym, Zachariaszem.

W rzeczywistości jest jednak powszechnym przekonaniem, że w czasie tej podróży Józef był towarzyszem Maryi. Jednym z głównych powodów, dla którego Bóg dał go Jej jako małżonka, było to, aby zawsze był dla niej towarzyszem i opiekunem, przewodnikiem i obrońcą we wszystkich potrzebach i perypetiach życia. Ta funkcja stał się dla niego obowiązkiem. Nie można zatem przypuszczać, że przy tej pierwszej poważnej okazji mógł nie wypełnić zobowiązania, które nałożył na niego sam Pan Bóg wobec jego małżonki, którą Józef niezmiernie kochał i którą uważał za swój największy ziemski skarb. Trudno sobie wyobrazić, aby zniósł Jej samotną podróż, aby naraził Ją na różne niebezpieczeństwa na drodze, na wszelkie niedogodności i niewygody. Poza tym Józef był, podobnie jak Maryja, bliskim krewnym Elżbiety i tak samo jak Maryja pragnął okazać jej i jej mężowi serdeczne uczucie. Cóż by sobie pomyśleli, widząc, jak jego żona przyjeżdża sama? Przyjaciele i krewni, a także wszyscy, którzy ich znali, z pewnością mieliby powód do zdumienia i winienia go za jego obojętność i zaniedbanie. Także i Maryja, wychowana w sanktuarium, z dala od hałasu i zgiełku świata, wstydliwa i bojaźliwa jak gołąb, z ufną wiarą zjednoczyła się z Józefem, by być odtąd jego nieodłączną towarzyszką. Jakże mogłaby kiedykolwiek zgodzić się, by go opuścić, a do tego na tak długi czas?

Nie ma jednak potrzeby szukać dowodów, skoro dostępne są nam świadectwa świętych i doktorów. Święty Bernardyn ze Sieny i św. Bernard są całkowicie zgodni w tej kwestii, a ten ostatni rozprawia dodatkowo o błogosławieństwie domu, który zawierał tak święte osoby, i o radość, której Józef musiał szczególnie doświadczyć, towarzysząc Maryi w tej drodze. Isolani posuwa się nawet do stwierdzenia, że żadna osoba, kierująca się bądź to rozumem, bądź zmysłem katolickim, nie mogłaby uwierzyć, że Matka Boża w tak młodym wieku pozostawała bez opieki lub że Józef, z jakiejkolwiek przyczyny, mógł pozwolić swojej dziewiczej małżonce na tak długą podróż bez swojego towarzystwa. Gerson, Vida, Eck, Gaetano, Salmeron i uczony Suarez byli tego samego zdania. Listę tę możemy zamknąć św. Franciszkiem Salezym, który był tak oddany tajemnicy Nawiedzenia, że zapragnął, aby założone przez niego zgromadzenie zakonnic, od Nawiedzenia otrzymało swoją nazwę. Nawiązuje on do towarzyszenia Józefa w drodze Maryi jako do niekwestionowanego faktu. Mówiąc o pośpiechu Maryi, o którym wspominał Ewangelista, powiada, że pierwsze ruchy Tego, którego nosiła w swoim łonie, musiały być z konieczności najbardziej żarliwe.

“O, święty zapale – wykrzykuje św. Franciszek – w którym nie ma niepokoju i który przyspiesza bez pośpiechu! Anioły pozostają przygotowane do Jej towarzyszenia, a Józef do bycia Jej skwapliwym przewodnikiem. Chciałbym wiedzieć coś o rozmowie między tymi dwoma wielkimi duszami, ale wyobrażam sobie, że Maryja mówiła tylko o Tym, którego była pełna, i oddychała tylko Zbawicielem. A św. Józef ze swojej strony wdychał Zbawiciela, rzucającego tajemne promienie na jego serce, budząc w nim tysiące niewytłumaczalnych uczuć, i tak jak wino zamknięte w beczkach nabiera niewyczuwalnego zapachu kwitnącej winorośli, tak serce tego świętego Patriarchy doświadczało, nie wiedząc jak, zapachu, mocy, siły Boskiego Dzieciątka, które rozkwitło w jego pięknej winnicy. O mój Boże, co za pielgrzymka! Zbawiciel służy im jako pomoc, pożywienie i napój”

Być może w ciągu trzech dni dotarli do miasta, w którym mieszkali Elżbieta i Zachariasz. Powszechnie uważa się, że tym miastem było Hebron. Znajdowało się ono w górach Judei i było jednym z czterdziestu ośmiu miast kapłańskich, które Pan, jak dowiadujemy się z Księgi Jozuego, przydzielił plemieniu Lewiego. Ewangelista nazywa je „miastem [w pokoleniu] Judy”, co ewidentnie wskazuje jedynie nazwę rodu, do którego należało, gdyż w Izraelu nie było miasta o takiej nazwie. Istniało co prawda miasto zwane Jutta, które było również miastem kapłańskim, położone w górach Judei, niedaleko Hebronu. W okresie wypraw krzyżowych, a nawet wcześniej, istniał popularny lokalny przekaz, zgodnie z którym Zachariasz i Elżbieta mieszkali w En Kerem, które katoliccy pielgrzymi nazywali „Święty Jan Chrzciciel w górach” i które było, być może, tym samym miastem, co starożytne Ain, wspomniane przez Jozuego, w związku z Jutta, i oddalone od Jerozolimy zaledwie o sześć mil. Na korzyść opinii o En Kerem przemawia istniejące tam Sanktuarium Nawiedzenia św. Elżbiety oraz wskazywanie go jako miejsce narodzin św. Jana Chrzciciela, a także jako okolica, w której ukrywał się przed gniewem Heroda i w której znajduje się pustynia i grota zamieszkiwane przez niego od najmłodszych lat. Nie zachowały się jednak żadne zapisy, które mogłyby być świadectwem jakiegokolwiek starożytnego przekazu na ten temat. Ogólna opinia doktorów jest taka, że miasto w pokoleniu Judy, o którym wspomina św. Łukasz, to Hebron, starożytne Kiriat-Arba, miasto kapłańskie i jedno z miast schronienia. Było ono najbardziej starożytne, podobno nawet starsze niż Memphis. Była to siedziba pierwszych patriarchów, a kiedy Abraham przybył do ziemi Kanaan, rozbił swój namiot w pobliżu dębu na równinie Mamre w Hebronie. Tam przyjął trzech aniołów, którzy przybyli do niego, aby w imieniu Pana obiecać, że w jego nasieniu będą błogosławione wszystkie narody ziemi. To właśnie tutaj, jak mówi św. Hieronim, ujrzał dzień Chrystusa i radował się tą wizją. W Hebronie Dawid panował przez siedem lat i sześć miesięcy i tam został wyświęcony na króla w obecności starożytnych wszystkich pokoleń Izraela. Nigdy jednak wzgórza Hebronu nie były tak zaszczycone, jak wówczas, gdy przemierzało je Słowo Wcielone, zamknięte w łonie najczystszej Panny, w towarzystwie prawdziwego spadkobiercy Dawida i największego z patriarchów i świętych, Jej świętego małżonka Józefa. Święte kości Abrahama, Izaaka, Jakuba, Sary, Rebeki i Lei, które spoczywały w podwójnej jaskini Efrona, musiały poruszyć się w swoich grobach, gdy Maryja i Józef podeszli i przechodząc pobożnie pozdrowili czcigodne relikwie swoich przodków.

Źródło: E. H. Thompson, Life and Glories of St. Joseph. Dublin 1888. (tłum. Cor Eorum).

Ilustracja: Jerónimo Ezquerra, Nawiedzenie, ca. 1737, [public domain].




Święty Józef Rzemieślnik

Józef, aby uniknąć lenistwa i zapewnić sobie godne utrzymanie, zajmował się rzemiosłem. Chociaż rodzina Józefa od dawna była pozbawiona swej rodowej świetności i zmuszona do skromnego życia, nie przypuszczamy, że byli aż tak bardzo ubodzy, by musieli prosić czasami o jałmużnę. Niektórzy tak o nich myśleli, tłumacząc swoje przypuszczenie głównie koniecznością, w jakiej Józef miał się znaleźć, zajmując się pracą fizyczną, oraz pogardą, jaką z tego powodu, według wspomnianych myślicieli, mieliby okazywać Józefowi jego rodacy. Aby obalić takie przejaskrawienie, wystarczy odwołać się do innych szczególnych okoliczności w życiu Józefa i przypomnieć sobie zwyczaje jego narodu.

Józef rzeczywiście był biedny, ale nie był żebrakiem. Fakt, że pracował w zawodzie, który wymagał pracy fizycznej, nie mógł być powodem, dla którego jego stan byłby traktowany jako nędzny czy godny pogardy. W przypadku Hebrajczyków, którzy nadal zachowali wiele prostych i prymitywnych zwyczajów Patriarchów, zawód rzemieślnika, choć nie postrzegany jako szlachetny czy wybitny, nie był uważany za najniższy. Sztuka była szanowana jako użyteczna dla społeczeństwa, a dobry rzemieślnik był przedkładany nad najbogatszego kupca. Co więcej, każdy ojciec rodziny był zobowiązany przez prawo do tego, aby nauczyć swoje dzieci jakiegoś zawodu, nawet jeśli miałyby go nie praktykować, tak aby nie podejmowały się nieuczciwych zajęć lub nie stawały się ciężarem dla innych. I tak na przykład św. Paweł, urodzony w stanie wolności obywatela rzymskiego i uczony doktor prawa, które studiował u stóp Gamaliela, posiadł w młodości sztukę wyrobu namiotów, którą potem praktykował jako Apostoł, aby nie być nikomu ciężarem.

Jeśli chodzi o rzekomą pogardę względem Józefa, jaka miałaby się kryć w wypowiedziach jego rodaków, które zapisali św. Marek i św. Mateusz, to nie jest ona ani prawdziwą, ani naturalną wymową tych wypowiedzi. W Ewangelii św. Marka w odniesieniu do Pana Jezusa czytamy: „Wyszedł stamtąd i przyszedł do swego rodzinnego miasta. A towarzyszyli Mu Jego uczniowie. Gdy nadszedł szabat, zaczął nauczać w synagodze; a wielu, przysłuchując się, pytało ze zdziwieniem: «Skąd On to ma? I co za mądrość, która Mu jest dana? I takie cuda dzieją się przez Jego ręce! Czy nie jest to cieśla, syn Maryi, a brat Jakuba, Józefa, Judy i Szymona? Czyż nie żyją tu u nas także Jego siostry?». I powątpiewali o Nim”. Te słowa ludzi z Nazaretu wydają się raczej wyrażać zdumienie niż pogardę, jednak jest to zdumienie pomieszane z zazdrością. Nie widzieli, aby Pan Jezus chodził do szkół. Był im znany jako stolarz i syn cieśli. Z jednej strony byli zdumieni mądrością i wiedzą, które posiadał, oraz cudami, których dokonywał, a z drugiej strony byli urażeni autorytetem, z jakim przemawiał. Jak bowiem jest powiedziane w innym miejscu, że nauczał ich jak mający władzę, a nie jak ich uczeni w Piśmie i faryzeusze. Słowa i zachowanie ludzi nie wskazywały na pogardę ani w odniesieniu do Jego statusu życia, ani zajęcia.

Ponadto zawodem, którym trudnił się Józef, nie wzgardził i nasz Boski Mistrz w swojej młodości, dając nam przykład pokory i pracowitości. Co więcej, już w swoim rzekomym ojcu przygotował przykład, za którym On sam w milczeniu podążał. Uznając bowiem nawet wymagania jego stanu, mamy pełne prawo wierzyć, że Józef oddał się temu zamiłowaniu z powodu swego szacunku i miłości do pracy, a co ważniejsze – z upodobania do ubóstwa. Każdy człowiek jest zobowiązany do pożytecznego wykorzystania darów, które otrzymał od Boga, zarówno duchowych, jak i cielesnych, każdy zgodnie ze swoim stanem życia. Bóg, jak czytamy w Piśmie Świętym, umieścił Adama, jeszcze niewinnego, w ziemskim raju, aby go zachować i ubrać. A Józef, uformowany w tej szkole, chociaż wywodził się z rodu królów, nie tylko nie wstydził się wyglądać na biednego, ale prowadził od najmłodszych lat, jak mamy powody wierzyć, życie w znoju, unikając w ten sposób lenistwa i tego, co jest często towarzyszem lenistwa – rozpusty i wad z niej płynących. W różnych czasach wielu, jak on, popada w nędzę i w niższy status społeczny, ale niewielu wie, jak to docenić. Czują się zmuszeni do uprawiania mozolnego i uniżonego rzemiosła i rzadko potrafią zauważyć, że to, co od czasu upadku stało się dla człowieka koniecznością, może być dla niego jednocześnie niebiańskim dobrodziejstwem. Praktykowane rzemiosło lub zawód mogą stać się w ich rękach środkiem obliczonym na pogłębianie ich uświęcenia. Fakt, że obecnie stosunkowo niewiele osób wie, jak odpowiednio cenić ubóstwo, i że w Izraelu pod Starym Prawem taka wartość była prawie w ogóle nieznana, świadczy o doskonałości św. Józefa – doskonałości, którą posiadał na wiele lat przed czasem, gdy Typ wszelkiej doskonałości pojawił się wśród ludzi, zanim Mądrość Wcielona otworzyła swoje usta, aby oznajmić światu pocieszającą prawdę: „Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie”.

Źródło: E. H. Thompson, Life and Glories of St. Joseph. Dublin 1888. (tłum. Cor Eorum).




Chwała Świętego Józefa w Niebie

Bóg rozdziela swoje łaski stosownie do obowiązków, które powierza człowiekowi, a chwała tego ostatniego w Niebie będzie proporcjonalna do wierności, z jaką je wypełniał. Jeśli to prawda, a niewątpliwie jest to prawda, jakaż musi być chwała Józefa! Komuż kiedykolwiek powierzono urząd, który ze względu na swoją wzniosłość można porównać do tego, na który jego wybrano? I któż może kwestionować jego wierną współpracę ze wzniosłymi łaskami, które powinien był otrzymać, aby swe obowiązki należycie wypełnić? Stosownie zatem możemy się do niego zwracać, jak robią to grekokatolicy w jednym ze swoich hymnów, używając osobliwego określenia „więcej niż święty” lub raczej, „wybitnie święty”, dzięki łaskom, które otrzymał z Nieba, i dzięki doskonałemu współdziałaniu z tymi łaskami. Uczony Suarez – daleki od pochopnego twierdzenia, że Józef przewyższa wszystkich świętych w chwale, nawet jeżeli przewyższa ich w łasce – uważa, że wiara Józefa jest zarówno pełna pobożności, jak i sama w sobie najbardziej prawdopodobna. Na poparcie tego samego poglądu można przytoczyć wiele innych wybitnych autorytetów kościelnych, ale nazwisko Suareza może wystarczyć, aby utwierdzić nas w przekonaniu, które narzuca się nawet naszemu rozumowi naturalnemu. Co więcej, gdyby kiedyś przyznać, że Józef, szczególnie związany z tajemnicą Wniebowzięcia, był ukonstytuowany w Kościele w hierarchii rzędu wyższego niż jakikolwiek inny święty – choćby wywyższony, w porządku zjednoczenia hipostatycznego – wynika z tego, że niemożliwe pozostaje porównanie między nim a innymi świętymi, ponieważ posiadał on inny i bardziej wybitny rodzaj świętości.

I nie jest to w Kościele opinia nowa. Trudno się zatem dziwić, że błogosławiona Weronika z Mediolanu, gdy została uniesiona w ekstazie i podniesiona na duchu, aby ujrzeć chwały empireum, dostrzegła niezrównanego Józefa wywyższonego ponad wszystkich błogosławionych. Nie dziwi także fakt, że jeden ze znany doktorów ostatnich stuleci miał napisać, że Jezus Chrystus odmówił pierwszych miejsc w swoim Królestwie ambitnym roszczeniom swoich uczniów, Jakuba i Jana, ponieważ miejsca te były zarezerwowane dla Maryi i Józefa. I czy rzeczywiście nie było słuszne, aby Syn Boży zatrzymał w swojej bliskości w Niebie osoby, które były Mu najbliższe na ziemi? Trudno sobie wyobrazić, że mogłoby być inaczej. „Czy kiedykolwiek istniała czysta istota”, powiada św. Franciszek Salezy, „tak umiłowana przez Boga, która bardziej zasługiwałaby na tę miłość niż Matka Boża czy Święty Józef?”. Wszyscy Ojcowie Kościoła są zgodni, że Józef z Księgi Rodzaju był typem najczystszego oblubieńca Maryi, a jego błyskotliwe wywyższenie nad braćmi było zapowiedzią chwały drugiego Józefa i rodzajem proroctwa rzeczy, które miały wydarzyć się w jego życiu. Czy nie jest to pośrednio zgodne z doktryną Suareza i innych wybitnych uczonych wyraźnie potwierdzających wyniesienie Józefa ponad wszystkich świętych w Niebie? Wydaje się wreszcie, że sam Kościół w swoim Magisterium przychyla się do tej prawdy i uznaje ją, nazywając Józefa czcią i chwałą Błogosławionych – słowami, które potwierdzają jego wyższość.

