1

Milczenie i mowa Maryi (2)

Milczenie jako cnota

“Jeśli kto nie grzeszy mową, jest mężem doskonałym, zdolnym utrzymać w ryzach także całe ciało”. (Jk 3, 2)

O dziewictwie Maryi powiedziano, że było ono spowodowane nie tylko nieobecnością męża, ale także obecnością Boga. Coś podobnego powiedzieć możemy i o Jej milczeniu. Milczenie Maryi było nie tylko nieobecnością słów: było kontemplacją Boga. Tego Boga, który wypowiada odwiecznie jedno tylko Słowo: to Słowo, które w Jej łonie stało się Ciałem. „A Maryja zachowywała wszystkie te rzeczy w swoim sercu” (por. Łk 2, 19)!

Bo i milczenie, jak czystość, może mieć różne kształty. Może wszak wynikać z pogardy, z nienawiści wobec tych, do których się nie odzywamy. Milczenie może oskarżać i ranić. Ojciec Faber tak pisze o tym rodzaju milczenia:

„Krytykujące milczenie, tak obce łagodności Jezusowej, drażni innych i wywołuje u nich obronną, opryskliwą postawę (…). Takie milczenie jest najzgryźliwszym z braterskich upomnień”[ F.W. Faber, Postęp duszy, cz. I, rozdz. 6, s. 90.].

Nie każde milczenie jest jednak podobnie zgryźliwe. Ten sam autor kawałek dalej stwierdza, że zwłaszcza u dusz początkujących fundamentalnym zadaniem w kontekście układania stosunków z innymi osobami jest opanowanie języka.

„Nie wiem, co z tych dwóch rzeczy jest bardziej zdumiewające: czy niesłychana doniosłość, jaką Pismo Święte przyznaje uważaniu na język, czy niesłychane niedbalstwo, z jakim ludzie pobożni się do niej odnoszą”[ Tamże, s. 91.].

Zanim więc zanurzymy się w milczeniu Maryi; w tym milczeniu nie będącym pustką, ale pełnią; nie będącym pogardą, ale czułością; nie będącym opryskliwością, ale słodyczą – wypada pochylić się bodaj krótko nad tematem samego milczenia; tak, aby to wieloznaczne słowo nie zwiodło nas na manowce. Wielką pomocą w tym będzie sięgnięcie po tradycje i teksty zakonne, ponieważ to właśnie w klasztorach podkreśla się wagę milczenia i rozwija refleksję na jego temat. Toteż spojrzenie na to, jak tradycja monastyczna albo święci zakonnicy postrzegali milczenie, naprowadzi nas na właściwy trop.

Wielki teatyński nauczyciel duchowy, Wawrzyniec Scupoli, lapidarnie zwraca uwagę na szkody płynące z wielomówstwa:

„Nie sposób w niewielu słowach opisać zło, które powoduje nadmiar słów. Gadatliwość jest matką gnuśności, przyczyną niewiedzy i obłąkania, bramą oszczerstwa i szafarką kłamstw. Studzi też pobożny zapał. Umacnia występne namiętności, wskutek czego język coraz łatwiej skłania się do nierozważnych wypowiedzi. Nie mów długo, gdy ktoś niechętnie słucha, żeby mu nie dokuczyć. Tak samo postępuj, kiedy cię słucha, żeby nie przekroczyć granic skromności”[ W. Scupoli, Walka duchowa, rozdz. XXIV.].

Autor Walki duchowej zwraca więc szczególną uwagę na niebezpieczeństwa, przed którymi milczenie nas broni. Od strony pozytywnej można wskazać skarby, jakie ono przynosi. Święty Maksymilian Maria Kolbe, powołując się na całą tradycję życia zakonnego, stwierdził, że:

„Milczenie, według zdania ojców i mistrzów życia duchowego, jest ostoją i fundamentem życia głęboko wewnętrznego. Dusza skupiona, zachowująca wiernie milczenie, tyle ustawicznie słyszy natchnień i świętych wskazówek od Ducha Przenajświętszego, który jedynie w sercu uciszonym przemawia i porywa ku sobie. W zamieszaniu nie ma Boga. On przebywa w ciszy i w spokoju”[ Św. Maksymilian Maria Kolbe, konferencja z 16 października 1936, Konferencje, s. 81.].

Trzeba jednak to milczenie właściwie rozumieć. Gwoli przykładu, zacznijmy od dosyć prostej konstatacji, że w powszechnej tradycji zakonnej istnieje coś takiego jak silentium magnum, wielka cisza, czyli ten czas, w którym należy zachowywać najściślejsze milczenie – na przykład w tradycji franciszkańskiej silentium magnum rozciągało się od wieczornego odmówienia komplety aż do porannej prymy. Pewien dominikański profesor prawa kanonicznego używał właśnie tego przykładu dla ukazania, że przy aplikacji jakiejkolwiek normy prawnej należy mieć na względzie to, co prawnicy nazywają „intencją prawodawcy”. Otóż intencją zakonnych prawodawców nakładających na zakonników obowiązek ścisłego milczenia podczas silentium magnum nie jest to, żeby zakonnicy zginęli w pożarze, ale to, by żyli w skupieniu. Jeśli więc zobaczy się, że wybuchł pożar, to oczywiście nawet w tym najświętszym czasie wielkiej ciszy można krzyczeć „Pali się!”. Ten prosty przykład naprowadza nas na definicję milczenia rozumianego jako cnota. Tak mówił o tym swoim współbraciom święty Maksymilian Maria Kolbe:

„Milczeć – nie znaczy to: nic nie mówić, ale mówić tylko tyle, ile sobie Niepokalana życzy; ni mniej, ni więcej.

Mówić mniej niż potrzeba – źle czynimy; mówić więcej niż potrzeba – też źle czynimy.

Aby mówić tyle, ile potrzeba – należy ciągle czuwać nad sobą, by mówić tylko to, co jest potrzebne i konieczne do załatwienia sprawy”[ Konferencja z 17 kwietnia 1934, Konferencje, s. 55. Zob. Dodatek I.].

Tak rozumiane milczenie, zarówno w przypadku osób konsekrowanych, jak i świeckich, jest oczywiście niełatwą sztuką. Jak to dowcipnie ujął Franz Werfel w swojej znakomitej Pieśni o Bernadetcie: „z amatorami wódki od wiek wieków zawsze jest ta sama historia. Łatwiej jest oprzeć się pierwszej szklaneczce aniżeli drugiej, łatwiej drugiej aniżeli trzeciej i tak dalej”[ F. Werfel, Pieśń o Bernadetcie, s. 245.]. Otóż z innymi namiętnościami jest dokładnie tak samo. Łatwiej jest wcale nie grać w karty aniżeli grać z umiarem; łatwiej nie palić aniżeli palić dwa papierosy dziennie; łatwiej powstrzymać się całkiem od ulubionych czekoladek aniżeli poprzestać na jednej, mając w zapasie całą paczkę. Z mówieniem jest dokładnie tak samo, z tą tylko różnicą, że paczkę papierosów albo czekoladek można oddać na przechowanie matce, żonie lub przyjacielowi, a gęby na kłódkę nikt sobie nie zamknie. Zaiste, jak stwierdził wielki współczesny nauczyciel życia wewnętrznego, kardynał Sarah:

„Milczenie, panowanie nad swoimi wargami i swoim językiem, to trudna, spalająca i mozolna praca”[ R. Sarah, N. Diat, op. cit., nr 17.].

Jest to praca tak trudna, że abba Pambo, jeden z Ojców Pustyni, uciekł na nią właśnie po to, żeby opanować swój język – a nawet z dala od ludzi zajęło mu to ponad dziewiętnaście lat! Jest to praca tak trudna, że św. Jakub Apostoł mówi wprost: „kto nie grzeszy mową, jest mężem doskonałym” (Jk 3, 2).

Ten pierwszy szczebel milczenia – który nazwać możemy milczeniem zewnętrznym – zakłada, że nie mówi się, o ile nie jest to konieczne, oraz że unika się wszystkich zbytecznych hałasów zewnętrznych. U wielu świętych można było zaobserwować tę ogromną delikatność, którą pięknie wyrażono, mówiąc o bł. Antonim Chevrierze, że „dobrze odprawiał Mszę i dobrze zamykał drzwi” – czyli unikał trzaskania nimi…

Rzeczą ważną jest, że to zewnętrzne milczenie nie jest wyłączną domeną mniszek klauzurowych. Gdybyśmy powiedzieli, że polega ono na „niemówieniu nigdy” i na „unikaniu wszelkich hałasów”, to oczywiście bardzo nieliczne, najsurowsze zakony pustelnicze mogłyby dążyć do tego ideału. Kluczowe są tu więc słowa: „o ile nie jest to konieczne” oraz „zbytecznych”. Przyjmując te dwa warunki, każdy człowiek, choćby jego praca wymagała nieustannego krzyczenia, choćby mieszkał przy najbardziej zakorkowanej ulicy wielkiego miasta, w jednym mieszkaniu z fagocistą i śpiewaczką operową, może żyć w milczeniu.

W swoim sławnym Podręczniku dusz wewnętrznych o. Jean-Nicolas Grou stwierdza:

„Niedorzecznością jest wierzyć, że praktykowanie milczenia przystoi wyłącznie duszom oddanym Bogu w klauzurze. Jest ono konieczne dla wszystkich tych, którzy chcą osiągnąć życie wewnętrzne. Jezus Chrystus nie myślał tylko o zakonnikach, kiedy powiedział, że w dniu sądu przyjdzie nam zdać sprawę z każdego zbędnego słowa. Chęć mówienia jest niezawodnym znakiem duszy lekkomyślnej i rozproszonej. Nie chce mi się wierzyć, żeby komuś było łatwo po skończeniu bezużytecznej rozmowy wejść w stan skupienia, modlić się czy odbyć duchowe czytanie z pokojem i spokojem potrzebnymi dla ich owocności”[ N. Grou, Manuel des ámes intérieures, Paryż 1901, s. 94.].

Nawet w wielkim zgiełku człowiek może więc kultywować miłość milczenia i jego ducha, starając się unikać zbytecznych słów. Zawstydzającym dla wielu chrześcijan przykładem na tym polu jest Juliusz Cezar, który dla uniknięcia pospiesznych, nieprzemyślanych i podyktowanych emocjami wypowiedzi powziął postanowienie liczenia do dwudziestu, zanim coś powie.

To zewnętrzne milczenie, milczenie warg nie jest jednak jeszcze tożsame z cnotą milczenia. Nie tylko dlatego, że – jak powiedzieliśmy – cnota ta nie zakłada li tylko zamknięcia ust na kłódkę: zakłada otwieranie ich we właściwym czasie i we właściwy sposób. Pierwsze jest zresztą warunkiem drugiego: nie będzie umiał dobrze mówić ten, kto nie umie milczeć. Dobra mowa wymaga nie tylko opanowania mięśni żuchwy i języka – ale także (i przede wszystkim) milczenia wewnętrznego, skupienia:

„Milczenie serca jest najbardziej tajemnicze, jeśli bowiem możemy postanowić, że nie będziemy mówić i zamilkniemy, jeśli możemy też zamknąć oczy, żeby niczego nie widzieć, to nad swoim sercem panujemy w mniejszym stopniu. Płonie w nim ogień, w którym trudno opanować namiętności, gniewy, urazy, przejawy agresji. Ludzka miłość z trudem upodabnia się do Bożej. W sercu przelewają się rzeki, nad którymi nie ma kontroli, i człowiek tylko z największym trudem może odzyskać wewnętrzną ciszę”[ R. Sarah, N. Diat, op. cit., nr 48.].

Milczenie wewnętrzne oznacza pokój naszych wewnętrznych władz, a zwłaszcza pamięci i wyobraźni. Z miejsca widać, jak trudne to zadanie, biorąc pod uwagę, że każda z nich – i pamięć, i wyobraźnia – bywają nazywane „wariatkami”, nad którymi niezmiernie trudno jest zapanować.

Oznacza to, że medal powszechnego powołania do milczenia ma także i drugą stronę. Owszem, można zachować wewnętrzne milczenie i pośród hałasu zewnętrznego. Ale też nie tylko gadatliwością można naruszyć milczenie. Kto nie pamięta ze szkolnej ławy podawania sobie bilecików, wymieniania ukradkowych spojrzeń i uśmiechów i szeregu innych sposobów skrócenia sobie czasu nudnej lekcji? Niektóre z tych czynności odbywają się bez wydania najmniejszego dźwięku. A jednak łamią milczenie. Owszem, może te niesforne dzieci nie przeszkadzają nauczycielowi mówić. Ale przeszkadzają sobie samym i innym uczniom słuchać. Takie rzeczy nie zdarzają się tylko w szkołach – ale także w biurach, w kościołach parafialnych na niedzielnej Mszy, a nawet w dobrych klasztorach – święty Maksymilian Maria Kolbe ganił swoich braci za łamanie ciszy uśmiechami, spojrzeniami, mrugnięciami, gestami…

Również powstrzymanie się od takich przewinień jest jednak dopiero początkiem prawdziwego milczenia. Człowiek może zrezygnować z zakłócania cudzego skupienia – jednocześnie jednak nie dbając o własne. W cytowanym już dziele ojciec Grou tak pisze o milczeniu wewnętrznym:

„Nie wystarczy zachowywać milczenia wobec innych osób. Trzeba praktykować je także wobec siebie samego, nie puszczając wodzy fantazji, nie wspominając tego, co się powiedziało lub usłyszało i nie przejmując się zbytecznymi myślami, czy to odnoszącymi się do przeszłości, czy do przyszłości. Jak miałby Bóg dać się usłyszeć duszy pogrążonej w tak wielkim rozproszeniu wewnętrznym?”[ N. Grou, Manuel des ámes intérieures, Paryż 1901, s. 95.]

Źródło: O. Wawrzyniec Maria Waszkiewicz, Milczenie i mowa Maryi, Rosa Mystica, Wrocław 2023, ss. 17-25 (CC BY-ND).

Ilustracja: Fra Angelico, Zwiastowanie (fragment), Museum of San Marco (CC BY 2.0 Deed).




Przez ręce Maryi

»Jam sprawiła na niebie, aby wschodziła światłość nieustająca«. [Ekl. 26,6]

Słowa powyższe Mędrca Pańskiego odnoszą się do Boga, który w mądrości nieskończonej stworzył z niczego ten wszechświat aktem swej woli, zawiesił na niebie cudowne słońce, które oświeca naszą ziemię. W znaczeniu zastosowanym wkładają pobożni pisarze ten tekst Pisma św. w usta Panny Maryi, Matki Chrystusowej.