Jednakże ta najwyższa chwała duszy Józefa, chociaż stanowi jego zasadnicze i istotowe szczęście, nie wyczerpuje wszystkiego, co do tego szczęścia przynależy. Jako że człowiek stanowi jedność duszy i ciała, szczęście i chwała Nieba są obiecane zarówno ciału, jak i duszy. Otóż mamy wszelkie powody, by sądzić, że Józef naprawdę powstał z grobu, a jeśli tak, to że jego ciało również lśni blaskiem i cieszy się błogością przewyższającą szczęście, jakim kiedykolwiek będą się cieszyć ciała innych świętych. Z wiary wynika, że wiele ciał świętych powstało z martwych wraz ze Słowem Wcielonym i że ukazały się one wielu osobom w Jerozolimie, dając im niewątpliwe dowody na to, że prawdziwie zmartwychwstali. Co więcej, zdaniem św. Tomasza i prawie wszystkich doktorów, święci ci nie podlegali już śmierci, ale po pewnym czasie porozumiewania się na ziemi z uczniami Syna Bożego, kiedy minęło czterdzieści dni, poszli za Nim w Jego Wniebowstąpieniu, aby uczynić Jego wejście do Nieba jeszcze bardziej promiennym i chwalebnym. Niektórzy zaproponowali tezę, że ci święci powrócili do swoich grobów po złożeniu świadectwa. Z całym szacunkiem dla osób faworyzujących ten pogląd, wśród których są także i wybitne osobistości, nie tylko jest on dla nas pod każdym względem odrażający, ale wydaje się niszczyć wartość samego świadectwa, bowiem sugeruje, że ich ciała miały wrócić do prochu. Odrzucając zatem to domniemanie jako niegodne Bożej dobroci i wielkiego dzieła, jakiego dokonał Jezus, gdy zmartwychwstał z grobu i wstąpiwszy do Nieba, wziął jeńców do niewoli i pokazywał trofea swego zwycięstwa w tych pierwszych dzieciach Zmartwychwstania, zadajmy sobie pytanie, kto ze wszystkich starożytnych świętych miał stanowić część tej wybranej grupy. Święty Mateusz, całkowicie oddany relacjonowaniu tego, co bezpośrednio odnosi się do samego Pana Jezusa i umacnianiu naszej wiary w główne tajemnice, które do Niego się odnoszą, ani nie określił liczby tych, którzy zostali wezwani do udziału w triumfie Zbawiciela nad śmiercią, ani nie podał imienia żadnego z nich. Mówi po prostu, że było ich „wielu”. Dlatego też naturalnie dochodzimy do wniosku, że niektórzy wielcy patriarchowie i prorocy Starego Prawa musieli zostać wybrani w ten sposób. Bez względu jednak na to, jak wspaniałe były dane im i głoszone przez nich obietnice i jak wysoko stali w łasce Bożej, pozostają nieporównywalnie niżej pod względem wielkości i godności niż Józef, który został przybranym ojcem Boga wszystkich patriarchów i proroków i który karmił, wspierał i chronił Tego, który wszystko stworzył i podtrzymuje. Czy ci starożytni święci mogliby zostać wybrani do chwały Zmartwychwstania, podczas gdy Józef pozostawał w grobie? Czy jest ponadto możliwe, że ten kochający Zbawiciel, który daje życie, komu chce i ma prawo wybrać, z kim chciałby dzielić swą chwałę w ciele i w duszy, mógł powołać z grobów całą rzeszą swych sług i przyjaciół, a pominąłby swego ukochanego ojca? Jest to niemożliwe! Żaden dowód nie wydaje się potrzebny do ustalenia faktu, który, by tak rzec, dowodzi proste twierdzenie.

Wśród zebranych przez siebie przekazów wschodnich, Isolani przedstawia wzruszający przykład miłości, z jaką Jezus mówił o Józefie jeszcze na ziemi, nauczając swoich uczniów, którym już została objawiona wiedza o Boskim pochodzeniu Syna Bożego: „Rozmawiałem z Józefem o wszystkim, jakbym był Jego dzieckiem. Nazywał mnie synem, a ja jego ojcem. I umiłowałem go jako mojego ulubieńca”. Te i podobne przekazy przedstawiają pogląd panujący na Wschodzie w dniach bliskich czasom Ewangelii. Znajdujemy w nich dowody potwierdzające nasze przekonanie, że Jezus nie uważał swojej pozornie bliskiej relacji z Józefem za zwykłą osłonę lub maska, ale rozpoznał w niej prawdziwy związek, który, choć nie należał do porządku naturalnego, był jednak w swej istocie urzekający. Dzięki objawieniom świętych wiemy, że ta relacja wciąż trwa w Niebie, a On nadal nazywa Józefa ojcem. Objawiając się pewnego dnia Marinie de Escobar w towarzystwie św. Józefa, Pan Jezus powiedział do niej: „Oto mój ojciec, za którego uważałem go już na ziemi. Co o nim myślisz?”. Możemy twierdzić, zachowując stosowny szacunek, że Pan Jezus był niejako z niego dumny, dumny, że miał go za ojca na ziemi i pragnął ukazać chwałę jego świętej duszy. Bollandyści opowiadają również o tym, jak Jezus ukazał się pewnego dnia św. Małgorzacie z Cortony i powiedział jej, że bardzo podoba się Mu jej nabożeństwo do Jego przybranego ojca, Józefa, który był Mu najdroższy, i wyraził swoje życzenie, aby codziennie oddawała mu należną cześć. Serce rozpływa się z czułością nad takimi myślami, tak jak wzbrania się przed myślą, że ścisła więź między Jezusem a Józefem była jedynie tymczasowa i zrządzona tylko ku przemijającemu celowi. Jeśli zatem więź ta nadal istnieje, z pewnością Józef przebywa z Panem Jezusem zarówno ciałem, jak i duszą, tak jak przebywał z Nim w warsztacie w Nazarecie, gdzie przez tyle lat pracowali obok siebie. Święty Bernardyn ze Sieny – chwała zakonu serafickiego i wielki czciciel Józefa – w zachwycającym kazaniu, które wygłosił na jego cześć, po wyrażeniu swego przekonanie, że Józef posiadał ten sam przywilej, co Maryja w odniesieniu do zmartwychwstania ciała, podsumowuje swą wypowiedź stwierdzeniem, że tak jak Święta Rodzina – czyli Pan Jezus, Najświętsza Dziewica i św. Józef – byli zjednoczeni w mozolnym życiu i w czułej życzliwości na ziemi, podobnie ich ciała i dusze królują razem w Niebie w pełnej miłości chwale, zgodnie z regułą apostolską: „Jak cierpień jesteście współuczestnikami, tak i naszej pociechy”. Gerson, tłumacząc, że słowa go zawodzą, gdy próbuje wychwalać tę godną podziwu Trójcę – Jezusa, Maryję i Józefa – dodaje, że po Maryi Józef jest najbliżej Jezusa w Niebie, tak jak po Niej był Mu najbliższy na ziemi. Według Giovanniego Osorio Jezus, Maryja i Józef nie zostali w Niebie rozdzieleni i nikt nie przebywał bliżej Maryi w chwale niż Jej najsłodszy małżonek, ani też bliżej Jezusa, po Maryi, niż Jego domniemany ojciec, bowiem na ziemi nikt nie był tak ściśle zjednoczony jak Jezus, Maryja i Józef. Izydor Isolani naucza również, że Józef, małżonek Maryi, ubrany w dwie szaty, jak starożytny Józef – czyli błogosławieństwo swojej duszy i ciała – towarzyszył Jezusowi w Jego Wniebowstąpieniu i, według Kartageny, zasiadł obok Króla Chwały w miejscu po Jego lewej ręce, bowiem miejsce po prawej było zarezerwowane dla Maryi.

Istnieje wiele zgodnych opinii uczonych i świętych, ale nie możemy pominąć tu poglądu Suareza. Powiedziawszy wiele słów ku czci św. Józefa, dodaje, że zgodnie z dostatecznie przyjętą wiarą, było prawdopodobne, że panował on chwalebnie z Chrystusem w Niebie, zarówno w ciele, jak i w duszy. Jeżeli Suarez nazwał to przekonanie „dostatecznie przyjętą wiarą” ponad dwieście lat temu, w jaki sposób nazwałby je w obecnych czasach, kiedy jest ono powszechnie uznawane? Na koniec przytoczymy opinie dwóch świętych z późniejszych epok – św. Franciszka Salezego i św. Leonarda z Port Maurice. Pierwszy z nich, wypowiadając się na temat zmartwychwstania Józefa, konkluduje w ten sposób: „Święty Józef jest zatem w niebie z ciałem i duszą; co do tego nie ma wątpliwości”. A św. Leonard, głosząc pochwałę Józefa, woła, że został on przeniesiony z ciałem i duszą do empireum, dzięki szczególnemu przywilejowi, zasugerowanemu w Księdze Przysłów i głoszącemu, że wszyscy Jej domownicy (Maryi) „mają po dwie suknie”, co interpretatorzy rozumieją jako oznaczające podwójną gloryfikację duszy i ciała.

Spójrzmy jednak na ten temat z innego punktu widzenia. Nasz Boski Pan, powołując z grobu tę rzeszę świętych, pragnął, aby, jak naucza Mistrz Teologów, byli świadkami rzeczywistości Jego własnego Zmartwychwstania, aby uczniowie i pozostali wierni nie sądzili, że ukazały się im zjawy, ale mocno uwierzyli, że widzieli prawdziwie Jego samego, Jezusa z Nazaretu. Wiemy, jak trudno było im uwierzyć. Gdy zobaczyli Go kroczącego po Jeziorze Galilejskim, pomimo wszystkich cudów, których byli świadkami, krzyczeli ze strachu, sądząc, że to zjawa. I chociaż wielokrotnie powtarzał im, że miał powstać z grobu, początkowo odmówili uznania świadectwa Marii Magdaleny i innych kobiet. Wręcz przeciwnie, Tomasz odmówił wierzenia słowom pozostałych dziesięciu Apostołów, oświadczając, że nie uwierzy, dopóki nie będzie miał widocznych i namacalnych dowodów. Otóż możemy powiedzieć, że Zmartwychwstanie Chrystusa było kamieniem węgielnym chrześcijaństwa. Apostołowie mieli być posłani, aby właśnie tego przede wszystkim nauczać. „Jeśli Chrystus nie zmartwychwstał”, mówi św. Paweł w liście do Koryntian „daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara”. Jako że Apostołowie mieli głosić tę prawdę światu, Jezus posłużył się tymi zmartwychwstałymi świętymi, aby utwierdzić wiarę swoich uczniów w Jego Zmartwychwstanie. Mieli być dla Apostołów tym, czym potem Apostołowie byli dla wszystkich narodów ziemi. Aniołowie zostali przez Niego zaangażowani w tym samym celu, ogłaszając Zmartwychwstanie Chrystusa kobietom w poranek Wielkanocny i pokazując im Jego otwarty grobowiec. Syn Boży pragnął jednak mieć także świadectwo ludzi, i to nie tylko o swym własnym Zmartwychwstaniu, ale także i o swej mocy wskrzeszenia z martwych każdego, kogo zechciał. Dlatego też swoją Boską wszechmocą i skutecznością swego zwycięstwa nad grobem ożywił ciała swoich najdroższych przyjaciół, aby przezwyciężyć niedowierzanie swoich naśladowców. Jakież świadectwo byłoby bardziej wiarygodne niż świadectwo Józefa? Któryż z patriarchów lub proroków Starego Testamentu mógł dać Jezusowi dowód, który mógł dać oblubieniec Maryi? Abraham obserwował Jezusa w duchu z daleka, podczas gdy Józef widział Go swoimi cielesnymi oczami we własnym domu przez wiele lat. Dawid prorokował nadejście Słowa Wcielonego i opisał Jego główne czyny, podczas gdy Józef przyjął Je w swoje ramiona, gdy przyszło na świat, i brał udział w prawie wszystkich tajemnicach Jego życia. Józef, który zgodnie z pobożnym wierzeniem, z pewnością był wśród zmartwychwstałych świętych, mógł powiedzieć do Apostołów: „To jest prawdziwie Syn Maryi, Jezus z Nazaretu, jedyny Zbawiciel ludzi. To jest prawdziwie Ten, którego ujrzałem, gdy się urodził w stajence, Ten sam, którego obrzezałem, którego przywiozłem do Egiptu, którego przez długi czas utrzymywałem z pracy i który pracował ze mną w moim warsztacie w Nazarecie; On jest Tym samym, nie wątpcie w to, uczniowie Jezusa”. Czy to świadectwo, złożone przez znanego im osobiście Józefa nie powinno być bardziej przekonującym dowodem na Zmartwychwstanie Zbawiciela, niż to, co mogli przekazać wszyscy Ojcowie Starego Testamentu? Duch Boży pouczył nas przez usta proroków o odwiecznym poczęciu Syna Bożego, aniołowie ogłosili Jego doczesne poczęcie, kiedy urodził się w Betlejem, ale Józefowi dano zaszczyt oznajmienia rodzącemu się Kościołowi tego, co można nazwać nieśmiertelnym poczęciem Jezusa, czyli Jego powstaniem z martwych dzięki mocy Ducha. Wszystko, co mogli powiedzieć inni wskrzeszeni święci, nie miało tak przekonującej skuteczności, jak świadectwo zmartwychwstałego Józefa. Czy nie należy zastosować do niego słów Eklezjastyka odnoszących się do starożytnego Patriarchy: „Kości jego nawiedzone były, i po śmierci prorokowały” lub nauczały? Jakikolwiek byłby ich sens w odniesieniu do starożytnego Józefa – nie dotarł bowiem do nas żaden przekaz opisujący pojawienie się cudu uczynionego za sprawą jego drogocennych relikwii – zostały one dokładnie zweryfikowane w wielkim Świętym Józefie, gdy prawdziwie było mu dane ogłoszenie Apostołom Zmartwychwstanie Zbawiciela, a poprzez nich – całemu Kościołowi.

Jezus jest Chlebem Życia; każdy, kto w Nim uczestniczy będzie miał życie wieczne. Dlatego Ojcowie często nazywają Ciało Jezusa Ciałem życiodajnym. Kontakt z Nim w Najświętszej Eucharystii wlewa łaski w nasze dusze i tworzy zalążek naszych przyszłych uwielbionych ciał. Jeśli tak jest, możemy za św. Franciszkiem Salezym uważać, że Józef, który posiadał zaszczyt bliskiego zjednoczenia z Jezusem, nabożnie Go całował, czule Go obejmował i tak często nosił Go w swoich ramionach, musiał posiadać wystarczające prawo do przyszłego zmartwychwstania. Ciało Jezusa jest niczym niebiański magnes przyciągający do siebie ciała tych, którzy zostali zaszczyceni i uświęceni Jego dotykiem. Gdyby nawet przypominali grudy suchej i ciężkiej ziemi, które ich pokrywają, Syn Boży obiecuje im zręczność orłów, by przylecieli do Niego, gdy podczas Jego powtórnego przyjścia usłyszą w swoich grobach Jego głos: „Gdziekolwiek by było Ciało, tam się zgromadzą orły”. Czy ziemia mogła jednak zatrzymać aż do końca wieków ciało świętego Józefa, którego związek ze Zbawicielem był tak bliski i czuły? Autor Traktatu o Wniebowzięciu Najświętszej Dziewicy – przypuszcza się, że to św. Augustyn – oraz inni Ojcowie Kościoła jako powód do wiary w zmartwychwstanie Maryi uważają argument, zgodnie z którym byłoby niestosowne, aby ciało Niewiasty tak ściśle zjednoczonej z Jezusem, ciało, z którego przyjął On swe Ciało i które służyło Mu tak wytrwale, miało pozostać niewolnikiem śmierci aż do skończenia świata. Otóż to, co jest wybitnie prawdziwe w odniesieniu do Matki Najświętszej, odnosi się w dużej mierze do tego, którego Jezus nazwał swoim ojcem na ziemi i który służył Mu z takim oddaniem. Możemy zatem śmiało i głęboko wierzyć, że ten, który był z Nim bardziej zjednoczony, niż którykolwiek inny święty, musiał dzięki tej jedności uzyskać wyższe prawo niż wszyscy uczestnicy szczęścia i chwały Jego Zmartwychwstałego Ciała.

Starożytny Józef, gdy miał umrzeć, błagał swoich braci, aby nie pozostawiali jego szczątków w Egipcie, ale by sprowadzili je do ziemi obiecanej. Mojżesz wiernie wypełnił tę ostatnią wolę Patriarchy i zaniósł relikwie tego świętego człowieka do Palestyny. Widzimy tutaj figurę Józefa, oblubieńca Maryi, który będąc u kresu życia, pełen ufności w miłość Zbawiciela, nie tylko swoją duszę, ale i swoje ciało oddał temu umiłowanemu Synowi, który dał mu z kolei swe błogosławieństwo. A to błogosławieństwo było obietnicą. Jezus, który tak często słodko spoczywał przy sercu Józefa, swego opiekuna i obrońcy, trudzącego się dla Niego przez trzydzieści lat, nie zostawił Go w Egipcie tego świata, ale kiedy przeszedł do ziemi obiecanej, zabrał go ze sobą do Nieba, aby tam bez zwłoki cieszył się pełnią wiecznej szczęśliwości. Tak więc możemy powiedzieć za Prorokiem, że Józef miał „dwie części” w tej prawdziwej ziemi obiecanej – błogosławieństwo ciała i duszy.

Na poparcie tego poglądu można znaleźć wiele innych racji, w szczególności pragnienie Maryi. Czy Najświętsza Panna powstawszy z grobu w dniu swego chwalebnego Wniebowzięcia, byłaby, by tak rzec, zadowolona, gdyby nie ujrzała swego czystego małżonka, Józefa, podobnie uwielbionego? Najczystsze i najświętsze małżeństwo Józefa z Maryją miało trwać, podobnie jak jego ojcostwo, na wieki. Zostało ustanowione w związku z Wcieleniem Słowa, a ponieważ ta tajemnica wciąż trwała i będzie trwała przez całą wieczność, tak też było z ich przymierzem. Słowo na zawsze poślubiło ludzką naturę, a Józef na zawsze połączył się z Najświętszą Panną. I jak śmierć nie zerwała więzi, która łączyła Słowo z Ciałem i Duszą, które przyjęło, tak też nie zerwała więzi, która łączyła serca Maryi i Józefa. Kochała go Ona i będzie kochała jako swojego małżonka przez całą wieczność i dlatego musiała gorąco pragnąć pełni jego szczęścia. Nawet jeśli kochające Serce Jezusa nie podzielało tego pragnienia, musiał On ulec Jej namowom. Wszak na Jej prośbę, ze znacznie mniej istotnego powodu, zamienił wodę w wino na weselu w Kanie Galilejskiej. Święty Piotr Damiani uważał, że św. Jan Ewangelista zmartwychwstał i został uwielbiony zarówno w ciele, jak i w duszy w Niebie, ponieważ był podobny do Maryi w dziewiczej czystości i tak ściśle z Nią związany, że nie możemy pojąć zmartwychwstania jednego z nich bez zmartwychwstania drugiego. Jakże nieporównywalnie ważniejsze są analogiczne powody w odniesieniu do Jej dziewiczego małżonka!

Co więcej, możemy z całą pewnością stwierdzić, że gdyby jego czcigodne ciało zostało pozostawione na ziemi, Bóg nigdy nie pozwoliłby, aby pozostało w ukryciu, a tym samym pozbawione czci, jaką obdarza się relikwie świętych znacznie niższych od niego. Historia Kościoła często relacjonuje cuda, które Pan Bóg chciał uczynić w celu odkrycia cennych szczątków wielu Jego sług, aby ludzie mogli oddać im należną cześć, sprowadzić je do swoich kościołów, umieścić pod ołtarzami i otoczyć kultem religijnym. Po Józefie nie zostało jednak nic oprócz pierścienia, który włożył na palec Maryi w dniu ich zaślubin (o jego posiadanie walczyły dwa miasta), i kilku fragmentów szat, które wciąż czci się pobożnie. Aniołowie mieli przenieść Święty Dom z Nazaretu na ziemie katolickie, aby nie pozostawiono go w posiadaniu niewiernych. Jeśli zatem Bóg zechciał, aby ta materialna budowla została zachowana i uhonorowana, czy można sobie wyobrazić, że porzuciłby ciało człowieka, który był właścicielem tego domu i czystym oblubieńcem Jego Najświętszej Matki? Czy Bóg pozostawiłby to wszystko przez stulecia w zimnym uścisku śmierci? Mamy zatem wszelkie powody, by na podstawie powyższych faktów wnioskować, że ziemia nie posiada już ciała naszego Świętego. W istocie, wydaje się, że w sercach wielu wiernych, którzy odwiedzali grób Józefa w Dolinie Jozafata, w pobliżu grobu jego najświętszej małżonki, zagościło jednoznaczne przekonanie, że tak jak i Jej, nie ma tam także i jego, ale że został uwielbiony zarówno w ciele, jak i w duszy.

Wielu uczonych doktorów, a wśród nich (jak powiedzieliśmy) św. Franciszek Salezy, uważa, że kilka z rzekomych powodów tego przewidzianego zmartwychwstania stanowi swego rodzaju demonstrację. A nawet, wydaje się, że sam Bóg zaaprobował tę wiarę efektownym cudem. Gdy bowiem św. Bernardyn ze Sieny, nauczając w Padwie, oświadczył, że ciało i dusza Józefa zostały uwielbione w Niebie, nad głową kaznodziei zaświecił wspaniały złoty krzyż, będący świadectwem dla oczu tych, którzy kwestionowali prawdę przekazywaną ich uszom. Pobożny Bernardyn de Bustis, który sam był świadkiem tego cudu, również z całą mocą utrzymywał, że Józef powstał z grobu wraz z Chrystusem i wraz ze zmartwychwstałym Zbawicielem udał się z wizytą do swojej świętej Oblubienicy i teraz cieszy się życiem wiecznym i chwałą niewysłowioną w duszy i ciele w ich towarzystwie. 

Wielkość chwały błogosławionego ciała Józefa pozostaje poza zasięgiem naszej słabej wyobraźni. Wiemy tylko, że musi być proporcjonalna do chwały jego duszy. Pewne jest, że Ciało Pana, gdy zwycięsko powstał On z grobu, posiadało tak cudowne dary i zostało przyozdobione tak niezrównanym blaskiem, że cała ziemska wspaniałość i piękno jest tylko cieniem Jego chwały. Żywy pałac Słowa Wcielonego, w którym, jak mówi Apostoł, „mieszka cała Pełnia: Bóstwo, na sposób ciała”, powinno zatem być sowicie obdarzone i wzbogacone darami. Jezus jednak był nie tylko bogaty dla siebie, ale także po to, by przekazywać swoje skarby innym. Jego naśladowcy mają być ich uczestnikami, każdy według swojej miary, a ta miara, czy to mała, czy wielka, ma polegać na stopniu podobieństwa do Jezusa. Umiłowany Uczeń, nie mogąc opisać przyszłego szczęścia synów Bożych, powiada: „Jeszcze się nie ujawniło, czym będziemy”, a potem dodaje: „Wiemy, że gdy się objawi, będziemy do Niego podobni”. To wszystko, co mógł powiedzieć. I była to najbardziej wzniosła rzecz, jaką mógł powiedzieć. To cudowne Ciało jest rzeczywiście pierwszym i najdoskonalszym ze wszystkich cielesnych piękności. Bogactwa i chwałę innych ciał umiemy oszacować poprzez ich porównanie z Boskim wzorcem. Kiedy więc Syn Boży zechciał wskrzesić z grobu swego ojca Józefa, miał coś, co moglibyśmy nazwać szczególnym obowiązkiem udzielenia mu wyjątkowego podobieństwa do siebie. Józef był bardzo podobny do Niego na ziemi i było rzeczą stosowną, aby taki pozostał, co potwierdziłoby opinię, że był prawdziwie Jego ojcem. A podczas zmartwychwstania, Jezus wzmocnił to podobieństwo, nie po to, aby ustanowić, ale aby wynagrodzić ojcostwo Józefa i zachować w Niebie stosowne podobieństwo, które było odpowiednie dla istniejącej między nimi relacji – relacji, która obok Jego zjednoczenia z Jego Niepokalaną Matką, była najbardziej zażyłym i chwalebnym związkiem. Kiedy więc Józef wszedł do Nieba w Dzień Wniebowstąpienia, obok Najświętszego Człowieczeństwa Syna Przedwiecznego, stał się dla oczu aniołów najwspanialszym obiektem, jaki kiedykolwiek widzieli. Maryja, ich Królowa, miała co prawda jaśnieć jeszcze większym blaskiem, ale ani przez chwilę nie możemy sądzić, że Jej przybycie w dniu Wniebowzięcia sprawiło, że chwała Jej małżonka zbladła. Wręcz przeciwnie, wzrosła i wzmocniła się dzięki tej niebiańskiej zasadzie odbijania światła, której podobieństwo znajdujemy w ziemskiej naturze. Ciała wszystkich świętych zostaną otoczone światłem, które emanuje od Baranka – lampę i słońce Nowego Jeruzalem, ale Zbawiciel i Jego Najświętsza Matka będą się rozkoszować, sprawiając, że najjaśniejsze promienie ich chwały przez wieczność opromienią błogosławione ciało Józefa, który przebywając w bliskości centrum blasków empireum – Najświętszego Człowieczeństwa Słowa Wcielonego i Jego Najświętszej Matki – zostanie przeniknięty ich światłem, jak szlachetny metal świeci z tą samą intensywnością, co piec, w którym jest zanurzony, lub jak czyste lustro, które wystawione na słońce wiernie odbija jego obraz – światła zbyt oślepiającego, aby śmiertelne oczy mogły na nie patrzeć. Cóż więcej możemy powiedzieć? Jezus, Maryja i Józef – ziemska Trójca – teraz razem intronizowani w blasku Boskiej chwały, jaśnieją w tym wiecznym świetle, które dzięki ich połączeniu staje się niejako wspólne dla wszystkich trojga.




Święta Rodzina: Odnalezienie Jezusa w Świątyni

Wszyscy mężczyźni w Izraelu byli zobowiązani przez Prawo Mojżeszowe do stawienia się trzy razy w roku przed Panem: w Święto Paschy, w Pięćdziesiątnicę i w Święto Namiotów. Hebrajczycy byli zobowiązani udać się do miejsca, w którym kapłani strzegli Arki Przymierza. Po wielu przenosinach w różne lokalizacje, została przywieziona przez Dawida na górę Sion, a potem ostatecznie ulokowana w Świątyni, którą Salomon zbudował dla niej w Jerozolimie. Kobiety nie były związane tym prawem, chociaż często z nabożeństwem go przestrzegały. Czytamy na przykład jak Elkana, ojciec proroka Samuela, i cała jego rodzina łącznie z żonami, synami i córkami co roku udawali się do Szilo, gdzie znajdowała się wówczas Arka, aby przyłączyć się do składania zwyczajowych ofiar. Dzieci, podobnie jak kobiety, były zwolnione z tego obowiązku poza przypadkiem, gdy na mocy zwyczaju, który stał się prawem, po ukończeniu trzynastego roku życia chłopcy stawali się zobowiązani do przestrzegania wszystkich przykazań mojżeszowych, zarówno cywilnych, jak i religijnych, a rodzice podobno zwyczajowo inicjowali ich w tych obrzędach w roku poprzedzającym ich trzynaste urodziny. Chłopców tych nazywano „synami przykazania”. Ale, jak słusznie zauważono, ojcowie często byli przyzwyczajeni do zabierania swoich dzieci ze sobą w znacznie młodszym wieku, aby były obecne podczas uroczystych świąt nakazanych przez Prawo.

Nie mamy wątpliwości, że rodzice Jezusa przestrzegali tej pobożnej praktyki i zawsze zabierali Go ze sobą, gdy szli do Jerozolimy. Trudno sobie wyobrazić, by zostawili Boskie Dziecko w Nazarecie lub nawet dobrowolnie zrezygnować z Jego towarzystwa. Ewangelista nie wspomina o jakimkolwiek święcie poza świętem Paschy ani o obecności Jezusa na uroczystościach paschalnych aż do czasu Jego dwunastych urodzin. Ewangeliści nie wychodzili poza bezpośredni zakres i cel swojego obowiązku. Znajdujemy u nich częste przykłady tej powściągliwości, którą często wykorzystywali heretycy i niewierzący. Opis św. Łukasza nie sugeruje, że Jezus poszedł do Jerozolimy po raz pierwszy, gdy miał dwanaście lat, ale tylko że właśnie wówczas pozostał z tyłu. Oto jego słowa: „Rodzice Jego chodzili co roku do Jerozolimy na Święto Paschy. Gdy miał lat dwanaście, udali się tam zwyczajem świątecznym. Kiedy wracali po skończonych uroczystościach, został Jezus w Jerozolimie, a tego nie zauważyli Jego Rodzice”. Znaczenie tych słów jest oczywiste. Aby wypełnić przykazanie, wystarczyło przebywać tylko jeden dzień w świątyni, ale Święta Rodzina, zwierciadło wszelkiej religijnej doskonałości, pozostała przez cały tydzień Przaśników w Jerozolimie, jak wynika ze zwrotu: „wypełniwszy dni”. Po zakończeniu dziękczynienia Maryja i Józef przygotowali się do powrotu do Nazaretu, przez część drogi przebywając niewątpliwie w towarzystwie kilkorga świątobliwych krewnych. Przedstawia się różne powody, dla których Jezus miał pozostać w Jerozolimie bez wiedzy swoich rodziców. Nietrudno zrozumieć, że dzięki swojej boskiej mocy mógł ukryć się przed nimi i odejść niezauważony. Jednak nie w tym tkwi trudności, ale w pytaniu, jak to się stało, że przy tak wielkiej troskliwości względem Syna, zauważyli Jego nieobecność dopiero po upływie całego dnia. Najczęściej spotykaną, jak również najbardziej satysfakcjonującą odpowiedzią wydaje się ta, zaproponowana przez Vitaliego i opisana poniżej.

Aby uniknąć wszelkiego zamieszania i nieporządku w tej wielkiej mieszance osób wszystkich klas, zebranych na uroczystości paschalnej ze wszystkich części Palestyny, a teraz powracających do swoich domów, postanowiono, że opuszczając Święte Miasto, mężczyźni i kobiety będą zbierać się w oddzielnych grupach. Dlatego Maryja i Józef wyruszyli osobno i pozostali oddzielnie, aż wszyscy dotarli do miejsca postoju na nocleg. Dzieci miały wolność, aby towarzyszyć któremukolwiek z rodziców. Jezus przebywał w świątyni z Maryją i Józefem aż do zakończenia dziękczynienia. Po tej ceremonii, gdy Najświętsza Panna odchodziła w jedną stronę z niewiastami, a Józef w drugą z mężczyznami, Jezus cudownym aktem swej mocy zniknął im z oczu. Józef był przekonany, że Syn pozostał z Matką, a Maryja ze swojej strony, przypuszczała, że poszedł z Józefem. Maria z Agredy mówi, że oboje zostali w tym momencie podniesieni do wzniosłego stanu kontemplacji, który odwrócił ich myśli od wszelkich zewnętrznych obiektów. Ich uczestnictwo w uroczystościach paschalnych wprawiło ich w głęboką medytację, ponieważ dobrze wiedzieli, że Jezus był przyczyną, przedmiotem i celem wielkiej ofiary, którą wówczas złożyli. Nigdy nie podejrzewaliby, że opuści ich i pozostanie w Świątyni, ponieważ był to czyn ze strony Boskiego Dziecka zupełnie bezprecedensowy, akt niezależny, nigdy wcześniej niemający miejsce. To ukrycie się przed oczami rodziców było przykładem użycia przez Syna Bożego Boskiej mocy, którą następnie odnowił wobec uczonych w Piśmie i faryzeuszy chcących Go ukamienować oraz gdy Jego rozwścieczeni rodacy zaprowadzili Go na szczyt góry, na której zbudowano ich miasto, aby Go stamtąd strącić. Bez takiego cudownego wydarzenia z trudem jesteśmy w stanie zrozumieć zgubienie Jezusa, biorąc pod uwagę wielką miłość, troskę i czujność, z jakimi Maryja i Józef zawsze się Nim opiekowali. Wiemy, że nie stało się to z ich winy, ale z woli Bożej, aby nieobecność Jezusa mogła objawić chwałę Jego Ojca, zasługi Jego rodziców i głębokie zamiary Bożej Opatrzności. Jezus pozostał zatem w Świątyni, która rzeczywiście była Jego domem, i która była Jego główną siedzibą podczas tego pamiętnego triduum. Niewątpliwie modlił się tam długo i żarliwie o zbawienie ludzi, a święci powiadają nam, że prosił w Jerozolimie o jałmużnę, aby uświęcić i pobłogosławić swoim przykładem nie tylko ubóstwo, ale i skrajną nędzę.