Z Niej bowiem druga Osoba Boska przyjęła naturę ludzką, odwieczne Słowo (Logos) niewidzialne dla oka ludzkiego, przyszło na świat i jako wspaniałe słońce zajaśniało między nami. Powiada zatem św. Jan Ewangelista, który jako orzeł wzbił się do góry, do skrytych tajemnic Bożych: »A słowo ciałem się stało i mieszkało między nami (i widzieliśmy chwałę Jego, chwałę jako jednorodzonego od Ojca), pełne łaski i prawdy«).

Słusznie Maryja może zawołać: »Jam sprawiła na niebie, aby wschodziła światłość nieustająca«. Ja byłam dobroczynną zorzą, która sprowadziłam na kulę ziemską to słońce i światłość prawdziwą. Ono niegdyś tylko samych Aniołów oświecało. Jam sprowadziła Chrystusa na padół płaczu. Przeze mnie stał się widzialnym dla ziemskich oczu. Przedtem można Go było oglądać oczyma ducha. We mnie złagodził blask swoich promieni, by się stały przyjemniejszymi, we mnie zmniejszył wielkość swoją, zniżył majestat swój. Przeze mnie Chrystus stał się tak lubym, pociągającym nędznego człowieka, biegł za grzesznikiem jako sługa, aby go uratować z przepaści wiecznej. Przeze mnie przyszedł do ubogiej chaty, gdzie Go poczęłam za sprawą Ducha św., spoczął w stajence, gdzie Go porodziłam, krył się ze mną w lasach, których przebywałam w ucieczce do Egiptu. Przeze mnie był widziany w ubogim warsztacie, gdzie Go żywiłam. A chociaż to Boskie Słońce po strasznych cierpieniach spoczęło chwilowo pod ziemią, w ciemnym grobie, ale znowu wstało po krótkiej nocy daleko wspanialej na wieczny dzień, którego teraz używa w chwale Ojca swego. »Jam sprawiła na niebie, aby wschodziła światłość nieustająca« (Jan 1,16).

Najmilsi w Panu, ile zawdzięczamy Maryi! Rozważmy krótko, ile dobrodziejstw przez Nią na nas spłynęło, a to niech nas pobudzi do tym większej czci i miłości ku Niej. Kto by nie miłował Maryi dla Jej przywilejów, niech Jej odda serce dla licznych, niezrównanych dobrodziejstw, które Jej zawdzięcza.

Dobrodziejstwa mają dziwną moc. Przez nie można zjednać nawet dzikie natury, rozbroić je. Nawet zwierzęta umieją być wdzięczne za łaski i usługi. Dobroć serca, hojność krępuje słodkimi więzami nawet usposobienia twarde, niedostępne szlachetniejszym uczuciom*. I w serca tygrysie często wciska się to uczucie wdzięczności.

A dlaczego my zobowiązani jesteśmy do wdzięczności względem Maryi Panny? Łaski przez Nią odebrane, można ująć w jędrne słowa Pisma św., że Ona wydała na świat Zbawiciela: «Z której się narodził Jezus«. A czy jest łaska która, co by nam z tym darem nieskończonym nie dostała się w udziale? Wyraźnie mówi wielki miłośnik Jezusa, Apostoł narodów, że z Chrystusem Panem wszelkie dobrodziejstwa spłynęły na nas. »Jako też nam wszystkiego z Nim nie darował Bóg?«

O moi Drodzy, czy zdołamy pojąć, ile skarbów zawdzięczamy Jezusowi Chrystusowi? Co by się z ludźmi stało, gdyby nie to cudowne słońce? Niech zniknie z horyzontu ziemskiego to jasne oko dnia, niech przestanie na cały długi czas, a choćby tylko na kilka miesięcy oświecać tę naszą planetę, co by się działo wtedy? Trwoga ogarnęłaby ludzi i zwierzęta. Bez ciepła słonecznego te nasze piękne rzeki ścięłyby się lodem, zniknęłyby trawy i kwiaty, wyginęłyby zwierzęta, a i człowiek wyglądałby jak upiór okropny i musiałby umrzeć bez ciepła i światła. Ta ziemia cała piękna byłaby ponurym, strasznym, wielkim grobem.

Podobnie było przed przyjściem Chrystusa Pana w świecie moralnym, w świecie ducha. Ludzkość marniała w złości, samolubstwie, w umysłach było ciemno, nawet genialne głowy filozofów błądziły w najważniejszych zagadnieniach życia, a w etyce, moralności, zbrodnie uchodziły za rzeczy dozwolone. Dzikość i nieużytość cechowały nawet ucywilizowane narody. Tęsknota rozpierała pierś ludzką za Zbawcą, za słońcem moralnym.

Niczym okropne cienie długich nocy z ciemnotą ducha i serca!

Jezus Chrystusa i Jego boska nauka wyzwoliła ludzkość z niewoli okropnej, z więzienia czarta i grzechu. Kto pojmie, czym dla nas Jezus Chrystus? To światło dla ducha, to wódz nasz, to lekarz cudowny, to Ojciec, który nas wyzwolił spod panowania szatana i uczynił synami Bożymi, a kiedyś uczyni dziedzicami nieba. Biedny, kto na wzór syna marnotrawnego oddala się od tego słońca niestworzonego, bo na nowo z własnej woli zapada w dzikość i noc. A im kto bliższy Jezusowi, im ściślej z Nim zjednoczony, tym piękniej się zieleni na wzór gałązki połączonej z pniem życiodajnym, ten prawdziwie wolny, prawdziwie oświecony.

Maryi Pannie zawdzięczamy to słońce Boże. A chociaż ono po chwalebnym zmartwychwstaniu dnia 40. wstąpiło do nieba, nie opuściło nas przecież, bo zakryte obłokami czyli postaciami Eucharystycznymi, oświeca i ogrzewa serca wierzące i miłujące. Oświeca, zaprawdę, i ogrzewa tę ziemską Jerozolimę, Kościół wojujący, prawie tak cudownie i wspaniale, jak rozjaśnia te górne krainy wybranych, Jerozolimę niebieską, gdzie już świeci na wieki bez zasłon.

Ach, dusze miłujące i wierzące, wy czujecie dobrze, czym jest dla was Jezus, utajony w Najśw. Sakramencie, kiedy doń przychodzicie z wiarą żywą i pokorną, kiedy Go przyjmujecie do serca swego z gorącym pragnieniem, kiedy Go adorujecie w cichości i skupieniu w świątyni katolickiej. A komu zawdzięczamy to Ciało i Krew Przenajświętszą, tego Chrystusa w Hostii św. utajonego, ten pokarm i chleb anielski, jeżeli nie Maryi Pannie? Z Niej wziął Syn Boży tę Krew, którą pijemy i to Ciało, które nam podają w Komunii św. Najświętsza Dziewica mogłaby się słusznie do nas odezwać, zapraszając do tego stołu królewskiego: »Pójdźcie i pożywajcie chleba mego i pijcie wino, którem wam roztworzyła«.

Matkom wielkich ludzi, znakomitym przez talenty, zasługi, cześć się należy. Nie dziwimy się, ze rzesze ludu w Palestynie wołały niegdyś, widząc wielkie cuda, zdziałane przez Jezusa i rozkoszując się Jego cudowną, porywającą i umysł i serce nauką: »Błogosławiony żywot, który Cię nosił i piersi, któreś ssał «. A i my codziennie kilkakrotnie powtarzamy w Zdrowaś Maryjo: »Błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twego Jezus«.

Wielkim dobrodziejem narodu wybranego był Mojżesz, który potęgą Bożą skruszył dumnego Faraona, z ciężkiej niewoli egipskiej wprowadził lud do ziemi obiecanej i każdy krok ludu swego zaznaczył cudami na pustyni. Jakaż cześć należałaby się za to jego matce, że wydała takiego syna na świat, jaka wdzięczność? Jej bowiem ręce ukrywały go przed złością Faraona jako niemowlę, jej piersi go wykarmiły.

Matka króla Jana Sobieskiego, wnuczka wielkiego i sławnego Żółkiewskiego, była dzielną niewiastą, bo raz na czele służby domowej z matką swą i babką stanęła przeciw bandzie tatarskiej i broniła zamku szczęśliwie, tak iż oddział ten ustąpił. Ona to prowadziła synów swych maleńkich na groby przodków do klasztoru Dominikanów (sama go wystawiła) i mówiła do tych chłopców małych, jak ci przodkowie polegli w obronie wiary św. i ojczyzny śmiercią prawie męczeńską. I tak Sobieska przyzwyczaiła synów, a zwłaszcza Jana do tej myśli, że całe jego życie ma być oddane walce za sprawę krzyża przeciwko półksiężycowi**.

Cześć Teofili, matce Sobieskiego króla, że miłość Boga i Ojczyzny wpoiła w jego duszę, tak że współczesny biskup nasz jeden słusznie powtarzał to zdanie i ogólne przekonanie w narodzie o królu tym: »Na szczęście mamy jeszcze Sobieskiego, pierwszego wodza na świecie, któremu nie można się podobać, jeżeli się Bogu nie podoba kto; on jeden dla dobra Ojczyzny wydaje się być rozrzutnym tak ze szczęściem jako i życiem swoim; on jeden jest pewniejszym szańcem Ojczyzny, niż szańce i granice«.

Ale jak Jezus prześciga wszystkie wielkości ziemskie nieskończenie jako Bóg, tak Maryja Panna, Matka Jego, przewyższa i przerasta wszelkie zasługi i dobrodziejstwa, jakie przez wielkie niewiasty mogą spaść na ludzkość.

Rozważając to głębiej, musimy zawołać: Nie, nie spodziewamy się pojąć całej wielkości dobrodziejstw, a stąd i zobowiązań naszych względem Ciebie, o nasza najwyższa i najlepsza Dobrodziejko. Pojmiemy je wtedy dopiero, kiedy z Twą pomocą przejdziemy z cienia śmierci do królestwa żyjących. Kiedy pierwszy krok stawimy w progach niebios i obejrzymy się w tył i poznamy, jaka niezmierzona przepaść między grzechem a łaską, w tej przepaści pojmiemy natychmiast wszystkie długi, u Ciebie zaciągnięte.

Zaprawdę, Maryi zawdzięczamy zaraz po Bogu zbawienie swe. Słusznie mówi Ryszard od św. Wiktora: »Pragnęła zbawienia wszystkich, szukała go i otrzymała, a nawet zbawienie wszystkich przez Nią się dokonało. I dlatego nazywa się zbawieniem świata«.

Ale Maryja nie tylko od razu wszystko nam dała, wydawszy na świat Zbawiciela, Ona także w poszczególnych wypadkach rozdziela wszelkie łaski, których nam udziela Bóg dla zasług Jezusa Chrystusa. Albowiem te łaski przechodzą zawsze przez ręce Maryi. I dlatego święci nauczyciele Kościoła nazywają Maryję oswobodzicielką od wszelkiego złego, pośredniczką między Bogiem a ludźmi, kanałem czyli wodociągiem łask wszelkich, szafarką niebieską, bramą wiecznego zbawienia.

Z serca Maryi wynikają złote zdroje wód i użyźniają całą ziemię. A dlaczego Maryja Panna jest szafarką łask wszelkich?

1. Czytamy w Piśmie św., że królowa Saba przywiozła Salomonowi tak nadzwyczajne dary, że na ich widok cała Jerozolima była w podziwie. »Nie było takowych rzeczy wonnych, jako te, które królowa Saba dała królowi Salomonowi«. Za to, kiedy odchodziła, przypatrzywszy się chwale, mądrości, potędze, bogactwom tego najmędrszego z królów, otrzymała jeszcze nadzwyczajniejsze i cenniejsze upominki. »A król Salomon dał królowej Sabie wszystko, czego chciała i czego żądała, a daleko więcej, niż co była do niego przyniosła«.

Jezus Chrystus jako Bóg niósł zawsze pomoc rodzajowi ludzkiemu, ale nie posiadał współczucia naturalnego, jak naucza św. Tomasz z Akwinu. Usuwał nędzę ludzką, ale smucić się nad nią nie mógł. Ponieważ Maryja dała swemu Boskiemu Salomonowi cenny upominek, bo odziała Go ciałem, napełniła współczuciem i uczyniła właśnie podobnym we wszystkim do tych, którym postanowił miłosierdzie okazać: »Powinien był we wszystkim być podobny braci, aby się stał miłosiernym«, dlatego otrzymała od Jezusa Chrystusa w zamian prawo i przywilej rozstrzygania o każdym dobrodziejstwie, które z tego miłosierdzia wynika. Albowiem Bóg nigdy nie da się prześcignąć w darach i wspaniałomyślnej hojności, jak mądrego Salomona nie potrafiła w tym względzie prześcignąć królowa Saba.

Oto pierwsze źródło wszechstronnej dobroci Maryi dla rodzaju ludzkiego, a jest nim zasługa wobec wcielenia miłosiernego Boga.

2. A drugie źródło płynie z miejsca trupiej głowy, z Golgoty.

Mówi św. Bernard, że Bóg i Maryja oddali wspólnego Syna na okup świata. Jak przy Wcieleniu Słowo odwieczne czekało na zezwolenie Maryi: »Niech mi się stanie«, tak przy odkupieniu żądało z Jej ust tego samego »Fiat«. Pobożni pisarze twierdzą, że Syn Boży, żegnając się przed swą męką z Maryją, prosił Ją, by Mu pozwoliła iść na śmierć. Maryja zaś z wszelką ochotą zgodziła się na tę najcięższą ofiarę. A nawet, gdyby to było wolą Ojca przedwiecznego, byłaby Chrystusa Pana własną ręką zabiła z męską odwagą, a tym samym w Jezusie byłaby swą własną przeszyła duszę.

W zamian znowu za to wspaniałomyślne usposobienie otrzymała ten przywilej, że czynny bierze udział w rozdzielaniu zasług tej wielkiej i krwawej Ofiary kalwaryjskiej. Ponieważ niegdyś Abraham gotowy był własnego syna Izaaka zabić na ofiarę z rozkazu Bożego na górze Moria, w nagrodę za to stał się ojcem licznego narodu i ojcem wszystkich wierzących. Oto, co doń mówi Bóg: »Ponieważeś uczynił tę rzecz, a nie sfolgowałeś synowi twemu jednorodzonemu dla mnie: Błogosławić ci będę i rozmnożę nasienie twoje jako gwiazdy niebieskie i jako piasek, który jest na brzegu morskim«. Jakichże słów użyć by musiał Bóg, obiecując zapłatę Maryi, która tak ochotnie złożyła w ofierze swego jednorodzonego Syna na cześć Ojca niebieskiego i okup rodzaju ludzkiego, kiedy życie Jezusa Chrystusa było nieskończenie droższe nie tylko od życia Izaaka, lecz i od życia tych wszystkich, dla zbawienia których było ofiarowane?