Józef dołączył do karawany mężczyzn, gdzie prawdopodobnie znalazł swojego brata Kleofasa i innych krewnych, a Maryja przebywała w towarzystwie kobiet, z Maryją Kleofasową i innymi krewnymi. Wspólnie przeszli dystans aż do miasta Michmas. Nietrudno sobie wyobrazić, że pobożni pielgrzymi śpiewali pieśni ku chwale Boga lub rozmawiali o świętych rzeczach, a zwłaszcza o upragnionym przyjściu Mesjasz. Maryja jednak musiała być wewnętrznie smutna z powodu nietypowej nieobecności swego Syna, który był radością Jej serca i światłem Jej oczu, ale pocieszała Ją myśl, że z pewnością jest bezpieczny. Myślała, że był z Józefem, a z Józefem musiał być bezpieczny. Możemy też być pewni, że nie żałowałaby swojemu świętemu i umiłowanemu małżonkowi szczęścia przebywania w towarzystwie Syna, tylko dlatego że nie mogła póki co być jego towarzyszką. Teraz słońce zachodziło i wszyscy zbliżali się do murów Michmas – pierwszej stacji dla osób, które wracały z Jerozolimy do Galilei. Wkrótce ujawniła się okropna prawda, że Jezus nie był ani z Józefem, ani z Maryją! Przekaz potwierdza pogląd, że to w Michmas Najświętsza Dziewica odkryła, iż Pana Jezusa nie było w ich towarzystwie, a Martorelli w swojej książce o odwiedzonej przez niego Ziemi Świętej opisuje, że w starożytności powstał tam piękny kościół poświęcony Maryi, na pamiątkę przejmującego smutku tej najczulszej z matek oraz że w czasie wypraw krzyżowych, znaleziony w opłakanym stanie, został odbudowany przez krzyżowców. Dodaje, że mury mają trzydzieści dwa metry długości, ale w jego czasach były zniszczone, jakby ich spustoszenie uczestniczyło w smutku Maryi. Czy była kiedy boleść podobna Jej boleści? Jednak i Józef mógł doświadczać podobnych uczuć, ponieważ jego dusza była, stosownie do jego miary, przepełniona niewypowiedzianym smutkiem. Obok Jezusa, który był przede wszystkim Mężem Boleści, trzeba bez wątpienia umieścić Królową Boleści, Jego Matkę, bo po ludzkiej duszy Słowa Wcielonego z jej niezmierzoną zdolnością do odczuwania smutku i cierpienia, musi podążać, niezależnie od dzielącego ich dystansu, dusza Jego Najświętszej Matki, która była oceanem smutku. A obok Jej duszy, podobna jej w możności odczuwania, stoi z pewnością dusza niezrównanego Józefa, Bosko wybranego i Jej we wszystkim podobnego małżonka. Tych dwoje stoi samotnie w wielkim smutku, jak to rozpoznała sama Maryja w niezwykłych słowach skierowanych do Jej Syna: „Oto ojciec Twój i ja z bólem serca szukaliśmy Ciebie”. Ich uczucia musiały być sobie podobne, inaczej nie wypowiedziałaby ich, szczególnie wobec swego Syna, który był samą Prawdą i wiedział, co jest w sercach wszystkich ludzi. „Dlaczego”, powiada Cartagena, „oboje ubolewali, ale kochali; i dlaczego oboje byli tak smutni, ale i oboje tak bardzo kochali? Maryja bolała, bo była Matką; Józefa, ponieważ był ojcem. Smutek Maryi był smutkiem Józefa, oboje jednakowo zasmuceni. Miłość Maryi była miłością Józefa. Ich smutek i miłość do Dzieciątka Jezus były jednakowe, stosownie do ich zdolności, niezmierzonych i nieograniczonych. Maryja cała była smutkiem i miłością; Józef cały był smutkiem i miłością”. Miłość i czułość Józefa wobec Boskiego Dziecka były prawdziwie niewypowiedziane. Jego smutek był także podobny do smutku Maryi, oceanu niezgłębionego szczególnie dla nas, których płytkie serca są w porównaniu z jego, tak zimne i niewrażliwe. Józef miał ponadto przejmujące poczucie smutku, który był jego smutkiem osobistym, ponieważ otrzymał z góry szczególny zadanie opieki nad Jezusem. Jakże się wywiązał z tej ważnej misji? 

Wróćmy jednak do treści Ewangelii. Słowa św. Łukasza brzmią: „Przypuszczając, że jest w towarzystwie pątników, uszli dzień drogi”. Jest oczywiste, że każde z nich wierzyło, że tak jest, dopóki nie spotkali się pod koniec dnia. Ewangelista kontynuuje: „i szukali Go wśród krewnych i znajomych” – co, jak rozumiemy, byłoby w naturalny sposób pierwszym krokiem, jakkolwiek rozpaczliwym, przed zawróceniem z drogi – „Gdy Go nie znaleźli, wrócili do Jerozolimy szukając Go”. Podane przez nas wyjaśnienie, które jest najczęściej przyjmowane i które można łatwo pogodzić ze słowami św. Łukasza, wydaje się bardziej racjonalne niż to, które przedkłada De Vit w swoim żywocie św. Józefa. Według niego Józef i Maryja nie byli oddzieleni, podróżowali cały dzień razem, a nie widząc Jezusa przy sobie, byli spokojni, ufając, że przebywa w towarzystwie którychś z ich krewnych i przyjaciół. A aby uwolnić Najświętszą Dziewicę i jej świętego oblubieńca od winy zaniedbania ustalenia, gdzie jest Jezus, powiada, że przyczyny ich postępowania można doszukać się w zwyczajach ich narodu – o czym już wspominaliśmy – a mianowicie, że chłopców, którzy ukończyli trzynaście lat, obowiązywały wszystkie prawa Mojżeszowe, a zatem stawali się osobiście odpowiedzialni za swoje czyny. Był to rodzaj emancypacji od ojcowskiej kontroli, do której rodzice mieli w zwyczaju przygotowywać swoich synów rok wcześniej, przez pewne rozluźnienie w sprawowaniu nadzoru i władzy, przyznając im pewną umiarkowaną wolność. Otóż chociaż, tłumaczy De Vit, wszystko to nie było potrzebne w przypadku Pana Jezusa, zdaje się on uważać, że Jego rodzice dostosowywali się do powszechnej praktyki, aby z powierzonej im tajemnicy nic nie wyszło na jaw. Taki jednak powód nie może być uznany za wystarczający dla wyjaśnienia tego pozornego braku troski. Biorąc pod uwagę młody wiek Jezusa i tłum ludzi różnego pochodzenia, którzy tworzyli karawanę, troska byłaby naturalną rzeczą dla najzwyklejszych rodziców i fakt, że ta troska przejawiałaby się w dochodzeniach i poszukiwaniach, nie oznaczał użycia opisywanej władzy ojcowskiej. O ileż bardziej możemy się spodziewać, że Józef i Maryja, świadomi także niebezpieczeństw obecnych już w dzieciństwie Pana Jezusa, nie szliby spokojnie przez cały dzień w nieobecności Jezusa, nie upewniwszy się przynajmniej, że był pod dobrą opieką. Niewątpliwie ta zguba była tajemnicą od początku do końca. Jakkolwiek jednak spodobało się Bogu ukryć ją przed rozeznaniem Maryi i Józefa i uciszyć niepokój w ich sercach, sugerowana interpretacja nie wydaje się najbardziej prawdopodobnym z powodów, które podaliśmy.

O ile nie możemy zaakceptować poglądów De Vita na tę trudną kwestię, o tyle całkowicie zgadzamy się z nim w sugestii, że trzydniowe zaginięcie powinno liczyć się od dnia, w którym Jezus wycofał się i pozostał w Jerozolimie, a nie od chwili, gdy Maryja i Józef zaczęli swoje poszukiwania. Nie trwały one zatem w Jerozolimie całe trzy dni. Wydaje się, że istnieje pewna paralela między tą stratą a trzema dniami, podczas których Jezus pozostawał w grobie, czyli w rzeczywistości był to tylko jeden cały dzień i część dwóch innych. Trzeci dzień był w rzeczywistości jedynie częścią dnia, gdyż wstał z grobu bardzo wcześnie rano, zanim słońce znalazło się nad horyzontem. Jednak słowa św. Marka brzmią: „ale po trzech dniach zmartwychwstanie”. Był to hebrajski sposób liczenia dni: część dnia liczono jako jeden dzień. Także i w wydarzeniu zgubienia i odnalezienia Jezusa, trzy dni przypuszczalnie obejmują: dzień, w którym Józef i Maryja szli nieświadomi swojej zguby, aż do jego końca; drugi dzień, podczas którego całkowicie zaangażowali się w męczące i bolesne poszukiwanie Jezusa; oraz trzeci dzień, kiedy to z radością odnaleźli Go w świątyni – nie wiemy jednak, o jakiej porze dnia mogło się to zdarzyć.

Przekaz powiada nam niewiele lub nie mówi nic o szczegółach poszukiwań, ale święci i dusze uprzywilejowane, zwłaszcza Maria z Agredy, mieli w tym przedmiocie wizje, które dostarczają materii do pobożnej medytacji i pomagają nam w pobożnych rozważaniach. Maria z Agredy opisuje w szczególności spokój i opanowanie, które zachowała Matka Boża, pomimo doświadczanego przez Nią wewnętrznego męczeństwa, które można porównać jedynie z tym, co potem musiała znieść u stóp Krzyża. Wielu rzeczywiście wierzyło, że to trzydniowe rozstanie było najpoważniejszym ze smutków Maryi. Jednak ani przez chwilę nie straciła wewnętrznego spokoju. A było to tym cudowniejsze i bardziej zasługujące, że, jak mówi nam ta sama wizjonerka, Bóg pozostawił Ją w ciągu tych trzech dni w zwykłym stanie łaski, pozbawioną wszelkich szczególnych łask, którymi Jej dusza była wzbogacana w innym czasie. O chwalebnym Patriarsze, św. Józefie, Maria z Agredy powiada, że także odczuwał niezrównane cierpienia i smutek, wędrując z jednego miejsca do drugiego, czasem ze swoją świętą małżonką, a czasem sam, podczas gdy Ona szukała Jezusa w innym miejscu. Dodaje, że jego życie byłoby w wielkim niebezpieczeństwie, gdyby ręka Boga nie umocniła go i nie podtrzymała i gdyby Najświętsza Panna, pośród własnego smutku, nie pocieszyła go i nie błagała, aby odpoczął. Miłość, jaką posiadał dla Boskiego Dzieciątka, była tak wielka, że popychała go do poszukiwania utraconego Skarbu z niepokojem i gwałtownością, które sprawiały, że zapominał o jedzeniu i spaniu. Pan Jezus objawił Joannie Bénigne Gojos, siostrze z Zakonu Nawiedzenia, która żyła w XVII wieku i miała wielkie nabożeństwo do Najświętszego Człowieczeństwa, że ból, który cierpieli zarówno Maryja, jak i Józef, był tak wielki, że bez ukrytej pomoc Boga, nie przeżyliby. Ich smutek, powiedział Pan Jezus w objawieniu, był po prostu niepojęty i tylko sam Zbawiciel mógł go w pełni zrozumieć. Z Jego objawień danych siostrze Bénigne dowiadujemy się również, że ta trzecia boleść Najświętszej Maryi Panny była jednym z głównych cierpień samego Pana Jezusa. 

W końcu oboje, otrzymawszy anielską sugestię, by udać się do Świątyni, pospieszyli tam i ujrzeli Jezusa siedzącego pośród uczonych w Piśmie, „przysłuchiwał się im i zadawał pytania”. Sala, w której uczeni odbywali swoje konferencje, a także przyjmowali uczniów, którzy prosili ich o pouczenie, nie znajdowała się w głównym budynku Świątyni. Maryja i Józef mogli zatem wejść do świętego budynku i nie zauważyć przedmiotu swoich poszukiwań, ale nadszedł czas na zakończenie ich próby. Wszystkie oczy były skierowane na Jezusa, gdyż uczeni, którym najpierw zadawał pytania, teraz sami stali się pytającymi i z podziwem słuchali mądrych słów, które wychodziły z ust Boga-Chłopca. „Wszyscy zaś, którzy Go słuchali”, mówi św. Łukasz, „byli zdumieni bystrością Jego umysłu i odpowiedziami”. I prawdziwie Jego Boska uroda była sama w sobie wystarczająca, aby ich zachwycić. Na Jego młodzieńczym czole spoczywał królewski majestat. Jego piękne włosy opadały na ramiona i miały podobno nigdy nie urosnąć na długość nieodpowiednią dla mężczyzny, a ponadto, ani jeden włos nigdy nie spadł z Jego cudownej Głowy, dopóki nie został wyrwany przez okrutnych żołnierzy rzymskich. Jego oczy jaśniały światłem prawdy i ogniem miłości. Cóż takiego mówił i o co Go oni pytali? Bez wątpienia odnosiło się to do kwestii obiecanego Mesjasza, na którego oczekiwanie było powszechne w tym czasie w Izraelu. Joanna Bénigne Gojos mówi, że korygował ich błędne wyobrażenia o chwalebnym i wojowniczym Wybawicielu, który miał przywrócić polityczną niezależność ich narodowi i dać im władzę nad wrogami i prześladowcami. Wskazał na proroctwa, które oni przeoczyli, mówiące o poniżeniu i cierpieniach Mesjasza. I gdyby serca słuchaczy były tak otwarte na łaskę, jak ich oczy i uszy były otwarte na urok tego, co widzieli i słyszeli, musieliby w tym cudownym Chłopcu, którego mądrość tak ich zdumiała, rozpoznać przepowiedzianego Wyzwoliciela. Niemniej jednak możemy mieć nadzieję, że w sercu niejednego z nich mogło zostać zasiane dobre ziarno, które później przyniosło owoc. Niechętnie myślimy, że Ten, który podczas swego pierwszego kazania zapewnił Apostołowi Piotrowi cudowny połów trzech tysięcy dusz, miałby przy tej okazji – kiedy to w tajemniczy sposób uprzedził swoją przyszłą publiczną posługę, zajmując się tak wcześnie sprawami swego Ojca Przedwiecznego – nie przyciągnąć nikogo do swej sieci. Czy zdołałby wzbudzić jedynie ten podziw i zdumienie? Tak czy inaczej, nie jesteśmy zdolni przeniknąć tajemnych zrządzeń Bożych ani oczekiwać, że zawsze zrozumiemy to, co nazywamy przyczynami rzeczy. Nawet w świecie naturalnym ciągle mamy z tym trudność. O ileż bardziej powinno tak być w wyższym świecie łaski, w niewidzialnych rzeczach Bożych i tajemnych zrządzeniach Jego Opatrzności!

Mówi się, że nawet Maryja i Józef dziwili się na ten widok. Było coś nowego w Jego głosie, zachowaniu, postawie i sposobie bycia. Nigdy wcześniej Go nie widzieli w takim stanie. Bez wątpienia stali przez chwilę patrząc i milcząc z ogromną radością i podziwem. Józef w istocie pozostał milczący. Chociaż jako ojciec i głowa miał pierwszeństwo, aby wypytać Chłopca o Jego nieobecność, nie odezwał się ani słowem, pozostawiając Matce te wzruszające wyrzuty względem Jej Syna i Jej Boga – wyrzuty, które znamy tak dobrze: „Synu, czemuś nam to uczynił? Oto ojciec Twój i ja z bólem serca szukaliśmy Ciebie”. Poczyniliśmy już kilka komentarzy na temat Jej słów o smutku Józefa cierpiącego razem z Nią, a nawet niejako przed Nią, i wskazaliśmy na wszystko, co taka wzmianka niesie ze sobą w odniesieniu do praw, godności i pozycji Jej niezrównanego małżonka. Tutaj dołączymy tylko dwie dalsze obserwacje: Po pierwsze, jakkolwiek wielki i niezmierzony był żal Maryi, nie tylko nie sprawił, że zapomniała o uczuciach Józefa, ale także nie przeszkodził Jej smucić się nad duchową udręką, którą Józef przeżywał. Po drugie, wiedziała, jak drogi był on Jezusowi, bowiem w swoim wzruszającym upomnieniu nawiązała do smutku Jego ojca, co z pewnością poruszyło Jego synowskie Serce tak samo, jak poruszyłaby je myśl o Jej smutku. Jezus odpowiedział: „Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?” lub jak niektórzy tłumaczą te ostatnie słowa: „w domu mego Ojca?”. Którąkolwiek interpretację przyjmiemy, znaczenie jest zasadniczo takie samo. Było ono jednak tymczasowo ukryte zarówno przed Maryją, jak i przed Józefem, gdyż Ewangelista powiada: „Oni jednak nie zrozumieli tego, co im powiedział”. Którekolwiek ze znaczeń tej chwilowej nieświadomości ze strony Jego rodziców przyjmiemy, w żadnym wypadku nie powinniśmy przypuszczać, że nie pojmowali oni, iż mówił o swoim Ojcu Przedwiecznym i misji, którą przyszedł wypełnić na ziemi. Maryja i Józef dobrze wiedzieli, że ich Jezus był prawdziwym Synem Bożym, i znali także cel, dla którego przyszedł. Anioł wyraźnie im to oznajmił. Dlatego niezależnie od wszystkich niebiańskich oświeceń, które oni, a zwłaszcza sama Matka Boża, musieli od tego czasu otrzymać od Boskiego Dziecka, w ich umysłach nie mogła zaistnieć żadna niejasność w tym zakresie. Tymczasowo mogło być przed nimi skrywane pełne zrozumienie porządku, sposobu i czasu, w którym ta Boska misja miała zostać wypełniona, a zwłaszcza miejsce, jakie w tym porządku miał zająć nieoczekiwany czyn Jezusa, czyli nie znali pełnego znaczenia tego wydarzenia. Odpowiedź Jezusa skierowana do Jego matki nie podniosła jeszcze zasłony, ale bez wątpienia otrzymała Ona, a także Józef, pewne światło, kiedy znowu mieli ze sobą Syna będącego „światłością prawdziwą, która oświeca każdego człowieka”. Bo tak jak później, na uczcie weselnej w Kanie Galilejskiej, publicznie objawił własną moc na prośbę swej matki, zanim jeszcze nadeszła jego godzina, tak samo, gdy w Świątyni ukazał pierwsze promienie swojej chwały uczonym Izraela, w samym środku Jego Boskiego nauczania słowo Maryi sprawiło, że opuścił wszystko i potulnie wrócił z Nią i z Józefem do Nazaretu. Zapewnienie Pana Jezusa o Jego samowładnej niezależności, już w Jego dzieciństwie, jest tajemnicą, która jest całkowicie poza naszym zrozumieniem – chociaż jest odpowiednim tematem do rozważań i pełnych czci przypuszczeń. Po tych wydarzeniach nastąpiło wiele kolejnych lat dobrowolnego i całkowitego poddanie się Pana Jezusa Jego rodzicom. „Potem poszedł z nimi i wrócił do Nazaretu; i był im poddany”.

Ilustracja: William Holman Hunt, Odnalezienie Jezusa w Świątyni.




Kościół Święty Matka i św. Józef

Nasze czytanie zaczerpniemy z modlitwy ku czci Świętego Józefa: „O, święty Józefie, którego opieka jest tak wielka, potężna i natychmiastowa przed tronem Boga, składam w tobie wszystkie moje sprawy i pragnienia. O, święty Józefie, pomóż mi swoim potężnym wstawiennictwem i uzyskaj dla mnie wszystkie duchowe błogosławieństwa przez Twego przybranego Syna Jezusa Chrystusa, naszego Pana, tak abym skorzystawszy tutaj na ziemi z Twej niebiańskiej mocy, mógł złożyć Ci moje dziękczynienie i hołd w niebie. O, święty Józefie, nigdy nie męczę się kontemplowaniem Ciebie i Jezusa śpiącego w Twoich ramionach. Nie śmiem podejść, gdy On odpoczywa blisko twego serca. Przytul Go w moim imieniu, pocałuj Jego cudną głowę i poproś, by odwzajemnił pocałunek. Święty Józefie, patronie dusz konających, gdy wydamy ostatnie tchnienie, módl się za nami w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen”.

Istnieje wiele tytułów, które możemy nadać Kościołowi rzymskokatolickiemu. Święty Kościół został nazwany mistycznym ciałem Chrystusa, w którym Chrystus i Jego święty Kościół są jedną i tą samą mistyczną osobą, głową i ciałem zjednoczonymi ze sobą. Kościół został również stosownie nazwany oblubienicą Chrystusa, z Chrystusem jako Oblubieńcem, który nigdy nie oddzieli się ani nie rozwiedzie ze swoją małżonką. Kościół jest winnicą Pana, w której Chrystus jest krzewem winnym i to On daje życie nam, jego latoroślom. Kościół jest barką, łodzią z Piotrem niosącą nas przez ocean tego świata do portu niebieskiego. Ale ze wszystkich cudownych tytułów, jakie nadajemy Kościołowi rzymskokatolickiemu, najpiękniejszym i najbardziej wzruszającym jest być może tytuł Świętej Matki Kościoła.

Tak, Święta Matka Kościół — matka, która troszczy się o nas szczególnie duchowo, dając nam środki do zbawienia i uniknięcia piekła. Święta Matka Kościół jest matką, bo zrodziła nas, wydała nas na świat z łona chrzcielnicy, zrodziła w sposób nadprzyrodzony dzięki darowi łaski uświęcającej, dała nam ziarno życia wiecznego. Matka Kościół karmiła nas wtedy Ciałem, Krwią, Duszą i Boskością swego Pana i Oblubieńca. Karmi nas Najświętszą Eucharystią. Uzdrawia nas w konfesjonale udzielając nam rozgrzeszenia. Nawet dla najgorszego z grzechów śmiertelnych jest zawsze nadzieja. A Święta Matka Kościół umacnia nas przy bierzmowaniu, byśmy publicznie świadczyli o wierze katolickiej, która jest jedyną wiarą podobającą się Bogu.

W ten sposób Matka Kościół zapewnia nam, kapłanom, owoce odkupienia, które mogą być rozpowszechniane i stosowane wśród niezliczonych dusz, zwłaszcza gdy ci sami kapłani składają Najświętszą Ofiarę Mszy i odtwarzają Ofiarę Kalwarii, na ołtarzu w sposób bezkrwawy. Kościół zapewnia także sakrament małżeństwa ochrzczonym parom. Będzie z nami również pod koniec życia, nigdy o nas nie zapomni, będzie tam z ostatnim namaszczeniem i ostatnim odpustem dla wszystkich. I dzięki temu możemy teraz radzić sobie z pozostałościami grzechu i ze strachem przed śmiercią nawet na końcu życia. Nasza Święta Matka Kościół będzie z nami nawet po śmierci i będzie się modlić za dusze wiernych zmarłych aż do końca świata. A jeśli otrzymamy zbawienie i jeśli otrzymamy uszczęśliwiającą wizję Boga twarzą w twarz, to będzie to zasługą naszej Świętej Matki Kościoła. Chrystus i Kościół zjednoczeni razem, gdyż poza tą świętą parą — Chrystusem w Kościele — nikt nie może być zbawiony. Jeśli zostanę zbawiony, będę to zawdzięczał Chrystusowi, mojemu Panu, jak również mojej Matce Kościołowi, bo stanowią oni jedną Mistyczną Osobę, która zapewniła mi środki do osiągnięcia mojego właściwego celu. Dlatego zawsze powinniśmy kochać Kościół. A o tym zapomnieliśmy. Kochaj prawdziwie Świętą Matkę Kościół i nigdy nie mów o nim źle, bo on jest naszą Matką.

Ludzie są zbyt niedbali, kiedy mówią o Kościele. Nie rozumieją, czym jest Kościół. Jest on doskonałą oblubienicą Chrystusa. Jest nieskazitelny i bezgrzeszny, a jednak ma wiele dzieci, które przez swoje liczne grzechy przyprawiają go o ból serca, a w niektórych przypadkach zniesławiają go. Ale chce ich w sobie zatrzymać, nawet jeśli są mu niewierne. Grzechy dzieci nie deprawują matki. A Oblubienica Syna Bożego pamięta, że Dziewicza Matka Boża, sama Dziewica Maryja, jest członkiem Kościoła. Oczywiście Kościół jest ponad Nią. Ona jest najwyższym członkiem ze wszystkich. Nigdy nie powinniśmy mówić, że w jakiś sposób Kościół zgrzeszył lub Kościół jest grzeszny. Nigdy nie mów, że Kościół traci kontrolę lub w jakiś sposób nie jest w stanie wykonać swojej misji ratowania dusz. Nigdy nie powinniśmy tracić do niego zaufania. Bramy piekielne mogą mocno uderzyć w Kościół katolicki, burze i fale morza tego świata mogą uderzyć w łódź Piotrową, ale nasi wrogowie nigdy nie przemogą naszej Matki.

Często wielu z nas wykazuje brak nadziei. To grzech XX i XXI wieku. Albo przepełnia nas rozpacz, albo zarozumiałość. To grzechy współczesnego człowieka. Brakuje nam nadziei i być może zaczynamy wątpić w skuteczność i moc Chrystusa działającego przez swój Kościół i stajemy się posępni i brak nam nadziei i zastanawiamy się, czy naprawdę mamy dar wiary, na którym zakotwiczona jest nadzieja. Czy naprawdę wierzymy?

Przyznaję, że przyswoiliśmy treść wiary. Nie wątpię, że znamy podstawy Katechizmu, wiemy, dlaczego Bóg nas stworzył, znamy definicję Trójcy Świętej: jeden Bóg w trzech Osobach Boskich. Znamy tajemnicę przeistoczenia w tym sensie, że Święta Eucharystia jest rzeczywiście zasadniczo Ciałem, Krwią, Duszą i Bóstwem Syna Bożego i Syna Maryi. Ale czy naprawdę mamy dar wiary? O darze wiary mówi Pismo Święte, które dosłownie może przenosić góry. Nasz Pan powiedział nam, że gdybyśmy mieli wiarę choćby wielkości ziarnka gorczycy, moglibyśmy powiedzieć górze: „przesuń się”, a byłaby poruszona. Święty Grzegorz, cudotwórca, wielki święty z dawnych czasów, spowodował poruszenie góry w sposób dosłowny. Pragnął wybudować klasztor, i góra stanowiła przeszkodę w jego projekcie budowlanym. Musiała się ruszyć. Ostatecznie zbudowano klasztor.

Czy zdajemy sobie sprawę, że mamy wszechmocnego Boga, który nad nami czuwa? W każdej chwili wszechmocny Syn Boży i Syn Maryi jest niewidzialną Głową Kościoła. Jego Wikariusz, Papież, jest tylko Jego widzialnym przedstawicielem. Jest w łodzi, może śpi na swojej poduszce, a my spieszymy się, jak apostołowie, by Go obudzić, ale On jest obecny. Czy zdajemy sobie sprawę, że nawet wiatry i fale morza tego świata uderzające o łódź Piotrową natychmiast cichną, zaszczepione słowem Pana wszystkiego. Nawet wiatry i morze są Mu posłuszne. On panuje niepodzielnie.

Zastanawiam się, czy wierzymy, że dosłownie wszystko, co się dzieje, wszystko jest pod parasolem woli Bożej, poza bezpośrednim grzechem człowieka, ale to jest częścią Jego planu. Czy stracił kontrolę nad Kościołem? Czy stracił kontrolę nad światem i poddał się? Czy zdajemy sobie sprawę, że mamy wszechmocnego orędownika przed tronem Boga oraz wsparcie Najświętszej Maryi Panny? Matka Boża będzie się wstawiała za nami w każdej chwili. Modlitwy Zdrowaś Maryjo, które ofiarujemy, nie są bezużyteczne. Ona zmiażdżyła głowę węża, zmiażdżyła samego szatana i zmiażdży twoją głowę i zdepcze tego samego węża w naszym własnym życiu, jeśli tylko na to pozwolimy. I mamy potężnego Świętego Józefa, który jest również wszechmocny w swoim wstawiennictwie. Mamy Patrona i Opiekuna Kościoła powszechnego. Był on z nami i jak kiedyś trzymał Dzieciątko Jezus w swoich potężnych rękach i ramionach i trzymał Dzieciątko Jezus w cieple i bezpieczeństwie swego świętego płaszcza, który miał na sobie, tak też Święty Józef trzyma i chroni Kościół, Mistyczne Ciało Chrystusa, w tych samych potężnych ramionach, w tym samym płaszczu ochronnym. Kiedy Święty Józef wstawia się przed Synem Bożym, staje przed naszym Panem jako postać ojca, jako ten, który nie błaga jak żebrak, ale z miłością nalega, aby modlitwy zostały wysłuchane. Pamiętacie, co kiedyś stwierdziła św. Teresa od Jezusa? Cytuję: „Do dziś nie pamiętam, żebym kiedykolwiek prosiła go o cokolwiek, a on nie udzielił tego 100-krotnie. Zadziwiają mnie te wielkie łaski, jakimi Bóg mnie obdarzył przez tego błogosławionego Świętego, i niebezpieczeństwa, od których uwolnił mnie zarówno na ciele, jak i na duszy”. O innych świętych powiada: „Wydaje się, że Pan udzielił nam łaski, aby pomóc nam w niektórych naszych potrzebach. Dzisiaj podróżuję mówiąc: św. Krzysztofie, módl się za nami; Rafael Archaniele, módl się za nami, ale moje doświadczenie pokazuje, że chwalebny święty Józef pomaga nam w każdych okolicznościach, we wszystkich potrzebach. Pan chce nas nauczyć, że skoro sam był mu poddany na ziemi, bo był on Jego opiekunem i nazywał się jego ojcem i mógł mu rozkazywać, tak i w niebie nadal spełnia wszystko, o co prosi Józef”.

Bez wątpienia są to trudne czasy dla Kościoła i dla świata. Ale nie miejmy wątpliwości, że dobry Pan jest po naszej stronie. Jeden człowiek i Bóg tworzą armię, jak powiada święta Teresa z Avila. Nie miejmy wątpliwości, że dobry Pan jest po naszej stronie, że wszechmocna Dziewica jest z nami i że Józef wciąż nas chroni w Egipcie tego świata. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Źródło: Sensus Fidelium.




Owoce poznawania Maryi

Mistrz “Teddy” Tadeusz Pietrzykowski, znany z walk bokserskich w obozie Auschwitz, był czcicielem Matki Bożej. Podczas przyjęcia do obozu nosił Jej szkaplerz.

Jednak prawdziwe poznanie Maryi było możliwe dzięki św. Maksymilianowi Kolbemu, z którym Pietrzykowski spotykał się w obozie. Obserwując owoce oddania się Maryi u tego “bezgranicznego Jej czciciela”, dotarł do samej Niepokalanej, którą po wojnie uwieczniał na swoich rysunkach i obrazach. Pietrzykowski nie tylko uniknął śmierci, ale zmienił swoje życie – zamiast walk wręcz poświęcił się wychowaniu młodzieży.

Pierwsze swoje spotkanie ze św. Maksymilianem opisuje tak:

“Zauważyłem po drugiej stronie drogi więźniów z komanda grodzącego pastwisko. Tam właśnie jeden z Vorarbeiterów znęcał się nad jakimś więźniem, który czołgał się na czworakach, a Vorarbeiter kopał go z całych sił. Oglądana scena oburzyła mnie i postanowiłem dać nauczkę Vorarbeiterowi.
Zwróciłem się więc do pilnującego mnie Kommandofuhrera, mówiąc, że boksuję i chciałbym sobie potrenować z Vorarbeiterem, który bił więźnia. SS-man zgodził się na to, podszedł do swoich kamratów z SS pilnujących więźniów grodzących pastwisko, którzy też wyrazili na to zgodę. Spodziewali się dobrej zabawy […]. Mając zgodę SS-manów, podszedłem do Vorarbeitera, pytając go, za co bije więźnia. Vorarbeiter odburknął obraźliwie: »Zamknij pysk, ty durny Polaczku«. Nie byłem mu dłużny i w ostrych słowach kazałem, aby zostawił w spokoju swoją ofiarę. Wówczas oświadczył: »Chcesz i ty dostać?«. Przytaknąłem […]. Vorarbeiter doskoczył do mnie. Uderzyłem go wówczas raz, za drugim ciosem upadł na ziemię. SS-mani zaczęli bić brawa, a zdumieni więźniowie z dalsza, oniemieli, oglądali niezrozumiałą dla nich scenę. Po chwili Vorarbeiter wstał, znów doskoczył do mnie, więc po kolejnym moim ciosie upadł. Zapytałem wówczas: »Chcesz, żeby ciebie zawieziono do krematorium?«. Nie wiem, jak by na tym spotkaniu wyszedł Vorarbeiter (zabierałem się do sprawienia mu solidnego lania), gdyby nie interwencja ofiary Vorarbeitera.

Nagle złapał mnie ktoś za rękę, mówiąc: »Nie bij, synu, bracie, nie bij, synu!«. Proszący miał na nosie okulary w drucianej oprawie, z których jedno ramię zastępował kawałek sznurka. Z natury jestem porywczy (więc pierwszą myślą było stwierdzenie, jaki ja tam twój syn) i głośno powiedziałem: »Odczep się, odczep się, jeśli nie chcesz ty dostać […]«.
Proszący jednak nie ustępował, upadł przede mną na kolana i chwytając za ręce błagał: »Nie bij, synu, nie bij«. Zaśmiałem się z niego, stwierdzając: »Co, lepiej, aby on Ciebie bił?«.
Tego proszącego więźnia widziałem wówczas po raz pierwszy w życiu. Jego twarz była jakaś nienormalna: łagodna, dziwnie spokojna. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Zabrakło mi języka w ustach. W końcu machnąłem
ręką i odszedłem”.