Do Maryi Panny musiałby przemówić Stwórca: Ponieważ to uczyniłaś, a nie sfolgowałaś Synowi Twojemu Jednorodzonemu dla mnie, ponieważ nie poszłaś za głosem natury, lecz Twymi uczuciami kierował głos mój, za tak wielki czyn, dam Ci niezliczone potomstwo wybranych. Uczynię Cię przeto Matką wszystkich żyjących, skarbniczką mej hojności, szafarką łaski, kierowniczką mej sprawiedliwości, władczynią mego serca. Dobroć moja, która dotąd nie znała innego prawa nad wolę moją, będzie się nadal kierowała wolą Twą. I teraz ziemia tyle dobrego otrzyma, ile Ty w niebie dla jej zbawienia prosić będziesz. Stąd też tyle może uzyskać Maryja orędownictwem swym, ile Chrystus uczynić może. A Chrystus jest wszechmocny jako Bóg prawdziwy. Dlatego nieskończone spływają na nas dobrodziejstwa przez ręce Maryi. Pojął to dobrze św. Bernard, kiedy mówi: »Jego jest wolą, abyśmy wszystko mieli przez Maryję«.

3. Kto zdoła należycie określić, z jak wielką radością używa Maryja dla dobra ludzi swej potęgi w niebie?

Widzi w Słowie Bożym jako w nieskończenie czystym zwierciadle wszystkie nasze potrzeby i wzrusza się do litości. Gdyby czułym okiem nie patrzyła na nędze nasze i nie usuwała ich, nie byłaby Matką naszą. Już mądry Salomon rozstrzygnął, że nie była matką dziecięcia ta okrutna niewiasta, która godziła się na jego zabicie w sporze z inną kobietą o macierzyństwo. Św. Epifaniusz nazwał Maryję Pannę całą okiem, bo widzi nasze potrzeby. Ale mógł Ją też nazwać całą sercem, bo na ich widok współczuje; mógł niemniej powiedzieć, że jest cała ręką, bo nam niesie pomoc.

O gdybyśmy mogli podać ogólny obraz i pogląd na wszystkie dobrodziejstwa, które Najświętsza Dziewica wyświadczyła każdemu stuleciu, każdemu wiekowi, każdej osobie, któż by na ten widok nie zmiękczył się i nie upadł z wdzięcznością i rozrzewnieniem do stóp tej miłej Dobrodziejki?

Jak tam w górze mleczną drogę stanowi niezliczony szereg gwiazd jaśniejących, tak życie każdego człowieka jest ścieżką przeróżnych łask z ręki Maryi. Liczne świątynie, u wszystkich narodów na Jej cześć wzniesione, świadczą o tej prawdzie. Wszystkie ludy wierzące z tej przyczyny gorliwie składają cześć Maryi i oddają się Jej opiece, wybierając Ją za swą Królową i Panią.

W nocy tego życia poznajemy jedynie te dobrodziejstwa za przyczyną Maryi otrzymane, które są blisko nas. Ale gdy nadejdzie jasny dzień wieczności, wtedy i poznanie nasze będzie doskonałe, a wówczas w blasku słonecznym Bożego światła zawołamy z podziwem, że tu zastosuję słowa Mędrca Pańskiego do Bogarodzicy: »Przede mną szła ta mądrość, a nie wiedziałem, iż ona jest matka tych wszystkich«. Maryja szła przede mną i każdy mój krok, każdy moment, każdą chwilę mego życia znaczyła swymi dobrodziejstwami. Gdyby niedołężne zmysły nie zakrywały przed nami mnóstwa tych łask, poznalibyśmy, że wszystkie dobrodziejstwa na ziemi pochodzą od Boga przez ręce Maryi.

Za Jej pomocą zwyciężał Herakliusz Persów, Narzes Gotów, król Alfons Maurów, Sobieski gromił Turków, a wojska austriackie ich okręty zatapiały.

Ona wracała i wraca zdrowie po tylu przebytych chorobach, Ona wyrwała i wyrywa z tylu niebezpieczeństw swe dzieci. Nie ma zakątka ziemi, którego by nie dotknęła rosą swych dobrodziejstw ta niebieska i dostojna Pani. Ona umie wejść do wszystkich serc, zmiękcza najtwardsze, użyźnia dzikie i nieurodzajne, dociera wodami łask na szczyty dumnych gór, zwycięża dobrocią pyszne umysły i sprawia, że z grzesznych, zarozumiałych i upartych dusz wytryskują strumienie łez szczerej skruchy i na tych nie użytych opokach zakwitają kwiaty pobożności i cnót pięknych.

Choćby cała ziemia stała się świątynią olbrzymią ku czci Maryi, a wszyscy ludzie przemienili się w marmurowe posągi i kolumny i choćby tak wiecznie i nieruchomo rozważali w błogim zachwycie wszystkie dobrodziejstwa, otrzymane przez pośrednictwo Najświętszej Dziewicy i tak Ją wielbili i choćby ściany swych mieszkań i kościołów wyłożyli tablicami ex voto, nie mogliby jeszcze godnej zło żyć podzięki tej hojnej Królowej za Jej wszystkie łaski.

Kto z nas, Najmilsi w Panu, nie poczuje miłości i wdzięczności ku Maryi Pannie, kto Jej serca swego nie odda, kto będzie zimny i obojętny dla Niej?

Ach, Najmilsza Matko, weź serca i uczucia nasze, weź myśli nasze pod swe słodkie panowanie, bo wszyscy pragniemy być na wieki sługami i niewolnikami Twymi.

  • Arystoteles już powiedział: Qui invenit beneficium, invenit compedes. Kto wynalazł dobrodziejstwo, wynalazł okowy.
  • Salvandy, Histoire de Pologne avant et sous le roi Jean Sobieski. Paris 1829. I. c. 1. p. 183.

Źródło: ks. Górka J. (1907). Cześć Maryi : o pobudkach i środkach nabożeństwa do Najświętszej Maryi Panny, nakł. autora, język nieznacznie uwspółcześniono.




Najświętsza Panna Pompejańska

Co może zdziałać jeden człowiek we współpracy z Maryją Niepokalaną? Mamy wspaniały przykład św. Maksymiliana Kolbego, który działał na początku ubiegłego wieku. Nieco wcześniej pewien włoski adwokat, we współpracy z Najświętszą Panną, także dokonał wielu zaskakujących dzieł. Poniżej przytaczamy historię działalności błogosławionego Bartolo Longo, opisaną w r. 1914 przez ks. Pawła Smolikowskiego.

Któż, będąc w Neapolu, nie zechce zwiedzić także i Pompei? — Dostać się tam nie jest trudno. Wyjeżdża się koleją i za godzinę słyszy się konduktora, wywołującego stację: Pompei! — Ale dziś niewielu podróżnych wysiada, aby oglądać starożytne miasto w ruinach, tak pełne pamiątek i tak bogate w naukę. Większość, prawie wszyscy jadą dalej, do następnej stacji: Valle di Pompei: W roku 1902 zwiedziło te Nowe Pompeje 300.000 pielgrzymów, a między nimi było 10 kardynałów, 124 biskupów, do 20.000 księży, 20 senatorów, 48 deputowanych, 360 urzędników, 21 jenerałów’, 37 pułkowników, 86 majorów, 264 kapitanów, 500 oficerów, 25.000 żołnierzy, 157 profesorów, 700 adwokatów, 548 medyków itd. [w 2019 r. przybyło tam 3,9 mln. turystów – przyp. red.]

Cóż ich tak tam ciągnęło?

Cudowny, sławny na całe Włochy, a dziś już na cały świat, obraz N. Panny Różańcowej Pompejańskiej w przepysznej Bazylice, zbudowanej według wszystkich wymogów sztuki, a którą Leon XIII uznał za świątynię papieską, za Bazylikę, równą Bazylikom rzymskim; ciągnie także powstałe świeżo przy Bazylice miasto, liczące wprawdzie coś nad 4 tysiące mieszkańców tylko, ale uposażone we wszelkie wygody, zakłady dobroczynne, odpowiadające tak dobrze dzisiejszym potrzebom. Jest ogromny gmach, mieszczący w sobie około 150 sierot, jest zakład dla synów kryminalistów, których liczba dziś wynosi 140. A że tam nie wychowuje się ludzi wykolejonych, ale pożytecznych dla społeczeństwa, więc uczą się rzemiosła, stąd w Pompejach nowych powstały różne warsztaty, opatrzone we wszystkie udoskonalenia, jakie do rzemiosła wniósł postęp. Co jeszcze pociąga? Że w tym mieście wieje duch jakiś inny, odrębny duch nowoczesny, a jednak czysto chrześcijański, w tym znaczeniu, że myśl chrześcijańska, zawsze jedna i ta sama, kazała tu sobie służyć wszystkiemu, czym się dziś świat posługuje: nawet reklamie! Wszędzie też tu ruch, czynność niezmordowana, czy to w drukarni, czy w warsztatach, a wszystko na wielką skalę i wszystko służy religii.

A w końcu tym, co jeszcze tu ciągnie, to że przed niespełna trzydziestu laty nic tu nie było — była cisza zupełna i pustynia, a tych wszystkich dzieł w Nowych Pompejach, które kosztowały dotychczas 20 milionów, dokonał w tak krótkim czasie jeden człowiek: Bartolo Longo, adwokat.

Jakby więc wzywało tu wszystkich: Przyjdźcie i oglądajcie, co może jeden człowiek, niczym nie będący, nic nie mający, jeśli silną wiarą pójdzie za głosem Bożym i potrafi odpowiedzieć wezwaniu Bożemu. A że tu mówimy o religijności we Włoszech, dodać więc należy i to także, że będzie to na pewno na zawsze wielką zasługą tego człowieka, ale zarazem dowodem, ile w społeczeństwie włoskim jest religijności, bo w imię religii je do takiej ofiarności pobudził, że mógł tak wielkich rzeczy dokonać. Lepiej to jeszcze wykaże historia, bardzo zajmująca i pouczająca, powstania tego nowego miasta.

Bartolo Longo w młodości swojej stracił wiarę; owszem, szerzył niewiarę, wygadując na księży, na Kościół, a przy tym oddawał się spirytyzmowi. Przybywszy do Neapolu, (pochodził bowiem z prowincji południowych) ożenił się z wdową hrabiną de Fusco. Nawrócił się z czasem, zaczął praktykować, ale czuł w głębi duszy jakiś lęk, niepokój, pochodzący z wyrzutów sumienia. Aby się zbawić, powiadał sobie, trzeba odpłacić za złe. wynagrodzić krzywdę niejednej duszy pewnie wyrządzoną. To go martwiło, gnębiło. Mając lat 33, po strasznych wewnętrznych walkach był już złamany. Tak sam o sobie pisze.

Na drodze prowadzącej z Neapolu do Salerno, ą przechodzącej przez szeroką dolinę między Wezuwiuszem a górą Gauro, stała karczma, która należała wraz z przyległymi gruntami do hrabiny de Fusco. W r. 1872, w miesiącu październiku, Bartolo Longo udał się tam, aby w imieniu żony odnowić kontrakty z dzierżawcami. Cała ta rozległa dolina w owym czasie była zupełnie opuszczoną. Stanowiła ona jedną parafię tylko, do której należało przeszło 1200 rozproszonych po całej dolinie biednych chłopów. Lichy kościółek, stojący niedaleko karczmy, już chylący się ku upadkowi, z wielką biedą mógł pomieścić ledwie 100 osób. W tej dolinie były rozsiane, daleko jedne od drugich, biedne chaty. Więcej tam nic nie było. Nawet się żaden żandarm tu nie pokazał; a bandyci mieli tu swe gniazda. Toteż, kiedy Bartolo Longo przybył na stację Pompei, już tam na niego czekało dwóch ludzi, dobrze uzbrojonych, aby go bezpiecznie odprowadzić do owej chaty.

Przywitany przez proboszcza, mieszkającego niedaleko, staruszka bardzo gorliwego, ale tej gorliwości nie mogącego użyć, bo ludzie rzadko tylko do kościoła przychodzili, bo i pomieścić się w nim wszyscy nie mogli, a tak bez nauki, bez sakramentów prawie, żyli jak dzicy. Od niego nasłuchał się też dużo smutnych rzeczy.

Załatwiwszy swe sprawy, Bartolo Longo puścił się sam, w zwykłej zadumie, po dolinie. Jak zawsze, przygnębiony, zamyślony, szedł, nie wiedząc gdzie, i zaszedł na miejsce, które chłopi nazywają Arpaja, co znaczy: Legowisko upiorów. Cisza była głęboka; żywej duszy widać nie było. „Zatrzymałem się — pisze. Duszę moją zalegały ciemności, zdawało mi się, że mi serce pęknie z żałości. W tym przypomniały mi się słowa zmarłego mojego przyjaciela: „Jeśli chcesz się zbawić, rozszerzaj nabożeństwo do Różańca świętego. Matka Boska obiecała św. Dominikowi, że kto szerzy to nabożeństwo, zbawi się niechybnie”. Powstała we mnie nowa walka, ostateczna walka. W końcu z rozpaczliwą odwagą podniosłem oczy i ręce ku niebu i zawołałem do Matki Boskiej: „A więc się zbawię! W tej dolinie zaprowadzę Twój Różaniec!“ — I zaraz dziwny spokój i błogość jakaś opanowała mą duszę. W tym, dalekim echem, odbił się o moje uszy od głos dzwonów; dzwoniono tam gdzieś na Anioł Pański. Padłem na kolana, a kiedy zmówiwszy go, podniosłem się, spostrzegłem, żem płakał. To mi było rękojmią, że Pan Bóg mię wysłuchał, poruszył to moje serce“.

Tak opisuje początek tych wszystkich dzieł, które podziwiamy w „Valle di Pompei”, dolinie Pompejańskiej.

Obietnica, którą zrobił Matce Boskiej, nie była łatwą do spełnienia. Jak i gdzie zebrać rozproszonych ludzi? Jak ich nauczyć odmawiania Różańca? Zaczął chodzić po chatach i rozdawać koronki. Dobrze ich zrozumieć nie mógł, bo mówili jakimś zepsutym językiem, a spostrzegł, że mało ich, i to z trudem, umiało odmówić „Zdrowaś Maryjo”. — Po długich rozpytywaniach dowiedział się, że ludzie z tych stron ogromnie lubią loterie, jakie im czasem urządzają spekulanci, a na których wygrywają pierścionki miedziane, kolczyki świecące się. Postanowił z tego skorzystać, aby ich zebrać. Tak więc, zaraz w roku 1873 zapowiedział wielką loterię na trzecią niedzielę października. Nakupił koronek, krzyżyków (bo zauważył, że po chatach krzyżów nie było), pierścionków, kolczyków. Bilet kosztować miał kilka groszy, a każdy wygrywał. Przy tym miała być muzyka, sztuczne ognie. Proboszcz odśpiewa Mszę św., a zaproszony z Neapolu Dominikanin wygłosi kazanie. Ale nie bardzo udała się ta próba. Ogromny deszcz, który lał od rana, nie pozwolił liczniej się zgromadzić; muzyka nie miała gdzie grać; sztuczne ognie udać się nie mogły, a na domiar nieszczęścia okazało się, że uczonego Dominikanina chłopi nie rozumieli. — Niezrażony tym, na rok drugi inaczej się przygotowuje.