Pod wieczór ksiądz Jan Marszałek, który także przybył do KL Auschwitz w pierwszym transporcie, wyjaśnił „Teddy’emu”, kim był ów więzień, w którego obronie stanął. Ksiądz ten zaproponował mu spotkanie z ojcem Kolbem. Odbyło się ono w alejce brzozowej tzw. Birkenallee. Wspominał, że ojciec Kolbe pouczył go, aby Bogu pozostawił wymierzanie sprawiedliwości. Podkreślał też, że to właśnie szczególny kult Matki Bożej, której był hołdownikiem od dzieciństwa, zbliżył go jeszcze bardziej do księdza Kolbego, w którym poznał „jej bezgranicznego czciciela”.

Nie było to jedyne spotkanie z ojcem Maksymilianem. Parę dni po zdarzeniu na polach Babic ich drogi znów się skrzyżowały. „Teddy”, spotkawszy Kolbego, podarował mu kawałek chleba. Na drugi dzień okazało się, że jeden z więźniów ukradł go księdzu. Wzburzony „Teddy” postanowił sam wymierzyć sprawiedliwość złodziejowi, ale i tym razem Kolbe nie pozwolił uderzyć więźnia, mówiąc, że widocznie jemu ten chleb był bardziej potrzebny i dlatego go ukradł.
Według relacji Pietrzykowsiego ojciec Kolbe powiedział wtedy: „Jeśli chcesz przychodzić do mnie, musisz opanować swój wybuchowy charakter”. Ta interwencja znów go zaskoczyła, a ponieważ miał w kieszeni kawałek chleba, dał go księdzu, który na oczach wszystkich przełamał chleb i jedną połowę dał złodziejowi, mówiąc
„on też jest głodny”. Na ten widok Pietrzykowski zaczął się buntować. Zarzekał się, że już nigdy więcej nie przyniesie mu chleba. Obietnic tych nie spełnił.

Ostatni raz widział ojca Kolbego podczas apelu, na którym franciszkanin dobrowolnie wybrał śmierć w zamian za życie skazanego współwięźnia. Tadeusz Pietrzykowski nie był w stanie zrozumieć zachowania księdza. Nie mógł pogodzić się z myślą, że już nigdy go nie zobaczy: „Przypominam sobie dobrze, jak po rozejściu się na bloki, poszedłem jak zwykle na ową alejkę, gdzie dotychczas spotykałem się z księdzem Kolbem. Tutaj zastałem żywo dyskutujących dawnych uczestników tych drogich spotkań. Dowiedziałem się od nich, że ksiądz Maksymilian dobrowolnie zgłosił się na zakładnika w zamian za jednego z tych, którzy już byli wybrani. Nie byłem w stanie zrozumieć tego aktu: nie mogłem pogodzić się z myślą, że już nigdy nie zobaczę księdza Kolbego”.

Źródło: Opracowano na podstawie Bogacka M. (2012), Bokser z Auschwitz. Losy Tadeusza Pietrzykowskiego. Wydawnictwo Demart.

Ilustracja: Tadeusz Pietrzykowski, 1946 (Mistrz Tadeusz “Teddy” Pietrzykowski, E. Szafran, 2021).




Alojzy Gonzaga – prawdziwy syn Maryi cz.II

Przełożeni wiedząc, jaki ogień miłości dla Matki Bożej płonie w sercu Alojzego i jak pragnie ogień ten i w sercach innych zapalić, rozkazywali mu czasami dawać krótkie nauki na zgromadzeniach Kongregacji Mariańskiej. Nic milszego nie mogło być dla świętego nad taki rozkaz; słuchacze czuli, że to syn Matkę swą wychwala i zachęca do oddawania Jej należnej chwały. Większe jeszcze wrażenie wywierały pochwały Maryi, które Alojzy z właściwą prawdziwie miłującym przemyślnością, umiał wplatać do swych pobożnych rozmów. Gdy między najbliższą rodziną wybuchły groźne niesnaski, a matka jego wiele z tego powodu miała do cierpienia i obawiała się nawet słusznie o los najmłodszych swych dzieci; wtedy dobry syn przypominał jej, że najlepszą radę i najpewniejszą osłodę znaleźć może u stóp Matki Boskiej Bolesnej. «Na drodze swej, pisał, masz za przewodniczkę Matkę Bożą; jeśli w tę przewodniczkę dobrze się wpatrzysz, to zdaje mi się, nie będziesz potrzebowała innej pociechy. Nie w innym bowiem celu Zbawiciel nasz przeprowadził błogosławioną swą Matkę przez gorzkie wody cierpienia; jak aby przez to nam tę wodę osłodzić.» — »Niech Bóg, czytamy w innym liście, pisanym przy zbliżających się świętach Bożego Narodzenia,— teraz cię pocieszyć raczy i napełnić swą łaską. Niech się nad tobą ulituje za przyczyną Najświętszej swej Matki, która jak to sobie wyobrazić możesz, pełną była w tym czasie troski, a zarazem pełną radości. Pełna była troski z powodu doczesnego ubóstwa w stajence, ubóstwa tak wielkiego, że nie była nawet w stanie zabezpieczyć od zimna dziecięcia swego Jezusa i ulżyć Mu w czymkolwiek w Jego potrzebach i cierpieniach. Ale zarazem przepełniona była radością, patrząc na Boskiego swego Syna, który raczył na ziemię zstąpić…; radowała się i zapominała o swych cierpieniach i boleściach, bo nie tylko przecież człowiek, ale i Bóg na świat przez Nią przyszedł. Jeśli kiedy, to w obecnym twym położeniu, zapatrywać ci się należy na ten przykład Najśw. Panny; pocieszaj się jak Ona się pocieszała, czerp ulgę o Niej myśląc, Jej się przypatrując. Wszak Ona prawdziwą naszą Królową, z której przykładu większe przecież dla nas płynie wzmocnienie i większe wesele, niż z przykładu królowej hiszpańskiej, na której dworze dawniej przebywałaś, lub nie wiem już kogo innego, doświadczającego podobnych kłopotów. Pociechą jest dla nas zasmuconych mieć towarzyszów w swym smutku; a jakąż więc mieć możesz większą pociechę w twych cierpieniach i troskach, nad towarzystwo Najśw. Dziewicy?«

W innym, niemal surowym tonie, ale z niemniejszą gorliwością i prawdziwie rozumną miłością, która przede wszystkim nieśmiertelną duszę bliźniego swego kocha i o niej pamięta, przemawiał Święty do brata swego Rudolfa, zaklinając go »na miłość Bożą, miłość Serca Jezusowego i Najśw. Panny«, aby położył raz kres dawanemu przez siebie zgorszeniu i publicznie je naprawił. Wezwaniu temu stało się zadość, ale Alojzy wpół drogi nie stając, spocząć nie chciał, dopóki by brata nie doprowadził do zupełnego oczyszczenia się przed Bogiem w generalnej spowiedzi, a następnie do rozpoczęcia innego niż dotąd życia. We wszystkich listach nie tylko do Rudolfa ale i do żony jego pisanych, ciągle do tego przedmiotu wraca; widać jak mu sprawa zbawienia duszy swego brata na sercu leżała; widać, jak temu, kto Jezusa prawdziwie miłuje, chodzi o dusze, krwią Jezusową odkupione. Na niewiele miesięcy przed śmiercią nakreślił Święty Rudolfowi w czterech obszernych listach cały program duchownego życia, program wedle którego z paroma może małymi odmianami każdy, kto dobrze w ślady i wedle rad Alojzego Bogu chce służyć, własne swe życie może urządzić.

«Przede wszystkim, pisał w Marcu 1590 , przygotuj się w czasie tego Wielkiego Postu do dobrej spowiedzi generalnej, począwszy przynajmniej od spowiedzi generalnej, do której o ile wiem, przystąpiłeś przed pięciu latami w Mantui. W ten sposób nabędziesz pewności, o ile to przynajmniej w teraźniejszym życiu jest możliwe, że ci w sumieniu żaden grzech nie pozostał i usuniesz z duszy wszelkie złe, które pozostać jeszcze mogło z dawnych nie dość szczerych spowiedzi, gdyś nie śmiał się jawnie przyznać do godności sługi Chrystusowego. Następnie dwie ci zwłaszcza rzeczy polecam: miej zawsze w największej czci łaskę Bożą i staraj się wiernie z łaską współdziałać… Wchodząc bardziej w szczegóły, proszę cię, nie zaniedbuj nigdy porannego pacierza; nie udawaj się nigdy na spoczynek, nie zastanowiwszy się wprzód przez chwilę, czyś w czym Boga nie obraził, a jeżeli co nie daj Boże, sumienie wyrzucałoby ci jaki grzech ciężki, wzbudź postanowienie, że z grzechu tego wyspowiadasz się, jak tylko będziesz mógł najprędzej. Pamiętać winieneś, że spowiedź ci jest niezbędną, ilekroć poczuwasz się do grzechu ciężkiego!, i że nie należy ci wtedy z nią zwlekać do pewnego oznaczonego czasu, np. do Wielkanocy, lub innego jakiego święta; bo i któż dał ci zapewnienie, że będziesz jeszcze wtedy przy życiu?»

«Dalszym obowiązkiem twym jest działać dobrze wobec ludzi. Tu przypominam ci uszanowanie, które okazywać winieneś twym krewnym i przełożonym; więcej w tym przedmiocie mówić nie chcę, bo przekonany jestem, że sam jego wagę rozumiesz. Również i nie dlatego jakobym sądził, że potrzebujesz w tym kierunku mego napomnienia, ale obowiązek swój spełniając, zalecam ci cześć winną margrabinie matce twej, jako matce i to takiej dobrej matce.»

«Z braćmi swymi, jako głowa rodziny, żyć winieneś w takiej jedności i w ten sposób z nimi przestawać, aby mieli zawsze przyczynę dziękowania Bogu, że was ze sobą połączył. Co się tyczy poddanych, jedno tylko ci powiem: Bóg poruczył ich w szczególny sposób twojej opiece; masz zatem obowiązek troszczyć się o ich doczesne i duchowne potrzeby; jak Boska Opatrzność nad tobą czuwa i tobą się opiekuje, podobnie usiłuj po stępować sobie względem swych poddanych i starać się o ich dobro. Zresztą ufam Panu, że On sam pouczać i prowadzić cię będzie na drodze tego żywota i zaprowadzi nas do wiecznej ojczyzny. Dlatego przecież wstąpiłem do zakonu i teraz w nim żyję, aby i z tobą i z wielu innymi dostać się kiedyś do tej ojczyzny».

«Do nieba, do ojczyzny dojść mi już dozwól! — kiedyż pozwolisz mi się ze sobą na wieki połączyć?» — tak wzdychał i modlił się Alojzy i pałając z dnia na dzień silniejszym ogniem miłości Bożej, wołał ze św. Pawłem: «Pragnę być rozwiązanym i być z Chrystusem!». —«Przyjdź Panie Jezu!» — «0wszem, przychodzę prędko«, usłyszał wewnętrzny głos, nie dozwalający mu wątpić, że pragnienia jego i modlitwy zostały wysłuchane. Za piękny, za wonny to był kwiat, aby długo na biednej tej ziemi mógł pozostać! W Rzymie, podobnie jak w całych Włoszech, rozgościły się w r. 1590 i 1591 dwie straszne klęski: głód i morowa zaraza; w samym mieście wiecznym paść miało w tym czasie ich ofiarą około 60.000. Z przerażeniem, jakie klęski te wzniecały, szła tylko na równi miłość chrześcijańska, nie zważająca na żadne względy, żadne niebezpieczeństwa, byle cierpiącym, i umierającym przynieść osłodę, ulgę dla ciała, pociechę dla duszy. Jak inne zakony, tak i Jezuici przemienili swe klasztory w szpitale, do których zewsząd z ulic i zaułków znosili chorych, pielęgnowali ich i przygotowywali na drogę wieczności. Jedni opiekowali się zarażonymi , inni przebiegali ulice Rzymu, żebrząc w imię miłosiernego Jezusa, o jałmużnę dla nieszczęśliwych chorych.

Do tych ostatnich dozwolili przełożeni, usilnymi jego prośbami zniewoleni, przyłączyć się i Alojzemu. Z torbą na ramieniu, w wytartym, prawdziwie żebraczym odzieniu, szedł święty od domu do domu i wyciągał pokornie rękę po grosz jałmużny. Ale za mało to było dla tej miłością Bożą, a więc i miłością bliźniego pałającej duszy. Po kilku dniach znowu udał się do przełożonych błagając, by mu nie bronili służyć chorym, wespół z paru innymi współbraćmi, w szpitalu św. Sykstusa. Prośby jego tak były gorące, tak przekonywujące, ze tym razem odniosły pożądany skutek. Radość Alojzego nie znała granic; z poświęceniem, które wielka miłość Boga wlać do serca jest w stanie, oddał się zupełnie na usługi mimowolny wstręt wzbudzających chorych; obmywał ich rany, opatrywał wrzody, podawał lekarstwa i pożywienie, cieszył opowiadaniem o radościach niebieskich, które ich czekają za chrześcijańskie znoszenie krótkiego cierpienia na ziemi. — «Jak możesz, zapytano jednego z młodych towarzyszy Alojzego, tak jawnie życie swe narażać?» — «Gdy patrzę na Alojzego, odparł tenże, gdy widzę jego heroiczne męstwo i miłość, i mnie wszelka bojaźń opuszcza.»

Przełożeni, lękając się o życie Świętego, nakazali mu opuścić szpital św. Sykstusa, a udać się do szpitala Matki Bożej Pocieszenia gdzie mniej ciężko chorzy znajdowali przytułek. Na ulicy do tego szpitala wiodącej, leżał jakiś nieszczęśliwy nagle straszną chorobą napadnięty i wił się w boleściach. Wszyscy mijali go z przestrachem; jeden Alojzy, prawdziwie dobry Samarytanin, pod biegł doń czym prędzej, wziął go na wątłe swe barki i z drogim tym ciężarem dowlókł się raczej, niż doszedł do szpitala. Z radością patrzyła z nieba Opiekunka szpitala, Matka Nąjśw. Pocieszycielka na ten heroiczny postępek swego syna, dopełniający miary jego zasług; w nagrodę najlepszą mu zgotowała pociechę, powołując go do siebie do nieba.

Tego samego jeszcze dnia (3 Marca 1591) pochwyciła Alojzego straszna choroba i zmusiła go położyć się do łóżka. Święty nie wątpił na chwilę, że dni jego na ziemi już po liczone, a radość jego z tego powodu tak była wielka , że aż sam jej się przeląkł i zapytał spowiednika swego, równie znanego ze swej świętości, jak nauki O. Roberta Bellarmina, czy nie ma w tym jakiejś złudy, jakiejś zasadzki szatańskiej. »Nie bój się, uspokoił go Bellarmin, nie tylko nie zdrożną, ale dobrą jest rzeczą, pragnąc umrzeć, aby z Bogiem się połączyć; wielu świętych czuło to pragnienie i za wielką łaskę je sobie uważali.«

Siódmego dnia choroba przybrała tak groźne rozmiary, że lekarze stracili wszelką na dzieję. Alojzy wyspowiadał się, przyjął Komunię św. i ostatnie Olejem św. namaszczenie j i czekał, rychło Panu spodoba się do siebie | go zawezwać. Tymczasem nastąpiło chwilowe polepszenie, które równie zakonną jednym duchem, jak i ziemską jedną krwią połączoną rodzinę, jak wszystkich co w Rzymie i po za Rzymem Alojzego poznali i pokochać musieli, niewymowną napełniło radością. Wszyscy winszowali sobie, że Bóg zostawia im jeszcze Świętego na ziemi i że będą się mogli i na dal na jego wzór zapatrywać, jego modlitwami wspierać; on jeden nie wątpił, że to chwilowa tylko zwłoka i próba; wciąż myślał o połączeniu z Bogiem, gotował się do śmierci, a przed najbliższymi nie krył się nawet, że mu Pan Bóg w obietnicach swych wierny, bliską śmierć z miłosierdzia swego raczył obiecać.