Przez trzy dni z rzędu przed dniem naznaczonym sam obchodził wszystkie chaty i zapraszał ludzi. Kazanie tym razem powiedział proboszcz, którego ludzie lepiej rozumieli. Skutek był lepszy; i ludzie nabrali do niego zaufania, bo widzieli, że tyle zachodów robi, a nic z tego nie korzysta, ale wiele z własnej kieszeni łoży. Ale chcąc ustalić nabożeństwo Różańcowe, trzeba było koniecznie, by się ludzie zbierali wspólnie i odmawiali Różaniec, trzeba było koniecznie, jednym słowem, założyć bractwo. Radził się księży, jak to osiągnąć i zrozumiał, że trzeba przede wszystkim urządzić misję. Ale jak ją urządzić? On, świecki człowiek, nie znający się na rzeczach kościelnych! Po wielu dopytywaniach, staraniach, w końcu doprowadził do tego, że w miesiącu listopadzie 1875 przysłał biskup diecezjalny (dolina ta należy do diecezji Nolo) trzech kapłanów i odbyła się misja trwająca dni 12 z wielkim pożytkiem ludzi. Wszyscy się wyspowiadali; zwaśnieni pogodzili się między sobą i Bractwo Różańcowe miało się uroczyście założyć. Ale trzeba było postarać się o obraz odpowiedni, przed którym codziennie odmawiano by Różaniec. W ostatniej chwili spostrzeżono się, że takiego obrazu nie ma.— Rzecz nagliła, bo na drugi dzień misja już się kończyła. Pospieszył zatem Bartolo Longo do Neapolu, po wielu poszukiwaniach i targach, bo ani się znał na obrazach świętych, ani umiał się targować, znalazł obraz Matki Boskiej Różańcowej. Stary to był obraz, w wielu miejscach wytarty; ale kosztował tylko 3 liry. Jak go przewieźć? Za duży był, by pozwolono zabrać go z sobą do wagonu: przesłać go frachtem nie było już czasu. Szczęściem, tego właśnie dnia woźnica jeden powracał do Pompei; jemu więc oddał do przewiezienia ten obraz, a sam, inną drogą, koleją, pospieszył z powrotem. Ale jakież było zmartwienie, gdy oczekiwany obraz przybył do Neapolu na wozie z gnojem. Poczciwy woźnica nie umiał sobie inaczej poradzić, a pobożny był, bo gdy mu chciał Bartolo za przewiezienie zapłacić, nic nie wziął, powiadając, że mu wystarcza, że obraz Matki Boskiej przywiózł do kościoła. —- Na zakończenie misji przybył sam biskup, udzielił Sakramentu Bierzmowania i Bractwo Różańcowe zostało wreszcie założone.

I któż by wtedy się domyślił, że to Bractwo, od początku swego istnienia, to jest od r. 1875, w ciągu lat pierwszych trzydziestu, miało urosnąć do 5 milionów członków! A między nimi byli: sam Ojciec święty, 30 kardynałów, przeszło 500 biskupów, a co dziwniejsza, 10.000 oficerów i przeszło 100.000 żołnierzy!

A ten obraz, kupiony za 3 liry, przywieziony na kupie gnoju, kiedyś zasłynie na całym świecie, będzie wzniesiony na tronie, który kosztował 200.000 lir, o ramie wartości 10.000, a ozdobiony blisko 1000 diamentami.

Bartolo Longo oświadczył się przed biskupem z zamiarem wystawienia w kościółku ołtarza pod wezwaniem Matki Boskiej Różańcowej. Słysząc o tym biskup, wzruszony aż do łez opowiadaniem misjonarzy o opłakanym stanie okolicznej ludności, rzekł do Bartola Longa i jego żony: „Od dawna myślę o odpowiednim kościele dla tych biednych ludzi i od dawna szukam kogoś, co by mi w tym pomógł. Otóż zamiast ołtarza wznieśmy kościół. Postarajcie się o chętnych, co by chcieli się zapisać na 1 solda na miesiąc (20 soldów na wartość 1 lir), a do zebranych przez was pieniędzy ja od siebie dodam 500 lir“. — Hrabina de Fusco zawahała się, nie bardzo chcąc się podejmować tak trudnej i niepewnej rzeczy, ale mąż jej rzekł: „Obiecaj także, a ja już będę robił za ciebie i za siebie. Ty mi dasz swoja firmę, swoich znajomych; Matka Najśw. resztę zrobi“. — Zaraz też przybywszy do Neapolu, rozesłał listy do pobożnych pań neapolitańskich, przyjaciółek swojej żony, prosząc o pomoc 1 solda na miesiąc dla wybudowania kościoła na ziemi fałszywych bogów. Hrabina też raz się zgodziwszy, krzątała się gorliwie i zbierała ofiary.

Roztropny biskup dał tę radę, aby nie rozpoczynać budować, aż się nie zbierze dobrą część pieniędzy, a następnie, aby nie nakładać większego podatku nad solda. „Dwa soldy na miesiąc — powiadał — po roku lub dwóch, znużą ofiarujących: jeden sold nikomu nie zaciąży”. Poradził też, aby i chłopów do składania się na kościół zaciągnąć, aby ich nakłonić do ofiarności chrześcijańskiej, oraz aby mieli zasługę z budowy kościoła, który przecież miał służyć ku ich dobru duchowemu. Więc Bartolo Longo znowu zaczął obchodzić i wyszukiwać mieszkańców doliny Pompejańskiej. Wśród nich zyskał 300 stowarzyszonych i 15 lir z nich ściągnięte były pierwocinami owych 20 milionów. Był to grosz wdowi, który ściągnął błogosławieństwo Boże. W Neapolu z początku przyjmowano odezwy Bartolo Longa i jego żony z niedowierzaniem. „Podjęliście się rzeczy niewdzięcznej, mówili im przyjaciele. W Neapolu tyle jest dzieł dobroczynnych i pięknych, a z wysiłkiem tylko się podtrzymują; bo wszystkie popierają jedne i te same osoby. Jakże chcecie tu coś zrobić? I to jeszcze budować kościół! Gdzieś na pustyni, daleko od Neapolu, nawet nie w diecezji neapolitańskiej! A potem, choćbyście z początku znaleźli poparcie, pamiętajcie, że macie do czynienia z charakterem południowym, co się prędko zapala do nowych rzeczy, ale łatwo też i nuży się i męczy, po jakimś czasie ostyga, a wy rozkładacie rzecz na długie lata, bardzo długie, zbierając po soldzie na miesiąc”. Tych i tym podobnych uwag musieli się nasłuchać od samych przyjaciół, cóż dopiero od nieznajomych, niechętnych. Nieraz narażali się na nieprzyjemności, odmowę. Razu pewnego Bartolo był nawet w niemałym niebezpieczeństwie. Stanął on przed drzwiami pewnego kościoła i wychodzącym ludziom z nabożeństwa rozdawał drukowane odezwy, zachęcające do stowarzyszania się na rzecz budowy kościoła w Valle di Pompei.

A że od niedawna protestanci propagowali swoje błędy, rozrzucając między ludzi drukowane oszczerstwa przeciwko papieżowi, Kościołowi i Matce Boskiej, ludzie z daleka stojący wzięli Bartola Longa za protestanta. „Co za bezczelność —- zaczęto wołać — rozrzucać piśmidła tuż przed kościołem!“

Zaczęto nań rzucać kamieniami. Dostał parę pocisków w twarz, z okrzykami: psie! potępieńcze! — Ledwo, że cało mógł ujść. Przybiegłszy do domu, wołał sam do siebie: „Czy pamiętasz? Ty, syn Kościoła katolickiego, bezcześciłeś kapłanów, zakonników w zebraniach publicznych i prywatnych! Dziś synowie Kościoła zbezczeszczają ciebie u drzwi kościelnych! Pan Bóg sprawiedliwy!“

Szło jak z kamienia; ale szło, dzięki niczym nie dającej się odstraszyć wytrwałości Bartola Longa. Aż w tym niespodziewanie Pan Bóg przyszedł na pomoc. W Neapolu, za pomocą Matki Boskiej Pompejańskiej było kilka cudownych uzdrowień. To dodawało odwagi, a powiększało liczbę stowarzyszonych. To też już 1876 r. Bartolo Longo rozpoczął budowę kościoła. Ale tu się rozpoczęły trudności innego rodzaju. Biskup powiedział: „Nie wydawajcie nic nad to, co macie“— a z drugiej strony: „Kiedy się ma — rzekł — zakładać fundamenty pod kościół, nigdy nie trzeba brać obecnej liczbę parafian, ale jaka będzie za lat 20“. Wypadało zatem wybudować kościół, który by mógł pomieścić dwa tysiące osób. Ale jak pogodzić to z pierwszym postanowieniem: nie wydawania nad to, co się posiada? Biskup i tu przyszedł w pomoc radą: „Zakładajcie fundamenty, ale nie wszystkie od razu; ułóżcie najpierw kwadrat i na nim budujcie kościół z frontem tymczasowym: za rok zburzycie ścianę frontową tymczasową i przedłużycie kościół, jeżeli zbierzecie dosyć pieniędzy i tak dalej idąc, przyjdziecie z czasem do całkowitego kościoła“.

Bartolo Longo, który się wcale nie znał na architekturze, uważał tę rade za genialną. Ale powstało nowe pytanie: jak budować fundamenty, czy na arkadach, co taniej, czy nie na arkadach? Jaki dać kształt kościołowi? Ozy ma być o kolumnach, czy nie? Czy o jednej nawie, czy o trzech? Czy w kształcie krzyża greckiego, czy łacińskiego? Czy sklepiony ma być, czy o wiązaniach z drzewa? — Trzeba było przynajmniej jakiegoś rysunku architektonicznego, ale biskup jak najmocniej przestrzegał przed architektami: „Połowa pieniędzy pójdzie na architekta, a nie macie ich za wiele”.

Trzeba jednak było się zdecydować przynajmniej na szerokość kościoła, jeśli długość miała z czasem przybywać w miarę zasobów. Widział Bartolo Longo w Scafati kościół, który odpowiadał temu w zupełności, czym miał być kościół projektowany, udał się zatem tam z żoną, z jednym księdzem i murarzem i zaczęli brać miary. Ksiądz ów narysował nawet plan, a murarz poradził, by robotników zgodzić na dniówki, to będzie taniej, a on sam będzie za darmo pilnował roboty, bo taki uczynił ślub Matce Boskiej. Zadecydowano też, że fundamenty będą na arkadach. Trzeba było teraz pomyśleć o materiale. Stróż ruin pompejańskich miał u siebie na składzie zapas kamieni wulkanicznych, ofiarował z nich 12 metrów kubicznych; czekano tylko fur, aby je przewieść. Wtem, kiedy zebrali się ludzie w kościółku w niedzielę dnia 14 maja 1876, a był i Bartolo z żoną i jej rodziną i dwóch kapłanów, jego przyjaciół, proboszcz zaproponował, aby wszyscy, na znak poddaństwa Panu Nieba i ziemi, po nabożeństwie przenieśli te kamienie na miejsce budowy. I poszli wszyscy z proboszczem na czele, każdy wziął na barki swe ciężki kamień i drogą, zwaną Via Sacra, dźwigali pół godziny drogi, oblani potem, pod piekącym słońcem, przystając od czasu do czasu, aby odetchnąć.

Przystąpiono wreszcie do roboty. Jeden ksiądz poradził wziąć robotnika z Boscotracasa, jako tańszego i wzięto ich stamtąd. Ale okazało się, że nie znali właściwości gruntu pompejańskiego i nie dosyć głęboko założyli fundamenty. Było rzeczą jasną, że się bez porady jakiegoś architekta nie obejdzie. Uproszono więc jednego młodego, który podjął się za darmo obejrzeć robotę. Zganił ją też zaraz: fundamenty na arkadach nie wytrzymają — powiadał— trzeba je nadto kopać głębiej, a jeśli się nie założą od razu wszystkie, to potem kościół rysować się będzie. Co tu było robić? Bartolo Longo udał się więc do biskupa po poradę. „Zawieście robotę — rzekł biskup — aż wam przyślę mojego majstra Salvatore. On zadecyduje, a i ja sam pójdę zobaczyć”. Salvatore był to prosty murarz, starzec już, którego biskup bardzo cenił i do robót wszelakich używał. Bartolo Longo podaje rozmowę swoją z owym Salvatorem na dowód, jak powiadają, że kościół dotychczas jeszcze nie wyszedłby z fundamentów, gdyby był dziełem ludzkim.

— Cóż powiecie, majstrze, fundamenty te czy dobrze są założone?

— Pewnie, że dobrze.

— Ale młody architekt powiedział, że są na nic, że trzeba je przerobić.

— Tak, tak, są na nic rzeczywiście.

— Ale czy sądzicie, że jeśli się pogłębią filary, a zwężą arkady, możemy być pewni swego?

— O, tak, wtedy można być już pewnym.

— Ale ks. biskup powiada, że gdy Wezuwiusz potrzęsie, to budynek na takich fundamentach oparty, padnie.

— Pewnie, że padnie.

— Więc może lepiej zakładać fundamenty nie na filarach, a wtedy nie będzie już obawy o trzęsienie ziemi?

— Tak, wtedy nie będzie już obawy.

— Ale nie wiemy, jakiej długości i szerokości zakładać fundamenty, bo ks. biskup powiadał, aby częściami je zakładać, w miarę przybywania funduszy. Wy co na to powiadacie?

— Tak byłoby rzeczywiście dobrze.

Bartolo Longo był w rozpaczy, ledwo mógł po wstrzymać swoją niecierpliwość i pobiegł do Neapolu. Zaraz udał się do jednego ze swoich przyjaciół. U niego zastał starszą już i poważną osobę, sobie wcale nieznaną. Nie zważając na to, opowiada o swoich kłopotach.

— A kto jest architektem? — zapytał nieznajomy.

— Nie mamy architekta.

— Jak to? budujecie kościół, i nie macie architekta? Czy macie aby plan?

Bartolo Longo miał go przy sobie, pokazał go. Nieznajomy, popatrzywszy na plan, uśmiechnął się.

— A dlaczegóż nie chcecie wziąć architekta? — zapytał.

— Bo by nam to pochłonęło połowę z tego, co z takim trudem zbieramy na budowę.

— To przesada. Zresztą moglibyście znaleźć architekta, który by wam darmo pomógł.

— O, co to to nie, nigdy w świecie. Dosyć się nasłuchałem kłopotów, jakie mieli ci, co przyjmowali usługi architektów bezpłatnych. Pretensji i procesom nie było końca.

— Nie wszyscy są takimi — odrzekł nieznajomy. — Ponieważ budujecie kościół dla biednych chłopów i za zbierane jałmużny, nie tylko wam zrobię plan za darmo, ale dopilnuję budowy, a nawet koszty podróży biorę na siebie.

Bartolo Longo nie wiedział, co ma uczynić, nieufny do architektów, pytał oczyma swego przyjaciela, ale ten uśmiechnął się i rzekł mu: — Bartolo, ten pan to Antonio Cua, architekt i profesor uniwersytetu, a najlepszy człowiek w świecie.

Opatrzność Boża wyrwała z kłopotów i odtąd budowa postępowała rączo, a prowadzona była ze znajomością sztuki.

Bartolo Longo, przez którego ręce przeszło 20 milionów i który potrafił je dobrze i umiejętnie użyć, a wielkich dzieł dokonał, pozostał takim prostym, takim skromnym, jakim był dawniej, a choć się postarzał, tak samo zawsze był czynnym, tak samo pełnym zapału: a tylko szczęśliwy i wesoły, jakim dawniej nie był, bo pewny, że jak dotrzymał swego słowa i zaprowadził nabożeństwo Różańca świętego w dolinie Pompejańskiej, i to ponad wszelkie możliwe oczekiwania, tak i Matka najświętsza swoją obietnicę spełni i zapewni mu zbawienie. A ta błoga pewność nie dawała mu spocząć, ale do coraz nowych dzieł pobudzała.

Powiedzieliśmy już, że w Nowych Pompejach nowoczesność służyć musiała religii. Bartolo Longo robił wiele reklamą; reklamą uczciwą, opartą na prawdzie. „Napoleon III. śmiał twierdzić, powiadał, że mając 60.000 Francuzów, zdobędzie każdą fortecę; ja, mając 60.000 egzemplarzy mojej odezwy, zbuduję świątynię w Pompejach”. I zbudował, Ale na tym nie po przestał. Koło świątyni umieścił sieroty i żywił z 200 osób, sam nic nie mając.

A że druk musiał mu we wszystkim służyć, więc wydawać zaczął czasopismo pod tytułem „Różaniec i Nowe Pompeje” , które rozchodziło się w przeszło 200.000 egzemplarzach, a rozsyłało się za darmo. W tym czasopiśmie r. 1891. w parę dni po poświęceniu nowego kościoła, Bartolo Longo ogłosił odezwę, w której stawiał to pytanie: „Jaka klasa ludzi najbardziej jest opuszczoną?” i odpowiadał; „Synowie przestępców kryminalnych. — Nie są to sieroty, więc nie mogą korzystać z zakładów dla sierot; a są gorzej niż sieroty, bo znienawidzeni dla przestępstw rodziców, niosą na sobie, bez żadnej własnej winy, piętno niesławy, a mając wciąż przed oczyma zbrodnię ojca, powoli idą tą samą drogą. Ach gdybym mógł tu, pod cieniem tej świątyni, pod macierzystym płaszczem Maryi, postawić zakład wychowawczy dla synów więźniów? Taki zakład ratowałby nie tylko te dzieci opuszczone, ale umoralniłby jeszcze same więzienia. Kiedy przestępca skazanym zostaje na lat 15. 20., a tym bardziej, jeśli na całe życie, pierwsze uczucie, jakie się w nim budzi, jest uczucie okropnej rozpaczy. Taki przeklina Boga, przeklina społeczeństwo, przeklina siebie samego. Najznakomitsi badacze stosunków więziennych opowiadali mi, że akcja społeczna żadnego przystępu nie ma do serca więźnia, skoro je opanowała rozpacz.

Otóż, jeśli w takim stanie będąc biedny więzień zasłyszy o swych dzieciach, że one nie są w zupełnym opuszczeniu, jak to bywa dotychczas, że nie są znienawidzone, że są ludzie, co się nimi zajęli, że ta Panienka z Pompei, jako najczulsza Matka, zbiera je pod swój płaszcz macierzyński, ach wtedy myślę, że do tego serca wejdzie promyk światła. Odtąd biedny więzień, wspominając o swoich dzieciach, wspomni i o Maryi; zacznie się modlić”. I już pewny, że dzieło to stanie, zaczął wydawać nowe czasopismo „Valle di Pompei”, a poświęcone jedynie kwestii wychowania synów więźniów. I znowu ze sto tysięcy egzemplarzy szło na wszystkie strony, rozsyłane darmo. I stanęło dzieło jedyne na świecie: Zakład wychowawczy dla dzieci skazańców. Ale, że przez ten zakład chciał działać umoralniająco na więźniów samych, wszedł zatem przez chłopców w relacje z rodzicami. Przeszło ze 100 więźniami we Włoszech prowadził korespondencję, a owocami tej swojej pracy dzielił się z publicznością; stąd ciągłe budził zajęcie się społeczeństwa losem nieszczęśliwych i gorących znajdował współpracowników.

Czasopismo „Valle di Pompei” stało się z czasem bardzo zajmujące. W nim opisywał każdego chłopca, dawał jego fotografię, w pierwszych chwilach pobytu jego w zakładzie, i po jakimś czasie. Widzi się na twarzach, jakie przechodziły przeobrażenia. Na faktach życia codziennego pokazał, jak rzeczywiście taki syn zbrodniarza przechodzi z dziedzicznymi skłonnościami do zbrodni i jak wychowanie religijne te skłonności pokonywało.

Podnosi te spostrzeżenia swoje, jako argument przeciwko szkole materialistycznej. Dzieło to jego więc, prócz cechy dobroczynnej, miało jeszcze znaczenie apologetyczne.

Aby dać wyobrażenie, jak Bartolo Longo sobie radził, przedstawię tu w skrócie, w porządku chronologicznym, postęp tego dzieła.

W roku 1892 przybył mu pierwszy syn więźnia. Przyjął go i postanowił zaraz wybudować gmach, i jeszcze tego samego roku, dnia 29 maja, było uroczyste poświęcenie pierwszego kamienia pod przyszły zakład, przy udziale mnóstwa osób, przybyłych z Neapolu. Ceremonii dokonał biskup z Nola. Przemawiało dwóch adwokatów; zabierał głos i Bartolo Longo. „Mam już jednego syna skazańca — powiadał — którego uściskałem tu, na miejscu. Obiecuję za lat pięć przedstawić wam stu innych, już w nowym budynku. To nie sen, to nie złudzenie. Widzicie ten długi szereg dziewcząt ubranych w bieli. Przed pięciu laty nie było ani jednej sieroty; dziś jest ich sto. Na placu Nowych Pompei położono pierwszy materialny kamień gmachu, w którym mają się wychowywać synowie skazańców. Wy, w tej sali kładziecie pierwszy kamień moralny tego gmachu. Dziś wyciągając ręce ku temu nowemu dziełu, przykładacie rękę do innego jeszcze dzieła, do umoralnienia więzień. Kiedy biedny skazaniec posłyszy, żeście tu przybyli święcić założenie dzieła, które ma ratować jego syna, rzuci się na kolana, łza pokryje jego oschłe powieki, a podnosząc ku niebu zbiedzone lica, wyjęknie słowo, nie przekleństwa, ale błogosławieństwa na głowy wasze i dzieci waszych. — Nie będzie już złorzeczył społeczeństwu”.

Takie słowa poruszały i miały swój skutek. Swoje czasopismo zaczął rozsyłać po więzieniach. — Zaraz, w przeciągu czterech miesięcy, otrzymał 335 listów od więźniów. Prosili oni, by się sieroty za nich modliły, prosili o koronki. Niektórzy opisywali, jak wielką pociechę odnoszą z odmawiania Różańca, dziękowali za przesłane książki; a wszyscy wdzięczni, że ktoś im serce okazał. Byli i tacy, co skruszeni, uznawali tę karę, jaką cierpieli, za błogosławieństwo Boże dla duszy, bo przez nią mogli odpłacić za swą zbrodnię. Dawniej — pisał mu jeden — dzień każdy wydawał mi się rokiem całym i wciąż byłem niecierpliwy; dziś jestem tak spokojny i zadowolony, że zapominam niemal, gdzie jestem. Obiecuję, gdy wyjdę z więzienia, prowadzić życie uczciwe. I ja byłem, dzieckiem będąc, opuszczony zupełnie… I może… Ach, jak mi żal tych biednych dzieci co maja ojca w więzieniu! Ale o ile są dzisiaj szczęśliwsze ode mnie, że znajdują opiekę“.

„Kiedy ja byłem dzieckiem, nie znalazła się jedna dusza chrześcijańska, co by się zlitowała nade mną, co by mię była sprowadziła ze złej drogi na drogę uczciwości!“ Tak pisał syn więźnia, sam więzień teraz. Te listy dodawały odwagi. Ale były i inne, które rozdzierały duszę Bartola Longa. Otrzymał list jeden, na którym odczytał wydrukowany przepis więzienny, że skazanym na ciężkie roboty raz tylko co trzy miesiące wolno pisywać do krewnych. Ten więc, co pisał do mnie — powiada — pozbawiał wiadomości o sobie swoją rodzinę, starą matkę, może żonę i dzieci swoje, i będą musieli czekać całe sześć miesięcy, aby się dowiedzieć, czy syn, mąż lub ojciec żyje jeszcze! A jednak ten człowiek pisał do mnie! I cóż takiego pisał. Kiedy drżący ze wzruszenia przebiegałem te stronnice, miałem to uczucie, tę pewność, że każde słowo w nich było oblane łzami“.

Skazaniec, który do mnie pisał, polecał mi swoich synów. „Valle di Pompei“ rozniosło wiadomość między więźniami o zakładzie moim. Polecał mi więc swoich synów, ale z takim jękiem, z takim bólem, słowami, które by mogły wychodzić chyba z ust konającego. A choć to nie pisał umierający, pisał ten, kto się uważał już za nieżyjącego, oddzielonego na zawsze od wszystkiego i od wszystkich. Były to słowa skazanego na całe życie. Inny znowu pisał: „Jestem skazany na zawsze, nie zobaczę już nigdy światła ani wolności; ale mam sześciu synów. Jeśli ich nie uratujesz, pajdą oni wszyscy za mną do więzienia”.

Ale jak przyjmować więcej chłopców kiedy budowa się zaczęła i wszystko, co się miało, dawało się na budowę? Bartolo Longo nie miał serca odmawiać przyjęcia tym nieszczęśliwym i zrobił ofiarę z nadziei oglądania wspaniałego, odpowiednio do potrzeb urządzonego gmachu. Wstrzymał roboty, a kupił dom, który tymczasowo urządził, jak mógł, na zakład wychowawczy.

W następnym roku, 29 maja, zebrało się znowu w Dolinie Pompejańskiej mnóstwo osób zaproszonych. Byli tam z różnych miast włoskich przedstawiciele uniwersytetów, sądownictwa, prasy. — Przemawiali adwokat Porlati z Neapolu, adw. Casoli z Modeny, profesor uniwersytetu Tonioli z Pizy. Zabierał też głos, jak zwykle, Bartolo Longo.

Rozsyłane wszędzie jego czasopisma i odezwy wywołały ogromne zajęcie, ale też i protesty. Zwrócili się przeciwko niemu ludzie bez wiary. W przemowie swojej dawał im teraz odprawę. Powiadali mu: Niczego nie wykażesz, bo kto się rodzi zbrodniarzem, musi umrzeć zbrodniarzem. Takie jest prawo natury. „A więc — pyta Bartolo Longo — co mamy robić? Nie trzeba się zajmować tymi nieszczęśliwymi, odpowiadacie mi, trzeba zostawić ich losowi. A czy wasi lekarze, choć wyznają wasze zasady, opuszczają dzieci chore od urodzenia na suchoty?”

Jak na niepewnych podstawach opiera się nauka niedowiarków, cytował fakt jeden, który obudził wielką wesołość w słuchaczach. „Przychodzili nieraz do zakładu profesorowie, lekarze chorób umysłowych. Zdarzyło się, że sławny jeden doktor, frenolog, mając sobie przedstawionych synów skazańców, uczepił się szczególnie jednego: „Ten chłopiec ma wszystkie cechy zwyrodnienia — rzekł do obecnych. Patrzcie na jego zęby, uszy, głowę, czoło… wszystko to każe wnioskować, że jest dziedzicznym zbrodniarzem”. Wziąłem go za ramię i odprowadziłem nieco na stronę. „Doktorze — powiedziałem mu — zaszła pomyłka. Ten chłopiec nie jest z moich, znalazł się tu przypadkiem. To syn wysokiego urzędnika”…

Powiadali mu pozytywiści: „Przyjmując do swego zakładu tych nieszczęśliwych, kładziesz na nich piętno hańby, bo nie będą mogli już ukryć, że są synami zbrodniarzy, bo już sama nazwa tego zakładu przypominać będzie zawsze ich pochodzenie”. Ale w takim razie potępić trzeba wszelkie zakłady dobroczynne, które wzniesione są dla leczenia różnych ran społecznych. „Jeżeli chodzi o nazwę — powiada Bartolo Longo — to ją można zmienić. Kiedy pytałem przyjaciół, jak nazwać ten zakład, powiadali mi: Daj mu twoje imię, a tak odpowiedzialność na ciebie samego spadnie. Zakład też od początku samego ma nazwę: Zakładu wychowawczego Bartola Longa. Ale pytam, czy te dzieci, nie będąc w zakładzie, ukryją to, że są dziećmi zbrodniarzy? Nigdy w świecie. Pobyt zaś ich w zakładzie może je tylko zrehabilitować, jeśli potrafimy je tu przerobić na uczciwych ludzi.

Powiadają nam, nareszcie, że jeśli te dzieci, z urodzenia zbrodniarze, zbierze się razem, stworzy się legowisko dzikich zwierząt. W tym legowisku każdy będzie objawiał na zewnątrz swoją złość wrodzoną j przywłaszczać sobie będzie złość innych, patrząc na nią. Zakład zatem taki jest rzeczą niemoralną, antyspołeczną. A wniosek stąd jaki? Zostawić ich własnemu losowi, to jest, pozwolić im umierać w nędzy i spodleniu. — Oto ostatnie słowo tej nauki bez miłości!