Co Alojzy w tych ostatnich tygodniach życia myślał i czuł, jak serce jego do Boga się wyrywało, i jak pod skrzydła opiekuńcze Maryi się chronił, to poznać można z dwóch listów do matki, jego testamentu — jak je słusznie nazwano. Pierwszy list pisany był 5 Kwietnia, gdy gwałtowna gorączka już ustąpiła i wszyscy z wyjątkiem samego Alojzego, rokowali mu bliski powrót do zdrowia: «Pragnę przynieść ci prawdziwą pociechę i dlatego napominam i proszę: patrz na tę Matkę, która więcej wycierpiała, niż jaka bądź inna matka na ziemi… Masz wiele i ciężkich cierpień do zniesienia, ale długo cierpienia te trwać nie będą; bo jeżeli ze świętem poddaniem się przyjmować będziemy wszystko z ręki Bożego Majestatu, dojdziemy i pewnie i niezadługo do obiecanej ziemi. Pocieszaj się zatem z Najśw. Panną; u boku Jej wypoczywaj. I ja już dochodzę do kresu mych kłopotów i jeżeli tak podobać się będzie Boskiemu Majestatowi, to ufam w Panu naszym, że udzieli mi najwyższej łaski, jaką osiągnąć można t. j. śmierci. Przed miesiącem zdawało mi się, że już Pan daje mi «tę łaskę; otrzymałem Wiatyk i ostatnie Namaszczenie, ale spodobało się Panu dar swój odwlec. Teraz przygotowuje mię Bóg do tej łaski pozostałą, ciągłą gorączką. Lekarze nie wiedzą, jak się skończy i próbują różnymi środkami ratować me zdrowie. Cieszę się myśląc, że Bóg, Pan nasz chce mię obdarzyć o wiele lepszym zdrowiem, niż to w mocy jest ludzkiej, a tak spędzam czas wesoło, krzepiąc się nadzieją, że Bóg za niewiele miesięcy odwoła mię z tej ziemi umarłych do ziemi żyjących, ze społeczeństwa ludzkiego do społeczeństwa Aniołów i Świętych w niebie, słowem od tych doczesnych i znikomych rzeczy do oglądania Boga, który mieści w sobie wszelkie dobro»…

Drugi list podyktował Alojzy, bo sam już dla osłabienia nie mógł pióra utrzymać w ręku, dnia 10 Czerwca, a zatem na półtora tygodnia przed śmiercią: «List Twój zastał mię jeszcze przy życiu w krainie umarłych; lecz teraz nie długi już czas, a pójdę Boga wiecznie chwalić w kraju żyjących… Gorączka, począwszy od uroczystości Wniebowstąpienia, z powodu lekkiego przeziębienia poczęła się zwiększać tak, ze teraz zdążam krok za krokiem w objęcia Niebieskiego Ojca, w których jak się spodziewam, znajdę bezpieczny i wieczny odpoczynek. Jeżeli miłość, jak mówi św. Paweł, uczy się z płaczącymi płakać, a z radującymi się radować, to bardzo weselić się musisz, Najdroższa Matko, z łaski, którą Bóg Ci we mnie wyświadcza, wołając mię do prawdziwego wesela, dając mi pewność, że go już stracie nie mogę. Wyznaję Ci, że błądzę i gubię się w rozważaniu Dobroci Bożej, tego morza bez brzegów i dna, która za tak krótkie i drobne prace zaprasza mię do wieczne go spoczynku; zaprasza i wzywa do nieba, do najwyższego Dobra, któregom tak niedbale szukał; obiecuje wielką nagrodę za łzy, tak skąpo przelane. Nie obrażaj przeto Matko moja tej Dobroci Bożej, nie okazuj się względem niej niewdzięczną, opłakując śmierć swego syna, gdy on właśnie Boga oglądając żyć będzie, i o wiele lepiej niż teraz będzie Cię mógł wspomagać swą modlitwą. Rozłączenie nasze długo nie potrwa; tam w górze znów się ujrzymy i wspólnie weselić będziemy, a złączeni z Odkupicielem naszym, chwałę Mu dając ze wszystkich sił naszych i wielbiąc Jego miłosierdzie, nigdy się już ze sobą nie rozłączymy… Macierzyńskie Twe błogosławieństwo niech mi towarzyszy i dopomaga do przepłynięcia burzliwego morza tego świata, do szczęśliwego dopłynięcia do drugiego brzegu, tam, gdzie nadzieje me i pragnienia urzeczywistnić się mają»

Ostatni tydzień życia swego na ziemi spędził Alojzy w ciągłej rozmowie z Bogiem; czuwający przy nim bracia zakonni mówili, że ciało jego jeszcze na ziemi, ale dusza już w niebie. «Weseląc się idziemy,» powtarzał i prosił towarzyszy, aby mu dopomagali do śpiewania hymnu «Ciebie Boże chwalimy», na podziękowanie za łaskę zbliżającej się śmierci. W dzień Oktawy Bożego Ciała, 20 Czerwca, powtórzył po kilkakrotnie i «Dzisiaj umrę», a gdy go chciano przekonać, że się myli, uśmiechnął się słodko, ale nie przestał najusilniej prosić, aby go zaopatrzono Wiatykiem na zbliżającą się szybko drogę wieczności. Gorącej tej prośbie stało się wreszcie zadość; Alojzy przyjął do serca swego Boga, którego niebawem miał twarzą w twarz oglądać, a następnie pożegnał się z wszystkimi braćmi, każdego serdecznie ściskając, Wszyscy płakali; jeden Alojzy miał twarz rozpromienioną: »Ufam, mówił z dziecięcą prostotą, w krwi Chrystusowej, ufam w przyczynie Najśw. Panny Maryi, że prędko osiągnę szczęście niebieskie. Weseląc się idziemy!»

Chociaż po ludzku zdawało się, że śmierć jeszcze daleko i lekarze zapewniali, że w najbliższych dniach nie ma potrzeby się jej obawiać, to przecież spowiednik Alojzego, O. Bellarmin i dwóch innych kapłanów, pamiętając o uczynionej rano przepowiedni, postanowili spędzić przy nim noc całą. Około północy rzekł O. Bellarmin: «Powiedz mi, kiedy sobie będziesz życzył, abyśmy rozpoczęli odmawiać modlitwy za konających?» «Dobrze,» przyrzekł Święty, a po niedługiej chwili odezwał się: «Ojcze! już czas!»

Obecni uklękli, włożyli gromnicę do ręki umierającego i zaczęli głośno się modlić. Święty oczy utkwił w stojący na przeciw krucyfiks, jedną ręką trzymał gromnicę, drugą przyciskał do serca mały krzyżyk, i z cicha powtarzał odmawiane modlitwy; nagle wyrwało mu się głośniej ze serca i ust, najukochańsze imię, hasło życia całego: »Jezus!« i niewinna jego dusza uleciała do Jezusa.

W chwili rozłączenia się duszy z ciałem, Kościół modli się: «Przybywajcie święci Boży, pospieszajcie Aniołowie Pańscy, weźcie duszę jego, ofiarujcie ją w obliczu Najwyższego!» Aniołowie, do których Alojzy życiem swym, choć w ciele, to przecież anielskim się zbliżał, unieśli go w triumfie przed tron nieskalanego Baranka. Wyszła Maryja naprzeciw dobrego swego syna; ta, która mu tutaj była zawsze matką, ucieczką, orędowniczką; która mu się prawdziwie bramą niebieską stała, teraz w niebie Matką jest i Królową. Dla siebie już Alojzy niczego nie potrzebuje; ale osiągnąwszy sam wieczne szczęście, nie zapomina o tych, którzy o szczęście to walczyć jeszcze muszą; przed tron Maryi ich prowadzi i prosi: «O Maryjo! i tym synom Twoim bądź i okaż się, jakeś się mnie okazała dobrą matką, potężną obroną w niebezpieczeństwach duszy i ciała, najpewniejszą ucieczką we wszystkich pokusach i burzach». Obyśmy tylko na to wstawienie się Alojzego za nami starali się sobie zasłużyć; obyśmy naśladując cnoty, zapalając się miłością, która gorzała w sercu tego prawdziwego syna Maryi, okazali, że umiemy sobie cenie godność synów i towarzyszy N. Panny i rozumiemy, jakie na nas ta godność wkłada obowiązki! O to dziś, łącząc się z całym katolickim światem w uczczeniu Alojzego, serdecznie go prośmy: Naucz nas, święty nasz Patronie i wybłagaj nam gruntowne nabożeństwo do Matki Bożej; nabożeństwo, które by całym życiem naszym kierowało i wybiło swą pieczęć na wszystkich uczynkach, słowach, myślach i uczuciach naszych. Naucz nas we wszystkich potrzebach naszych, z dziecięcą ufnością do Maryi się zwracać; naucz nas na Jej wzór — w twe ślady — całe życie się zapatrywać! Uproś i naucz nas, o święty nasz Patronie, jak chroniąc się pod opiekuńcze skrzydła Maryi, pokutować mamy za dawne grzechy, a na przyszłość anielskie wieść życie; by i naszą duszę mogli kiedyś Aniołowie w triumfie u stóp Królowej swej, j u stóp Matki naszej złożyć!

Źródło: Prawdziwy Syn Marii Święty Alojzy Gonzaga, 1891, OO Jezuici.




Alojzy Gonzaga – prawdziwy syn Maryi

W tym samym roku (1568), w którym nasz św. Stanisław Kostka poszedł do nieba, do swej Matki, w dzień Jej cudownego Wniebowzięcia; dała Maryja ziemi, jakby w zastępstwie Stanisława, równie niewinnego, równie drogiego sobie syna, św. Alojzego. Dała go w ścisłym tego słowa znaczeniu, bo dopiero po ślubie uczynionym przez pobożną matkę do Najśw. Panny Loretańskiej, przyszedł Alojzy szczęśliwie na świat (9 Marca 1568); i słusznie też wiedząc, że Maryi życie zawdzięczał, uważał się zawsze na pierwszym miejscu za syna Maryi. Jako dobre dziecko, starał się od najmłodszych już lat nigdy Matce tej swojej nie wyrządzić choćby najmniejszej przykrości; starał się, a raczej Maryja zaszczepiając anielską niewinność w dziecinnym jego sercu, starała się, aby ukochany ten syn, był jakby jakimś obrazem na ziemi Jej nigdy żadnym pyłem nieskalanego dziewictwa.

Czym, pytał się dziewięcioletni zaledwie i chłopczyna, mógłbym się najlepiej Maryi przysłużyć, w jaki sposób miłość mą Jej okazać? I Gdy tak razu pewnego rozmyślał Alojzy j klęcząc przed ołtarzem Najśw. Panny we wspaniałym florenckim kościele »Najświętszego Zwiastowania«, posłyszał jakby wyraźną odpowiedź: »Poświęć dziewictwo swoje Matce Bożej; najmilszy to będzie dla Niej podarunek«. Alojzy i idąc za tym wezwaniem, złożył natychmiast gotowym i gorącym sercem ślub wiecznej czystości w ręce i u stóp Maryi; a Matka Boża dar ten przyjmując, wyprosiła mu natomiast i nadzwyczajną, bardzo niewielu świętym udzieloną łaskę, iż przez całe swe życie wolnym był od wszelkich zdrożnych myśli, od wszelkich, nawet najlżejszych pokus przeciw cnocie anielskiej.

Prawda, że Alojzy godnie tej łasce usiłował odpowiedzieć i ze swojej strony dokładał wszelkich starań, aby jej nie uronić. Kto go widział, jak ze spuszczonymi oczami, z cichą modlitwą na ustach, szedł po ulicach zachwycającej Florencji, ziemskich piękności nie widząc, bo ku niebieskiej, niestworzonej piękności wzrok miał skierowany; kto widział, jak w rodzinnym zamku Castiglione , otoczony zewsząd książęcym przepychem, mieć mogąc wszystko, czego serce i zmysły zapragną, uciekał od zabaw i rozkoszy, aby dalej od ludzi, ale bliżej Boga, trawił całe godziny na rozmyślaniu, klęcząc u stóp krzyża obok Matki Bożej Bolesnej; kto go słyszał odmawiającego codziennie godzinki do N. Panny, i jak idąc schodami, na każdym stopniu najczulszymi wyrazami Maryję pozdrawiał i uciekał się pod Jej opiekę; kto się przypatrzył temu dziecku Maryi, zatopionemu w modlitwie jak anioł, a karzącemu swe ciało, jakby był największym grzesznikiem; ten rozumiał, dlaczego jemu właśnie Maryja wyprosiła kosztowną perłę nie skalanej niewinności i jak tej perły strzec trzeba, aby jej nie zagubić, aby jej blasku nie przyćmić.

Alojzy starał się dobrze odpowiedzieć i współpracować z otrzymanymi łaskami, a tym samym inne coraz wyższe sobie wypraszał. Pierwsza Komunia św., którą otrzymał w dwunastym roku życia z rąk św. Karola Boromeusza, rozpoczęła jakby nową epokę na drodze, którą już i dotąd tak szybko zdążał do świętości; rok ten zwykł był sam Alojzy nazywać rokiem swego »nawrócenia« do Boga. Już teraz przyświecać mu zaczęła myśl wyrzeczenia się zupełnie świata, a oddania się Stwórcy swemu bez ujmy i zastrzeżeń, służąc Mu w zakonie. Myśl ta rozwijała się i dojrzewała z dniem każdym pod wpływem ogrzewających promieni łaski Bożej; równie we Włoszech, w rodzinnym domu, jak później w Madrycie, dokąd udał się razem z ojcem, aby zostać z woli królewskiej paziem następcy tronu hiszpańskiego, Jakuba; jak też i wtedy, gdy na codziennym rozmyślaniu z Bogiem w modlitwie się łączył, jak gdy zmuszony czasami do uczestniczenia w dworskich pompach i uroczystościach, widział całą ich czczość i z tym większą tęsknotą wzdychał za chwilą, w której wolno mu będzie wszystkie te ziemskie węzły potargać, jednemu tylko Bogu zupełnie się oddać. Sam Alojzy zapisywał sobie w dzienniczku pragnienia i uczucia, które Bóg w tym czasie w jego sercu wzbudzał, a notatki te pokazują najlepiej, jak dobrze mimo młodocianego wieku, rozumiał ważność wyboru stanu i jak rozumnym i, widocznie z rozmowy z Bogiem, zaczerpniętymi powodami jedynie w tym względzie się kierował: «Zastanów się Alojzy! jak szczęśliwe jest życie w zakonie; tam świat sideł nie zastawia, tam do grzechu nie ma okazji!… Zakonnik nie ubiega się za chwalą, nie zważa na ziemskie, przemijające dobra; nie spogląda zazdrosnym okiem na cudze majętności; szczęśliwym jest, gdy Bogu służy, któremu kto służy ten króluje. A nie jest rzeczą podziwienia godną, ze zakonnicy zawsze są spokojni i weseli, i nie lękają się ani śmierci, ani sądu, ani mąk piekielnych, bo nie poczuwają się w sumieniu do żadnego ciężkiego grzechu, lecz raczej dniem i nocą zbierają niebieskie skarby, nieustannie pobożnymi uczynkami zatrudnieni, z Bogiem lub dla Boga pracując… Gdy wstąpisz do zakonu, zrzucisz z siebie za jednym zamachem wszystkie krępując cię więzy; wszystkim trudnościom zamkniesz bramę; uwolnisz się od wszystkich ludzkich względów; będziesz mógł cieszyć się zupełnym pokojem, będziesz mógł Bogu z wszelką doskonałością służyć.»

W dniu każdym, w każdą zwłaszcza uroczystość Maryi polecał Alojzy ukochanej swej Matce sprawę zakonnego swego powołania, prosił Ją, aby mu jasno dała poznać wolę Boskiego swego Syna, aby prowadziła jego krokami i do pożądanego celu doprowadziła. Zbliżało się właśnie święto Wniebowzięcia N. Panny (1583), drogie sercu każdego dziecka Maryi, bo każde dziecko cieszy się z radości i triumfu swej matki. Alojzy przygotował się szczególnymi umartwieniami i modlitwami do należytego obchodzenia tej uroczystości; w sam dzień Wniebowzięcia przystąpił do Komunii św., a następnie klęknął przed obrazem Królowej niebieskiej i prosił ją ze łzami: »O Matko, naucz, oświeć mię, co mam zrobić?« W tej chwili, niby odpowiedź z nieba, posłyszał w głębi serca wyraźny, nie dający się przytłumić głos: »Wolą Bożą jest, abyś wstąpił do zakonu Towarzystwa Jezusowego«. Teraz już wiedział Alojzy, co ma czynić; wiedział wprawdzie również, że ciężkie mu przyjdzie stoczyć walki, wiele przezwyciężyć trudności, zanim będzie mu wolno przestąpić na całe życie klasztorne progi; ale ufał też, że potężna a miłościwa Pani, która mu wolę Bożą objawiła, dopomoże do jej spełnienia.