„Powiadają, że stwarzamy legowisko dzikich zwierząt! Otóż społeczeństwo ma prawo pozbywać się dzikich zwierząt, co napastują drogi i domy. Albo nieudolne do obrony kraju. Niech na nie polują, jeśli ich nie chcą, by nie stwarzać legowisk dzikich zwierząt, więc niech je zabijają. Ale niech zabijają oni, jeśli mają na to serce: nie my. Niech je mordują, jak mordowano w Sparcie dzieci chore i ułomne, bo nieudolne do obrony kraju. Niech na nie polują jak się poluje na tygrysy i jak niegdyś polowano tu w tej dolinie, na wilki. Za każdego wilka upolowanego dawana 25 lir nagrody. Niech naznaczą i oni cenę na głowę każdego nieszczęśliwego dziecka zbrodniarza. Ale jako żyw jest Bóg, we Włoszech, które dały światu tych, co odkrywali ziemie nowe i nowe nieba, Krzysztofa Kolumba i Galileusza, nie zabija się żadne dziecko! Jeśli nie chcą zabijać, niech mi pozwolą wsadzić je do klatki. Ale miłość dokonuje cudu przemienienia. Dzisiaj przedstawię wam piętnaście tych mniemanych dzikich zwierząt, a zobaczycie przed sobą nie dzikie zwierzęta, ale piętnastu miłych chłopaków. Przedstawię je wam, bo te biedne dzieci potrzebują tego, abyście okazali im współczucie, abyście je widzieli. One chcą widzieć swych dobroczyńców, oczekiwały dnia dzisiejszego — to ich święto. Nie przedstawić ich wam dzisiaj, byłoby dla nich ubliżeniem, pokazałoby, że się o nie nie dba. Przyjmijcie je miłośnie. Niech widzą teraz, w zaraniu swego życia, że społeczeństwo je kocha, a nie nienawidzi”.

Kiedy po tej przemowie przyprowadził 15 chłopców przed zgromadzenie, wzruszenie ogarnęło wszystkich. Ustawili się rzędem, a gdy nastała cisza, trzech z najmniejszych wystąpiło i wyrecytowało małe wierszyki. Ci, którzy widzieli już te same dzieci, kiedy tylko co były przybyły do zakładu, brudne, w łachmanach, pełne robactwa, wynędzniałe, o dzikim wejrzeniu, a dziś patrzyli na ich wesołe, otwarte, skromne, ale śmiałe twarzyczki, nie mogli się od łez powstrzymać. A kiedy wszystkie te dzieci zaczęły pomiędzy obecnych rozdawać drukowane, tylko co wyrecytowane wierszyki, rozrywano między siebie tych synów zbrodniarzy, pieszczono, całowano. „Patrząc na to — powiadał Bartolo Longo — zdawało mi się, że w tej chwili obie części ludzkości, ta, która używa i ta, która cierpi, dawały sobie uścisk pojednania i miłości przed ołtarzem Najświętszej Panny Pompejańskiej”.

Naprawa przez zakład Bartola Longa już się rozpoczęła.

W roku następnym (1894), przy końcu maja, odbyła się znów uroczystość w Dolinie Pompejańskiej, były znowu przemowy, a w końcu, jak zwykle, przemówił Bartolo Longo. Ubiegłoroczne jego występy przeciwko pozytywistom wywołały z ich strony odpowiedzi, jednak sam profesor Lombroso zmienił swe zdanie. Dotychczas stał uparcie przy tym, że zbrodniarze od urodzenia nie dadzą się nigdy wychowaniem przerobić, teraz już przypuszczał, że niektóre z tych dzieci można poprawić.

Zarzucano więc, że Bartolo Longo, nie znając i nie przyjmując zasad filozofów bez religii, nie będzie mógł nigdy ze skutkiem pracować nad wychowaniem dzieci przestępców. — „Ja nie idę za szkołą Salpetiere — odpowiadał im on — ani za szkolą w Nancy, ani za Lombrosem, ani za Ferrim; mój mistrz to Chrystus. Nie pogardzam nauką, bo nauka prawdziwa nie jest w przeciwieństwie do miłości. Bóg jest miłością i twórcą nauki. Jakżeż zatem mogą miłość i nauka stać z sobą w przeciwieństwie, skoro z jednego źródła wychodzą?”

„Nie jestem więc przeciwnikiem nauki: ale tam, gdzie nauka sprzeciwia się miłości, tam ja zostawiam naukę, a idę za miłością. Kiedy więc nauka nowoczesna rozprawia o tym, czy synowie zbrodniarzy mogą być wychowywani, czy nie — ja ich wychowuję.

Gdy zastanawia się nad tym, jakie zasady wprowadzić w wychowanie zbrodniarzy dziedzicznych, ja ich przerabiam, wdrażając do pracy i do modlitwy. To mój sekret wychowawczy: praca i modlitwa.

Zarzucają mi, że niczego nie osiągnę, bo w wychowaniu trzymam się zasad Ewangelii, już przestarzałych, a nie zasad nowożytnej nauki; odpowiadam na to, przedstawiając Wam tu pierwsze owoce, rezultaty już otrzymane”.

I tu rozpoczynał wykład swego rodzaju. Opisywał poszczególnie każdego chłopca, jakim był, jakim dziś jest. Wykazywał, na jakiego zbrodniarza nauka go skazywała, przez wzgląd na jego czaszkę, twarz, głowę i na jego pochodzenie. Opowiadał to wszystko, co sam spostrzegł w zachowaniu się chłopca, a potem mówił o przemianie, jaka w nim zaszła— a zaszła w wielu, jeśli żadnej przemiany na lepsze nie było, z całą szczerością i w całej prawdzie wyznawał, że dotychczas nic się nie otrzymało.

Oto np. przedstawiał ośmioletniego chłopca: Mario Moscini. Był już rok w zakładzie. Miał wszelkie dane na zbrodniarza. Dziwne zjawisko: kot domowy jemu tylko dawał się głaskać i on tylko kota lubił: chciał być też fotografowanym z kotem. Złośliwy j chytry był jak kot. Uśmiechał się zawsze ironicznie. Bardzo był zdolny, a w kłamstwie mistrzem. Na poczekaniu stwarzał całe historie, aby się usprawiedliwić; a robił to z taką obojętnością i z takimi szczegółami, że wyprowadzał w pole samych przełożonych. Jedyny to chłopak spośród 40, który nienawidził swego ojca. Miał to nieszczęście, że widział, jak ojciec zabijał jego matkę! Nigdy nie przebaczał, a zemsta była mu rozkoszą. Mścił się zawsze, z wyrachowaniem, na zimno, a lubił już naprzód dać poznać przeciwnikowi, że się zemści. Był prawie nieczuły na własne cierpienia, co psychiatrzy nazywają analgezją, a która ma być znakiem, że ktoś z urodzenia ma nieczułość moralną, to jest, że dla niego nie ma różnicy między dobrem a złem. Z całego opisu, który dał Bartolo Longo, a który tu skróciliśmy, widać, z jaką miłością i z jakim niepokojem obserwował tego chłopca. Z najdrobniejszymi szczegółami opowiadał fakty, jednakawoż fakty te zdawały się usprawiedliwiać całkowicie sądy pozytywistów. Czy jest jakaś nadzieja poprawy? — pytał — i odpowiadał; jeszcze nie wiadomo, gdyż oto wczoraj jeszcze zaszedł wypadek, który zdaje się lepiej o nim rokować. Już było pod wieczór, a chłopcy jeszcze pracowali na gwałt w drukarni, aby dokończyć składania książeczek, które dziś wam będą rozdawane na pamiątkę. Dyrektor zwolnił ich od roboty, bo byli bardzo pomęczeni i zaczęli się bawić. Pozostał najmniejszy z nich, Tedeschi, bo układał arkusze. Po pewnym czasie zawołał dyrektor: „Kto chce zastąpić Tedeschiego, by i on trochę odetchnął?” Nikt się nie odezwał. „Nikt więc z was nie ma litości nad biednym waszym towarzyszem?” — „Pójdę ja go zastąpić” — zawołał… kto? — Mario Moscini. Jest to pierwszy czyn jego szlachetny. To mi daje nadzieję. Zresztą nie mogłem jeszcze doświadczyć środka ostatecznego najpotężniejszego, nieznanego materialistom i racjonalistom. Mario Moscini nie przystąpił jeszcze do pierwszej Komunii.

Okazało się, że ten środek nie zawiódł. Oto znajdujemy w przemowie Bartola Longa roku następnego opowiedziane przemienienie zupełne Maria Moscini po Komunii świętej! Opisuje walki, jakie staczał ze sobą Moscini, a kiedy mu już bardzo ciężko było, kiedy widział, że tym razem nie utrzyma swego strasznego charakteru na wodzy, jak prosił o spowiednika, z rana przyjmował Komunię św., i jak znowu wracał do równowagi. Ten chłopak, który dotychczas był tyranem swoich towarzyszy, dziś ich bierze w obronę, prosi za nimi przełożonych. Ciężko raz pokrzywdzony przez kolegę, nie tylko mu przebacza, ale wstawia się za nim, by mu darowano. Musiano darować na jego prośbę. . .

Jedna rzecz trapiła Bartola Longa. Moscini, jak widzieliśmy, nienawidził swego ojca. Po Pierwszej Komunii św. ustąpiła wprawdzie nienawiść, ale został pewien wstręt. Kiedy mu się mówiło o ojcu, spuszczał oczy i milczał. Zbliżało się święto Matki Pompejańskiej. Moscini wraz z innymi przygotowywał się do przyjęcia Komunii św. „Pomódl się za twego ojca, powiedział mu Bartolo Longo, owszem, napisz do ojca, że w dniu Komunii św. będziesz się modlił za niego“. Moscini posłuchał. Niedługo po tym przyszedł list od ojca, uszczęśliwionego, ze syn o nim nie zapomniał. Ach! czuł zapewne, ze syn jego mógł mieć tylko pogardę i nienawiść do niego i to go bez wątpienia najbardziej gryzło w więzieniu. Bartolo Longo przeczytał chłopcu list ojca. Chłopak słuchał zrazu w milczeniu, ale po chwili zaczął blednąć, a w końcu łzy mu się puściły z oczu. „Ojcze mój! ach ojcze mój!“ wyjęknął. Miłość synowska obudziła się w Moscinim. Bartolo Longo ukląkł wraz z nim razem i obaj modlili się za nieszczęśliwego Ojca. Przeglądałem sprawozdania z lat następnych: Mario Moscini zawsze odtąd pierwszym był uczniem i najlepiej się sprawował.

Przemowa z roku 1894 miała zakończenie dramatyczne. Bartolo Longo mówił na końcu o testamencie zbrodniarza. W więzieniach florenckich siedział zbrodniarz skazany na zawsze. Zabił kilkoro ludzi, a w końcu własną żonę. Zostawił czworo dzieci, a myśl o nich przejmuje go rozpaczą. Śmierć się zbliża, a on bluźni i narzeka. Ale ma dwóch synów w Valle di Pompei i jeden z nich Maksymilian, wraz z siedmioma swymi towarzyszami ubiegłego roku przystąpił do pierwszej Komunii św.

Bartolo Longo, kiedy pobożnie klęczeli po przyjęciu Komunii św., zbliżył się do nich i rzekł: „Dzieci, pomódlmy się razem tak: O dobry Jezu, który z miłości dla nas chciałeś być uwięzionym, bitym, wyśmianym, a potem przelałeś krew swoją na krzyżu, ach! przez tę miłość Twoją, która kazała Ci się stać więźniem naszym w Eucharystii, a w tej chwili i w sercach naszych, wysłuchaj nasze modły, jakie Ci zanosimy za rodziców naszych: w więzieniach pociesz ich w tym dniu tak uroczystym twojej i naszej Matki, Maryi. Jakoś nas nawiedził dzisiaj, nawiedź i rodziców naszych w więzieniach. Daj im poznać twoją miłość, która ich uczyni dobrymi, cierpliwymi, zdanymi na wolę Bożą; daj im żal za grzechy”.

Po nabożeństwie powiedział chłopcom Bartolo Longo: „Piszcie do waszych rodziców, pocieszcie ich“. Maksymilian napisał do ojca swego. Posłano list na ręce kapelana więziennego. Skazaniec, usłyszawszy, że jest list do niego, „Któż to pisze do mnie?“ zawołał zdziwiony. „Któż to pamięta jeszcze o mnie?“ „To twój syn, Maksymilian, pisze z Valle di Pompei”. Zadrżał starzec, a w miarę, jak słuchał czytania, bladł ze wzruszenia, a kiedy usłyszał, że syn jego, którego opłakiwał był jako opuszczonego, zgłodniałego, odpychanego przez wszystkich, skazanego na włóczęgę, a w końcu na więźnia, jak ojciec — znajduje się w miejscu bezpiecznym, że jest szczęśliwy i nie zapomniał o ojcu zbrodniarzu, ale się modli za ojca — wtedy ten człowiek, co niejeden ciężki cios przetrzymał, nie wytrzymał nadmiaru szczęścia. Padł na ziemię zemdlały: a kiedy przyszedł do siebie, był to już inny człowiek. Już nie rozpaczał. — Niedługo potem skazaniec ów napisał list do swych synów, list pierwszy i ostatni, jakoby swój testament. — „Starajcie się przede wszystkim — powiada w nim — być dobrymi chrześcijanami, a wtedy będziecie j dobrymi obywatelami i unikniecie tego nieszczęścia, które mnie spotkało. Nie miejcie nigdy nienawiści do nikogo, a wszystkim czyńcie dobrze. — Miejcie zawsze wielkie nabożeństwo do Najświętszej Panny. Módlcie się za mną, by mi P. Bóg był miłosiernym”.

„Ach, panowie — zawołał Bartolo Longo — ten skazaniec, który byłby umarł w niepokucie, wzywa miłosierdzia Bożego nad sobą — a to wskutek modlitw swych synów. A kiedy w dwa miesiące później umierał w więziennej celi, a kapłan odmawiał za nim modlitwy za konających, zebrał jeszcze ostatek sił, ręką konwulsyjnie porwał coś z szyi i podniósł do oczu. Był to szkaplerz Najświętszej Panny Pompejańskiej, który mu syn jego przysłał. Umierający wpatrywał się weń, a z ust jego wyszło słowo nie bluźnierstwa i przekleństwa, ale słowo błogosławieństwa dla syna, który stał się dobroczyńcą jego duszy, dla dobrodziejów jego synów — a ostatnie jego słowo było imię Maryi! Niedługo, panowie, pójdziecie zwiedzać zakład, który przygarnia synów zbrodniarzy. Całujcie te mury nie tylko dlatego, że w nich znajdują przytułek dzieci opuszczone, które wy wychowujecie, ale i dlatego, że w nich się mieszczą przyszli apostołowie więzień”.

I na takich ich Bartolo Longo wychowywał. Obiecał za lat 5 przedstawić stu synów skazańców. Obietnicy dotrzymał. Roku 1897 było ich w zakładzie rzeczywiście stu. W lat dziesięć, tj. 1902, było ich 132. w 1904 — 140. Wielu wyszło już wychowanych z zakładu. Jeden pracuje uczciwie w jednej drukarni w Rzymie, drugi jako introligator w Nowym Jorku. Trzeci wrócił w swoje strony jako szewc. Dwóch innych przyjął biskup z Catanzaro do swego seminarium, bo mieli powołanie na kapłanów. Ale, co więcej, wielu chłopców z zakładu adoptowały różne rodziny za własnych synów.

To dowodzi, jak wielkie przeobrażenie pojęć dokonało się w społeczeństwie pod wpływem zakładu Bartola Longa, jak wielkich cudów dokonała i nie przestaje dokonywać N. Panna Pompejańska.

Źródło: Smolikowski P. (1914). Najświętsza Panna Pompejańska. Drukarnia Prawda, Kraków. Niektóre słowa uwspółcześniono.

Obraz: ilustracja z książki.




Próby w życiu Maryi

Dzieci i uczniowie nie lubią egzaminów, nie lubią, gdy mają złożyć próbę z tego, czego się uczyły. Nie umieją jeszcze wszystkiego, może i nie uczyły się pilnie, więc boją się wstydu lub kary w razie, gdy się egzamin, próba nie uda. Ale jednak to dobrze, że nauczyciele lub majstrowie żądają takiej próby, bo to pobudza do pilniejszego uczenia się, i oni sami przekonują się, ile jeszcze brak im nauki i wiadomości, muszą się jeszcze ćwiczyć dalej i doskonalić.

Inaczej jest z tymi, którzy w sztuce, w rzemiośle lub w naukach są już mistrzami. Przedłóż takiemu zadanie, powierz jaki interes, będzie się z tego cieszył, bo może pokazać co umie, i jeszcze ładny grosz zarobi. Jest to dlań egzaminem, próbą, ale zaszczytną i korzystną.

Podobnie w życiu chrześcijańskim. Mówimy często o próbach i doświadczeniach ludzi ze strony Pana Boga. Już Pan Bóg wie doskonale, czym jesteś i co możesz, i co w tych a tych okolicznościach uczynisz; dla siebie więc nie zsyła takiej próby. Czyni to ze względu na ciebie, gdy takie dopuszcza wydarzenia, że jesteś niejako zmuszony pokazać, jak daleko w cnocie chrześcijańskiej postąpiłeś, jak mocnym lub jak słabym jesteś, np. w cierpliwości, w posłuszeństwie, w miłości bliźniego, w pokorze, w ufności itd.

Jeżeli jesteś jeszcze słabiutki i niewprawny, to pewnie zawstydzisz się sam przed sobą, widząc, że np. przy najmniejszej bagatelce niecierpliwisz się, że najlżejszego oporu znieść nie umiesz. Ale to na dobro twoje, albowiem najpierw nie będziesz się łudził, żeś Aniołem cierpliwości; po drugie, wyleczysz się z marnego przeceniania siebie, a wreszcie będziesz miał chęć do pilnego ćwiczenia się w tej cnocie, której ci brak. I to jest przyczyna, dla której Bóg takie próby zsyła.

Jeżeli zaś Bóg zsyła próby na takich, co w cnotach chrześcijańskich są już mistrzami, to dzieje się dlatego, że chce im dać sposobność do okazania swego mistrzostwa, do pomnożenia sobie łaski, do zaskarbienia nowych zasług i do obfitszej zapłaty. Do Tobiasza, którego cierpliwość i ufność na wielorakie a ciężkie próby była wystawiona, Anioł powiedział: „Abyś był Bogu przyjemny, było potrzeba, aby cię pokusa nawiedziła.“ Paweł zaś święty pisze o cierpieniach prawego, doskonałego człowieka: „Wiemy, iż ucisk sprawuje cierpliwość, a cierpliwość doświadczenie, a doświadczenie nadzieję, a nadzieja nie pohańbia, iż miłość Boga rozlana jest w sercach naszych przez Ducha świętego, który nam jest dany.“

Po tych wstępnych uwagach zapraszam cię teraz, abyś poszedł ze mną przypatrzeć się takiej próbie, takiemu doświadczeniu.

Egzaminatorem jest Bóg; osobą, z którą się próba odbywa, nie kto inny, jak córka Jego umiłowana, Matka i Oblubienica, Królowa nasza — Maryja. Bóg chce Ją egzaminować co do Jej serca, co do wiary, co do pokory, co do posłuszeństwa, cierpliwości, poświęcenia i męstwa. Pan Bóg dopuszcza coś takiego, przy czym Maryja, Matka — Panna będzie miała dosyć sposobności do pokazania, jak daleko w owych cnotach postąpiła. To wydarzenie jest smutnym dla Maryi, ale dla nas radosnym, gdyż widzimy, z jaką pewnością i z jaką, że tak powiem, zręcznością zachowuje się nasza Pani, jak świetnie ta nasza wielka Mistrzyni składa Swój egzamin, jak bogatą w nowe cnoty, w zasługi, w chwałę i zapłatę z tej próby wychodzi.

Sposobność do tego doświadczenia wyszła od najwyższej Zwierzchności świeckiej, od króla Heroda. Król Herod zaledwie się od Trzech owych Króli o narodzeniu króla Żydowskiego dowiedział, w pysze swojej i w nieludzkim już okrucieństwie postanawia natychmiast zabić to nowonarodzone Dzieciątko. Mędrcy owi nie wrócili już do Jeruzalem, lecz inną drogą udali się do swojej krainy, Herod więc nie wie dobrze, które to Dzieciątko narodzone w Betlejem ma być przyszłym królem żydowskim, i dlatego nie waha się przed najcięższą zbrodnią — wymorduje wszystkie dzieci tak w samym miasteczku, jak i w okolicy, w wieku do dwóch lat. Tym sposobem nie ujdzie jego mściwej ręki i owo Dzieciątko, które ma być królem. I zaiste, nie byłoby mu uszło, gdyby sam Bóg temu nie przeszkodził.

Pan Bóg miał oczywiście wiele sposobów, by nie dopuścić do zabicia Dzieciątka Jezus, mógł np. starego i schorowanego Heroda zabrać ze świata nagłą śmiercią. Jednakże w niezbadanej mądrości Swojej nie czyni tego, dopuszcza ten plan okrutny wykonać, ale mimo to Herod morderczym swym żelazem nie dosięgnie Jezusa. W sposób na oko wcale niepozorny chce Bóg ratować życie Syna Swego jednorodzonego. Pomocą do tego ma Mu być Matka Jezusowa, a dla Niej ma to być przewyborną sposobnością do ćwiczenia się w cudnych cnotach, rzekłbyś, do okazania dzieła mistrzowskiego ducha i serca swojego.

I tak oto Bóg rozpoczyna z Nią próbę, egzamin.

Najpierw Matka Boża musi zostać powiadomioną, w jakim niebezpieczeństwie znajduje się życie Boskiego Dzieciątka. Bóg posyła więc specjalnego z Nieba zwiastuna, Anioła, do Józefa. Zdawałoby się, że ten poseł powinien był oznajmić to wprost Maryi, przecież tego zaszczytu była o wiele bardziej, niż święty Józef , godniejszą; prócz tego Dzieciątko należało do Niej wyłącznie, a jako Matka musiała bardziej, niż Józef , dbać o Jego życie; ostatecznie Anioł mógł był tę wiadomość przynieść równocześnie i Maryi i Józefowi. Otóż nie: poseł zwraca się jedynie do Józefa, dopiero przez niego ma się Matka dowiedzieć o wszystkim. Tak więc zdaje się, jakby sam Bóg Maryję usuwał na bok. Serce niedoskonałe i samolubne byłoby pewnie rozmaite czyniło domysły, byłoby się czuło upośledzonym, boleśnie dotkniętym. Maryja wolna od takich myśli, serce Jej zupełnie spokojne, Ona i teraz jak przy Zwiastowaniu jest i czuje się niczym więcej, tylko „służebnicą Pańską“, ani na jedno mgnienie oka nie obudzi się w Niej zazdrość z powodu tego przywileju dla świętego męża. Przeciwnie: aczkolwiek jako Matka Boża tą godnością Swoją nieskończenie przewyższa świętego Józefa, jednakowoż Józefa św. jako prawowitego Swego męża uważa za głowę rodziny, za Swego przełożonego, i dlatego święcie przekonana, że Bóg wolę Swoją powinien Józefowi oznajmić, a Ona dopiero od Józefa ma się dowiedzieć, co się dzieje.

Oto przedziwna pokora tego serca najczystszego.

W macierzyńskiej Swej radości Maryja udała się co dopiero przed kilkoma godzinami na spoczynek — wtem budzi Ją Józef święty, przynosi straszną od Anioła wiadomość, że Dzieciątko znajduje się w najwyższym niebezpieczeństwie, król Herod czyha na nie, aby je zabić. Biedne serce Matki! Ta wieść jak sztylet wpija się w serce Maryi. W podobnym położeniu matka każda przeraziłaby się, czułaby się pogrążoną w morzu trwogi i boleści. Ale tu jest przecież serce Matki, płonące miłością, jak żadne inne serce macierzyńskie. Przecież Maryi powierzony jest Syn Boży, więc płomienie przyrodzonej miłości macierzyńskiej i płomienie nadprzyrodzonej miłości Boga zlewają się w jedno morze płomieni. A jak ogromny ten ogień miłości w sercu Jej, tak i troska i strach ogromny o życie Boskiego Dzieciątka, i boleść na widok tego, jak źli ludzie odpłacają się Bogu za tyle miłości. Całkiem ludzką, naturalną i łatwą do zrozumienia byłaby skarga Matki, np. taka: „O Boże, jakże możesz dopuścić, żeby ktoś nosił się z takimi Bożobójczymi myślami!“ A jak trudno w takim bólu serca mówić: „Panie, niech się dzieje wola Twoja!“ Ale Maryja wie, że to Bóg dopuszcza na Nią taką mękę, a co Bóg czyni, musi być dobre. Cierpi więc, ale milczy, a boleść Swą dziecięcym zdaniem się na wolę Bożą uświęca.

Oto męstwo!

Józef święty pozwala następnie dowiedzieć się, w jaki sposób ratować według woli Bożej Dzieciątko. Maryja ma natychmiast wstawać, ma wśród ciemnej nocy z Dzieciątkiem uchodzić do dalekiej ziemi. Jakież to doświadczenie wiary Matki w bóstwo Dzieciątka! Syn Jej, Syn Najwyższego, narażony na zabicie, a Ona ma ucieczką ratować Go, jak gdyby był prostym synem człowieczym! Czy Bóg nie ma dość mocy, by Syna Swego choćby cudem raczej, aniżeli ucieczką ratować od zbrodniczej ręki Heroda? Czemu tego nie czyni? Jeżeli Dziecię Jej to prawdziwy Bóg, czemu się Sam nie ratuje? Czy to przystoi dla Syna Bożego uciekać przed jednym nędznym stworzeniem? Czy może dopuścić, by własna sprawa Jego tak smutno wyglądała, iż Bóg ucieka przed stworzeniem, Niebo drży na ziemi pogróżki?

Mimo najwyższej czci naszej dla Matki Boskiej, mimo Jej niezrównanej świętości, wolno nam przypuścić, że takie lub podobne myśli mogły powstać w Jej duszy. Nie mniemajmy, że Maryja już wcześniej znała cały wspaniały plan odkupienia aż do najmniejszych szczegółów. Gdy Jej Anioł zwiastował Wcielenie się Syna Bożego w Jej żywocie, nie wiedziała wcale, jak się to stać może, bo męża nie zna, więc się najpierw co do tego pytała Anioła. A gdy później Dzieciątko Jezus bez Jej wiedzy zostało w kościele, i przez trzy dni musiała Go szukać z boleścią, i wtedy nie wiedziała, czemu Jej to tak uczynił, i pytała Go o to. A nawet i wtedy, gdy usłyszała pewną odpowiedź, nie rozumiała tej odpowiedzi, jak poświadcza Ewangelia. Teraz, gdy całe dzieło odkupienia dokonane, my chrześcijanie widzimy jasno. Doktorowie Kościoła w tej ucieczce Boskiego Dzieciątka dopatrują się zrządzenia Boskiego, które bóstwo Jezusowe o wiele cudowniej potwierdza, niż jakikolwiek cud inny, który zostałby dokonany dla ocalenia Dzieciątka. Dla Maryi wówczas było jeszcze wszystko zakryte. Bóg chciał Ją prowadzić także drogą wiary, która w ten sposób miała być próbowaną i miała się doskonalić. Tę próbę Maryja świetnie odbyła. Wobec jakichkolwiek nastręczających się myśli, było Jej dosyć wiedzieć, że Bóg chce tej ucieczki, a tak wie też, że tu zachodzą wzniosłe Boskie plany, których Ona nie rozumie, ale których też dla próżnej ciekawości nie chce badać. Jak w czasie nawiedzenia Swego u świętej Elżbiety, tak i teraz wierzy mocno, że Pan, Boskie Jej Dzieciątko, „mocarzy składa z tronów, a wywyższa pokornych.“ A w tej wierze utwierdza Ją jeszcze bardziej Anioł, posłany od Boga do Józefa.

Wiara Jej wyszła z tej próby jeszcze żywsza, jeszcze głębsza.

Teraz cierpliwość Jej zostanie wystawiona na próbę nie chwilową, lecz na długi czas; nadchodzić będą utrapienia za utrapieniami. Musi w nocy wstawać bez zwłoki, musi opuszczać dotychczasowe miejsce pobytu. Choć najkrótszą obierze drogę do Egiptu, z Betlejem do granicy cudzej ziemi odległość wynosi jeszcze czterdzieści godzin drogi. Droga prowadzi przez pustynię, dziką, samotną. Maryja ubożuchna, nie może się zaopatrzyć na wszystkie niedogodności i potrzeby takiej podróży. Egipt to kraj dla Niej nieznany, po większej części zamieszkały przez pogan, przez ciężkich bałwochwalców. Prawda, że wówczas niemało Jej ziomków i współwyznawców, Żydów, żyło w Egipcie. Żydzi mieli tam nawet swoją świątynię, odprawiali swoje nabożeństwo. Może u nich Maryja znalazła schronienie, ale to jednak nie ojczyzna, tam wszystko Jej obce, nie swoje. A w tych wszystkich niepokojach, niebezpieczeństwach i potrzebach, jeszcze troska o Dzieciątko… I tak wszystko składało się na to, że ta ucieczka świętej Rodziny była ciężką ofiarą, próbą wiary, próbą Jej zdania się na wolę Boga.