Odtąd rozpoczęła się walka ciężka i długa, walka, którą choć w innych rozmiarach i na innym polu przejść musi każdy, kto szczerze i wiernie Bogu chce służyć. Przeciw nam stają do walki, do grzechu ciągnąc, nasze własne namiętności, ziemskie ułudy i szatańskie pokusy; przeciw Alojzemu, przeszkadzając mu do osiągnięcia w zakonie wyższej doskonałością stanął na pierwszym miejscu ojciec, margrabia Ferdynand, a razem z nim cała niemal bliższa i dalsza rodzina Gonzagów, mnóstwo przyjaciół i bardzo skądinąd poważnych i uczonych mężów, nawet paru przez ojca uproszonych kapłanów. Ferdynand marzył o innej, ziemskiej karierze dla najstarszego swego syna, a z ukochanym tym swym marzeniem nie mogąc się rozstać, używał wszelkich możliwych i niemal niemożliwych środków, aby wybić Alojzemu z głowy i ze serca myśl oddania się Bogu w zakonie. «Patrz, mówił mu raz, ile dobrego zrobić możesz, rządząc po chrześcijańsku w twym księstwie; czyż sądzisz, że będziesz mógł więcej dla Boga pracować w klasztorze?» — «Nie truj mi życia, prosił kiedy indziej, czyż i tak nie mam dosyć smutków, aby własny syn miał mi najcięższego bólu dodawać?» To znowu unosząc się gniewem wołał, że takiego niewdzięcznego dziecka znać nie chce i groził, że go sromotnie z pałacu wypędzi. A może też, pomyślał, podróże, uczty, zabawy, zmiękczą ten dziwny hart duszy Alojzego, rozpalą miłość ziemskich przyjemności, okażą mu, że dobrze jest na świecie żyć i światu służyć; — i nakazał mu zwiedzić kolejno pokrewne dwory książęce w Mantui, Ferrarze, Padwie, Turynie. Ale wszystkie te środki, prośby i groźby, słodkie namowy i uczone dysputy, przepych książęcych pałaców i wystawność umyślnie dian urządzanych uczt, zabaw i turniejów, nie wywierały na bohaterskim młodzieńcu najmniejszego wpływu. «I cóż to wszystko w porównaniu do wieczności?» powtarzał sobie i uciekał kiedy i ile tylko mógł od tak miłego innym, a tak ciężkiego sobie światowego zgiełku do samotnego swego pokoiku: modlił się, rozmyślał, karcił niewinne swe ciało i prosił Matki Najśw., aby dopomagając mu do spełnienia danego sobie rozkazu, skrócie raczyła potężnym swym wstawieniem u Boga, dnie tej prawdziwej niewoli egipskiej.

Upływały dwa lata od pamiętnej owej chwili, w której Maryja dała synowi swemu jasno do zrozumienia: «Wstąp do zakonu Towarzystwa Jezusowego». Przed nadchodzącym świętem Wniebowzięcia N. Panny, Alojzy udał się raz jeszcze do ojca, aby ponowić tylekrotnie już ze łzami powtarzane prośby. Margrabia przyjął syna bardzo surowo i nie dając mu długo mówić, zawołał groźnie: «Idź precz sprzed mego oblicza!» Alojzy skłonił się pokornie i odszedł w milczeniu; ale postać jego, na której tak wyraźnie malowały się ślady i wielkiej boleści i niezłomnego przedsięwzięcia, stała wciąż przed oczami zagniewanego ojca i jakby pytała: «Czemu nie dozwalasz mi spełnić woli Bożej, w której jedynie, już tu nawet na ziemi, szczęście znaleźć mogę?» Margrabia przywołał komendanta zamku i nakazał mu zobaczyć, co się z Alojzym dzieje. Za chwilę wrócił tenże głośno płacząc: »Syn twój, rzekł, klęczy w swym pokoju, modli się i biczuje do krwi». Nazajutrz przekonał się sam margrabia o prawdzie tych słów, a gdy Alojzy znowu swą prośbę powtórzył, udzielił wreszcie zwyciężony widokiem jego łez i krwi, pożądanego pozwolenia. W sam dzień Wniebowzięcia P. Maryi (15 Sierpnia 1585) doniósł Święty Generałowi Towarzystwa Jezusowego O. Klaudiuszowi Aquaviva, o wesołej tej nowinie: «Ufałem zawsze nieskończonemu miłosierdziu Majestatu Boskiego; wiedziałem i ufałem, że ciężką tę i trudną walkę obróci Bóg na większy pożytek dla wiecznego mego zbawienia. I oto stał się spokój wielki, — Facta est tranquillitas magna, a z ojcowskiego domu odjeżdżając, powiedzieć mogę: Et domus mea hodie salva facta est. Za otrzymaną łaskę należało podziękować tej, której pośrednictwu głównie ją zawdzięczał. Alojzy dobrym, a więc i wdzięcznym był synem; z wielką ufnością udawał się do Matki niebieskiej we wszystkich swych potrzebach, ale nie zapomniał o obowiązku wdzięczności po otrzymanym dobrodziejstwie. Jadąc do nowicjatu w Rzymie, zatrzymał się całe trzy dni w Lorecie i tutaj w cudownie przez Aniołów przeniesionym Nazaretańskim domku, dziękował Matce swej z całym wylaniem serca za otrzymane przez Jej przyczynę łaski; błagał, aby klasztor stał mu się Nazaretańskim domkiem, w którym mając Jezusa za towarzysza, pod okiem Maryi umartwiałby się i upokarzał, modlił się i pracował, wzrastał w miłości Boga i ludzi. Wysłuchała dobra Matka prośbę dobrego i wdzięcznego swego syna. Jeśli też dotąd Alojzy i w dziecinnych i później w młodzieńczych latach, rozwijał się szybko jak piękny kwiat, pod cieniem opiekuńczych skrzydeł Matki Bożej, i roznosił w około woń cnoty; to teraz przesadzony Jej ręką na wybraną przez Boga i hojnie łaskami użyźnioną ziemię, róść miał; w dzień każdy, jak na dziecko Maryi, jak na i Towarzysza Jezusowego przystało z doskonałości w doskonałość — aż do miary pełności Chrystusowej.

Sześć lat zaledwie spędził Alojzy w zakonie, ale korzystał dobrze z niedługiego tego czasu, każdą chwilę chwale Bożej poświęcał, każdą chwilę, każde zajęcie kierował do wzniosłego celu swego zakonu: starania się o zbawienie i doskonałość własną, o zbawienie i doskonałość swych bliźnich; dlatego słusznie zastosować doń można słowa pisma świętego: «w krótkim czasie przeżył czasów wiele». O co tak serdecznie prosił u stóp Maryi w Loretańskim Jej domku, to w klasztornym życiu urzeczywistnić się starał równie w pierwszych dwóch latach nowicjatu, jak później, gdy mu przełożeni kazali się oddać nauce filozofii i teologii. W klasztorze nie mógł tyle pościć, tak często i niemiłosiernie się biczować, nie mógł całych nocy spędzać na klęczkach, na modlitwie, jak to zwykł był czynić w ojcowskich pałacach; ale Alojzy patrząc na przykład Jezusa w Nazarecie posłusznego Maryi i Józefowi, rozumiał dobrze, że milsze Bogu posłuszeństwo niż ofiary, i że własnej woli się zapierając, najlepiej służy temu, który chciał być posłusznym aż do śmierci, a śmierci na krzyżu. Dawniej główną nie jako zwracał uwagę na umartwienie zewnętrzne, na poskromienie zmysłów i ciała; teraz gdy trzymał je już zupełnie na wodzy, nie zaniedbał wprawdzie nigdy i zewnętrznego umartwienia, ale przede wszystkim idąc naprzód w umiejętności świętych, starał się o wewnętrzne i o zupełne dostrojenie swych uczuć, chęci i myśli do woli i myśli Bożej, o wyzucie się z wszelkiego cienia miłości własnej, o jak najgłębszą pokorę.

O! jak święty ten nasz Patron kochał pokorę, jak znał wartość tej cnoty, która wraz z umartwieniem stać musi, niby dwaj Aniołowie Pańscy, na straży każdego niewinnego serca, broniąc doń wstępu nieprzyjaciołom, nie dozwalając nawet zbliżyć się do tego raju, w którym sam Bóg raczył zamieszkać, żadnej zdrożnej myśli.

«Diabeł, zapisywał sobie z wielką pokorą w duchownym swym dzienniczku, kusi cię zwłaszcza myślami próżnymi, stara się w tobie wzniecić upodobania w sobie samym, bo wie, że to najsłabsza strona twej duszy; ty więc prowadząc bój z szatanem, zwalczać musisz ciągle i usilnie te pokusy wewnętrzną i zewnętrzną pokorą i wzgardą samego siebie. W tym celu uciekaj się do przyczyny tych Świętych, którzy na ziemi szczególnie tą cnotą się odznaczali; teraz doszedłszy drogą pokory do niebieskiego wesela, sami już się upokarzać nie potrzebują, ale niechże tobie cnotę pokory wybłagają. Uciekaj się zwłaszcza do Najśw. Panny, Matki Bożej, jako do tej, która pomiędzy wszystkimi stworzeniami największą zajaśniała pokorą.»

«Prosić muszę Maryję — mówił sobie Alojzy — aby mię nauczyła pokory; ale muszę też ze swej strony starać się wedle sił w cnocie tej Ją naśladować.» Nikt nie posłyszał nigdy z ust świętego młodzieńca choćby jednego słowa o sobie samym, o zacności swego rodu, o potężnych krewnych. Gdy kto kiedy zwrócił mowę w tym kierunku, lub w czymkolwiek go pochwalił, Alojzy rumienił się i jasno dawał poznać, jak mu takie słowa są przykre. Jak Matka Boża służebnicą tylko Pańską się nazywała, tak on sługą wszystkich chciał być, za najgorszego między wszystkimi się uważał i pragnął być uważany. W domu brał się najchętniej do najniższych zajęć i jako łaskę wypraszał sobie u przełożonych, aby mu pozwolili czyścić kuchenne naczynia, zamiatać korytarze, usługiwać żebrakom przy klasztornej furcie. Niezwykła, święta radość malowała się wtedy na jego twarzy i jakże nie miał się cieszyć, idąc pokorny za pokornym Jezusem; służąc Jezusowi w braciach swych, w ubogich, w chorych, jak Mu służyli Maryja i Józef w Nazaretańskim domku?

Maryja i Józef w domku tym pracowali i modlili się dla Jezusa i z Jezusem; podobnie starał się Alojzy pracować i modlić się w ubogiej swej klasztornej celce. Była to praca ciągła, z należnym spokojem, ale zarazem z zapałem i możliwym wytężeniem podjęta. Święty gdy siedział przy swym stoliku, przy filozoficznych lub teologicznych księgach; gdy robiąc z nich notatki, porównywał i sam badał lub słuchał wykładów swych profesorów; dobrze wiedział, że w tej chwili nie może Bogu przynieść żadnej milszej ofiary nad tę właśnie pracę, i dlatego całym sobą oddawał się nauce, jak w innym czasie całym sercem i duszą oddawał się bezpośredniej rozmowie z Bogiem w modlitwie. I jego pewne kwestie mniej, inne bardziej interesowały; i on do pewnych nauk czuł większy pociąg, niż do innych; ale nikt tego spostrzec i rozróżnić nie był w stanie, bo na każdym polu podziwiać tylko trzeba było tę samą zawsze pilność, tę samą sumienność. Umysł jego nadzwyczaj zdolny szybko obejmował i przyswajał sobie wyłożony przez profesora przedmiot; lecz Alojzy nie zadawalał się zewnętrzną powłoką nauki, szedł do gruntu każdej kwestii, wszechstronnie ją roztrząsał, stawiał sobie rozliczne zapytania i trudności, a gdy ich sam nie umiał rozwiązać, udawał się pokornie o poradę do starszych swych kolegów i nauczycieli.

I tu znowu okazało się, jak prawdziwa cnota do wszystkiego pożyteczna. W nauce nie chodziło mu o próżny blichtr, nie o to, aby zadowolić tylko naturalną ciekawość, aby przełożeni go chwalili a towarzysze podziwiali; i ale o to jedynie, aby wolę Boga, który teraz uczyć mu się kazał, najdoskonalej spełniać, a mając w ręku potrzebną wiedzę, stać się kiedyś odpowiednim narzędziem do szerzenia chwały swego Stwórcy. Ta właśnie czysta intencja sprawiała, że praca Alojzego jak miłą była Bogu, tak też już na ziemi przynosiła obfite owoce. Mając przed sobą tak wielki cel, nie stracił on nigdy ani chwili czasu; czego się uczył, uczył się dokładnie i doskonale; każdą trudność przezwyciężył ostatecznie swą wytrwałą pilnością.

Codzienną tę ciężką pracę osładzała mu i dodawała do niej sił: modlitwa. W czasie godzin do nauki przeznaczonych zadawać sobie musiał gwałt, aby się od rozmowy z Bogiem dla miłości Bożej odrywać; gdy godziny te minęły i wolno mu wreszcie było uczynić zadość pociągowi kochającego serca, biegł jak jeleń spragniony do wody, do Pana utajonego w Najśw. Sakramencie, lub klękał w swej celce i zatapiał się w rozmyślaniu o niezmierzonej doskonałości Bożej, a własnej niedoskonałości, o niebieskim Wodzu Jezusie i Matce swej Maryi. »Modlitwa, zwykł był mawiać, to najprostsza i najkrótsza droga do doskonałości, to przedsmak niebieskiego szczęścia; nie pojmuję jak może mówić, że kocha Boga ten, kto z Nim leni się w modlitwie przestawać.» Toteż gdy Alojzy klęczał na modlitwie, widać było, że zapomniał o ziemi i wszelkich jej troskach, a jedynie z Bogiem rozmową zajęty. Twarz jego gorzała nadziemskim jakimś ogniem, oczy w ziemię spuszczone wylewały obfite łzy, cała postać wyrażała najgłębszą cześć i miłość, którą biło serce seraficznego młodzieńca. Wielu szło umyślnie do kościoła w czasie, w którym wiedzieli, że znajdą tam Alojzego, aby z jego widoku zapalić się do żarliwszej modlitwy.

A jakimi dopiero uczuciami biło jego serce w każdą niedzielę, w dzień szczęśliwy, w którym mu wolno było w szczególny sposób połączyć się ze swym Bogiem w Komunii św. Pragnąc jak najlepiej z nieocenionej tej łaski korzystać, cały tydzień o niej myślał i do niej się gotował: pierwsze dnie tygodnia poświęcał na dziękczynienie za ostatnią Komunię św., ostatnie na przygotowanie do następnej. W sobotę wieczorem o niczym już innym nie chciał i niejako nie mógł rozmawiać, jak tylko o czekającym go nazajutrz szczęściu: »Bóg mój zamieszka w przybytku serca mego, połączy się ze mną, a ja z Nim«. Z tą myślą zasypiał, ta myśl czekała nań pierwsza przy obudzeniu się, stanowiła przedmiot rannego rozmyślania. Po Komunii św. klęczał Alojzy w najskrytszym jakimś kąciku kościoła, aby tu bez przeszkody nacieszyć się obecnością swego Boskiego Mistrza i Przyjaciela, polecić Mu swe potrzeby, podziękować za wszystkie otrzymane łaski. Ci nawet co nie wiedzieli i nie słyszeli nigdy o Alojzym, zatrzymywali się mimo woli przed tym prawdziwie anielskim zjawiskiem i nieraz słyszano, jak mówili do siebie: »To musi być wielki święty. Tak modlić się umieją tylko ci, co bardzo Boga kochają«.

Inni zwykli byli stawać w pewnej oznaczonej godzinie przed ołtarzem cudownej Matki Boskiej della Strada, bo wiedzieli, że zastaną tu nieomylnie Alojzego na klęczkach i pocieszyć i zbudować się będą mogli z jego prawdziwie dziecięcej modlitwy do tej, którą swą najpotężniejszą Matką i najdroższą Panią zwykł był nazywać. U stóp tego ołtarza odmawiał też zazwyczaj różaniec do Najśw. Panny. Ale szczerze kochając Maryję, nie tylko w kościele o Niej pamiętał i do Niej się uciekał; każdą czynność zwykł był rozpoczynać i kończyć krótkim westchnieniem do Matki Najśw. i pobożnym odmówieniem Anielskiego Pozdrowienia, do Niej wznosił myśl przy porannym obudzeniu, Jej opiece oddawał przed udaniem się na spoczynek swe ciało i duszę, serce i zmysły. A jak siebie samego, zbawienie i doskonałość swej duszy Maryi zawierzył; tak też do Maryi »ucieczki grzeszników« za grzesznikami zanosił serdeczne modły, Maryi cześć wedle sił starał się wszędzie rozszerzać, słusznie przekonany, że kto Matkę czci i miłuje, ten Jej Syna obrażać nie będzie, temu Ona obfite łaski wyprosi i Bramą niebieską się stanie.

c.d.n.

Źródło: Prawdziwy Syn Marii Święty Alojzy Gonzaga, 1891, OO Jezuici.