I tę długą próbę Matka Boska znakomicie wytrzymała. „Niech mi się stanie według słowa twego!” i teraz powtarza wciąż to serce. Każde z wiarą spojrzenie na Boskie Dzieciątko mówi Jej: Czyń wszystko dla Boga, tu chodzi o Boga. Ta myśl daje Jej spokój we wszystkich przeciwnościach. Tą czystą intencję Swoją: „To wszystko z miłości ku Bogu,” uświęca każdy krok Swój w czasie drogi, uświęca każdy dzień w obcym kraju, uświęca każdą ofiarę i każde utrapienie. A gdy przyjdzie znowu poseł z Nieba, każe wracać do ojczyzny, ciężkie owe doświadczenia już dla Niej przeminęły, Maryja wychodzi z nich nieskończenie świętszą, do Nazaretu przybywa bogata w przedziwne akty cnót, każdego dnia pomnaża się w latach, ale i w pokorze, i w wierze, i w męstwie, w cierpliwości i w łasce przed Bogiem i przed ludźmi. Przyjdzie dla Niej dzień, gdy ku radości serca Swego jasno ujrzy, jak miłościwie myślał i zadbał o Nią Bóg, i gdy z rąk Boskiego Syna Swego weźmie pierwszą nagrodę, którą Sobie w tych próbach zdobyła — koronę Wszystkich Świętych.

Źródło: O. FRANZ SERAPH HATTLER S.J. (2021). Obraz naszej Matki Maryi. Matris (fragment rozdziału Ucieczka do Egiptu).




Msza św. z Najświętszą Panną

„Ilekroć będziecie ten Chleb jedli i Kielich pili, śmierć Pańską będziecie opowiadać”. (Kor. 11, 26.)

Na Kalwarii Jezus był jedyną Ofiarą, była to tylko Ofiara Chrystusa historycznego Syna Maryi. — Msza św. jest Ofiarą całkowitego Chrystusa, Chrystusa Mistycznego, Głowy i Członków; Syna Maryi i potrójnego Kościoła, z którym się Jezus zjednoczył przez Swoją Śmierć na Kalwarii. W każdej Mszy św. biorą udział: Chrystus, Najśw. Panna Maryja, wszyscy Święci w niebie — Ojciec Święty, cała hierarchia Kapłanów i wierni — Dusze w czyśćcu cierpiące. Msza św. łączy nas wszystkich. Jesteśmy więc wiarą połączeni: z Maryją i wszystkimi świętymi w niebie — naszymi bliskimi, choćby oni byli gdzieś bardzo daleko — oraz naszymi zmarłymi. Co za szczęście!

Msza św. jest nie tylko modlitwą, gdy idziemy do Kościoła na Mszę św., to nie tylko by się modlić, lecz także, by się ofiarować. Msza św. jest Ofiarą, idziemy na Mszę św., by uczestniczyć w świętej Ofierze Chrystusa Kapłana, który od konsekracji aż do Komunii św. uobecnia na ołtarzu Swoją Ofiarę na Kalwarii; w sposób niekrwawy — mistyczny.

W czasie Mszy św. mamy potrójne zadanie do spełnienia:

1) W czasie OFIAROWANIA: Ofiarować się z Jezusem Chrystusem, być hostiami z Jezusem-Hostią. Spełnić zadanie hostii to jest: wypełnić dokładnie, świadomie, z całą gotowością uczestniczenia w zbawczej Ofierze Chrystusa! Złożyć siebie na patenie obok Hostii, która za chwilę stanie się Jezusem, złożyć swoje cierpienia i ofiary do Kielicha. Tę zdolność i obowiązek stawania się Ofiarą i składania jej, otrzymaliśmy na chrzcie św. — Będę odtąd odprawiać moją mszę, ofiary i cierpienia, łącząc ją z Najświętszą Ofiarą Chrystusa,

2) W czasie PRZEISTOCZENIA: Ofiarować Bogu Ojcu Jezusa Chrystusa wraz z Nim siebie być kapłanem wraz z Jezusem-Kapłanem. — Jeżeli cały Chrystus jest Ofiarą to również cały Chrystus jest Kapłanem. Przez chrzest wrastamy w mistyczne Ciało Chrystusowe, stajemy się członkami Chrystusa Kapłana. Św. Piotr mówi — „Jesteście rasą kapłańską — Kapłaństwa Królewskiego”. — Przychodzimy na Mszę św. aby dopełnić aktu naszego Kapłaństwa. Obowiązek ten możemy wykonać dopiero, kiedy Chrystus jest na Ołtarzu między konsekracją a Komunią, kiedy pozostaje Chrystus pod postacią Przenajśw. Hostii, gdy Krew Jego przebywa w Kielichu. Ofiarować Chrystusa Bogu jako Ofiarę uwielbienia, dziękczynienia, wynagrodzenia, prośby. — Jakże wobec, tego pozostawać biernym i roztargnionym, gdy tyle jest do spełnienia w tych kilku 7—8 minutach, w ciągu których Chrystus przebywa jako Ofiara na Ołtarzu — abym Go mógł składać w ofierze, i z Nim się łączyć.

3) KOMUNIA: Przyjąć Chrystusa, kiedyśmy już ofiarowali Ciało Chrystusa oraz z Nim siebie, pokrywając braki nasze Jego Boską zasługą, mamy się te raz jakby w Jezusa wcielić: To jest pełna treść Mszy św. Jest to całe nasze życie: Chrystus Hostia i Chrystus Kapłan.

Powracając do swoich zajęć, unosimy ze sobą do domu to życie Chrystusowe, które z nami się zjednoczyło. „Kto po żywa Ciało moje i pije Krew moją, we mnie mieszka, a Ja w nim”. I będziemy żyć naszym życiem codziennym, a jednak, żyć będziemy już nie my sami, ale przez Jezusa. „Kto pożywa Ciało moje, ma życie we mnie”.

O uczestnictwie we Mszy św. w zjednoczeniu z Niepokalanym Sercem Maryi

Msza św. jest najwyższym kultem religijnym, jaki składamy przez Chrystusa całej Trójcy Przenajśw., wyrazem najwyższej czci i uwielbienia, dziękczynienia, zadośćuczynienia i prośby. Musimy do tych świętych obrzędów przystąpić w duchu pokuty, skruchy, z największą wiarą i miłością, bo Msza św., pamiętajmy, to żywy Chrystus, modlący się, ofiarujący, krwawiący, rozdzielający Swe łaski, ze Swoim Najświętszym Sercem otwartym, pełnym łaski i miłości, gotowym, by nas przyjąć i wraz z Sobą ofiarować Ojcu Przedwiecznemu.

O Najśw. Maryjo Panno, Matko Boża, współodkupicielko i Matko dusz, Ty która stojąc pod Krzyżem Syna Twego na Górze Kalwarii w najdoskonalszy sposób uczestniczyłaś w Jego Ofierze pierwszej Mszy św., Ty któraś się stała dla nas wszystkich wzorem, jak mamy brać udział w Boskiej Ofierze Twego Syna — Pani nasza, Orędowniczko nasza, Pośredniczko nasza, wspomóż nas wszystkich, abyśmy mogli godnie wraz z Tobą stać pod Krzyżem Pana Naszego Zbawiciela Jezusa Chrystusa i uczestniczyć w Przenajświętszej Ofierze. Na wstępie Mszy św., gdy Kapłan u stóp ołtarza pochylony, ze skruchą odmawia „Confiteor” (spowiedź powszechną), bijmy się i my w piersi, by móc z czystym sercem uczestniczyć w tych niepojętych tajemnicach śmierci i zmartwychwstania Chrystusa, jakie Msza św. wyraża, by przeżywać z największą miłością główne części Przenajświętszej Ofiary; jakimi są: Ofiarowanie, Przeistoczenie, Komunia.

OFIAROWANIE

Po Ewangelii, na patenie, składa Kapłan hostię (chleb), która za kilka chwil stanie się żywym Ciałem Chrystusa. Na patenie obok hostii, złóżmy siebie, ofiarę z naszego rozumu, z naszej woli, naszej miłości własnej, oraz całodziennej pracy. Następnie wlewa kapłan wino do kielicha, które za chwil kilka stanie się Żywą Krwią Chrystusową, wylaną dla naszego zbawienia. Do wina dolewa kapłan kroplę wody, a jak mówi sobór w Tibour, woda ta przedstawia wiernych, a przy Komunii św. będziemy tak zatopieni w Jezusie, jak ta kropla wody w winie. Do kielicha złóżmy nasze wysiłki, trudy, przezwyciężenia w dążeniu do doskonałości, wszystkie ofiary, pokuty, cierpienia i krzyże i dobre postanowienia, których nie potrafimy dotrzymać bez zaparcia siebie i ofiary. Chrystus Pan przestał już cierpieć, a za to mistyczne Jego członki, wierni muszą teraz ofiarowywać swoje cierpienia w zjednoczeniu z Męką Chrystusową. Jest to właśnie dopełniać, co nie dostaje Męce Chrystusa, tak jak kropla wody traci w winie swój smak i swój kolor, tak cierpienia nasze tracą swą ludzką słabość, a nabierają smaku, koloru i wartości Boskiej Ofiary Syna Bożego i w niej giną. Teraz rozumiemy cel cierpienia, nie urońmy ani kropelki z tych drogocennych skarbów, wszystkie zbierajmy do kielicha, by złączone z Przenajdroższą Krwią Zbawiciela stały się okupem dla zbawienia dusz, a Bogu przynosiły chwałę. Kapłan podnosi kielich w górę, robi nim znak Krzyża św. i modli się. Następnie prosi Ducha Świętego o błogosławieństwo: „Veni Sanctificator, omnipotens Deus…” Przyjdź Poświęcicielu, wszechmocny Boże i błogosław te ofiary świętemu Imieniowi Twemu przygotowane.

Bez pomocy Ducha Świętego nic nie możemy. On jest motorem, siłą, tym węzłem, który jednoczy duszę naszą z Chrystusem. Uczestniczymy w życiu Chrystusa tylko przez Ducha Świętego. Duch Święty jest Duchem Chrystusa, On kierował czynami Zbawiciela. Czyta my u św. Pawła: „Chrystus przez Ducha Świętego samego siebie ofiarował niepokalanym Bogu”. (Żyd. VIII, 14). Częste wzywanie Ducha Świętego i wsłuchiwanie się w Jego natchnienia konieczne jest w życiu wewnętrznym. Prośmy Go o jak najpełniejsze złączenie nas z Chrystusem, zwłaszcza w czasie Przenajświętszej Ofiary. Często w ciągu dnia, wzywajmy pomocy Ducha Świętego, Uświęciciela dusz naszych.

Przy Ofiarowaniu prośmy Chrystusa, byśmy przy przeistaczaniu chleba stali się jedną Hostią z Jezusem, abyśmy stali się żertwą godną, by była ofiarowaną wraz z Jezusem i przez Jezusa na chwałę Ojca. — Gdy w tym duchu modlić się będziemy f uczestniczyć w Ofiarowaniu, Jezus powoli przeistaczać będzie duszę naszą w Siebie. Żyjąc ofiarą i duchem zaparcia się siebie, stawać się będziemy coraz bardziej Jezusem. — Chrześcijanin to drugi Chrystus. O Serce Maryi, ty samo ofiaruj mnie Jezusowi, abym się stał czystą żertwą Jego.

PRZEISTOCZENIE

Przez moc słów sakramentalnych, które wymawia kapłan nad hostią, (chlebem) i winem: „To jest Ciało moje…”, „To jest Krew moja…”, Chrystus dokonuje przeistoczenia chleba i wina w Ciało i Krew Swoją. Chrystus czyni się obecnym rzeczywiście i istotnie, ze Swoim Bóstwem i Człowieczeństwem, pod postacią chleba i wina, ukryty przed naszym wzrokiem. Słowa sakramentalne, które kapłan wymawia, nie tylko czynią Chrystusa obecnym na ołtarzu, lecz przez nie dokonuje się ofiara. Gdy kapłan wymawia słowa: „To jest Krew moja” oddziela się w sposób mistyczny Ciało od Krwi. Na krzyżu ten rozdział był fizyczny i dokonał śmierci Zbawiciela. Po Zmartwychwstaniu Chrystus nie może umierać, przeto na ołtarzu rozdział Jego Ciała od Krwi jest mistyczny. Ten sam Chrystus, który złożył Swe życie w ofierze na krzyżu, składa je na ołtarzu, tylko w sposób odmienny. To mistyczne za bicie żertwy, w połączeniu z jej ofiarowaniem — stanowi prawdziwą ofiarę.

Korzystajmy z tych świętych chwil, by się łączyć ze stanem Duszy Chrystusa na krzyżu, w którym składa Swe życie w ofierze Ojcu, łączmy się z Jego miłością dla Ojca, z Jego zgadzaniem się na Wolę Ojca. Ofiarujmy Bogu Ojcu umiłowanego Syna wraz z Jego cierpieniami i zasługami, z nieskończonymi bogactwami, jakie zawiera Boskie Serce Jezusa; a wraz z Jezusem ofiarujmy siebie, jako ofiary uwielbienia, dziękczynienia, jako ofiary przebłagalne za swoje grzechy, za wielkie zbrodnie obecnych czasów. Niech następująca modlitwa św. Jana Eudes, założyciela Zgromadzenia Serc Jezusa i Maryi, dopomoże nam wejść w ducha, w jakim święci korzystali z tych drogocennych chwil:

„O mój Zbawicielu, w zjednoczeniu z Tobą i Twą świętą Ofiarą, złożoną Ojcu Przedwiecznemu, od daję się Tobie, by być na zawsze krwawą ofiarą Twojej świętej Woli, unicestwioną dla Twojej chwały i dla Ojca Twego. O mój dobry Jezu, połącz mnie z Sobą, przyciągnij mnie do Siebie, abym był ofiarowany z Tobą i przez Ciebie. A ponieważ ofiara ma być strawiona ogniem i zbroczona krwią, daj mi umrzeć samemu sobie, daj mi umrzeć dla grzechu, dla namiętności i dla wszystkiego co Tobie się nie podoba; racz mnie spalić i strawić świętym ogniem Twej Boskiej miłości; spraw aby całe moje życie stało się ciągłą, nieustanną ofiarą dla chwały, dla czci i dla miłości Twojej i Twego Ojca”.

Uprzytomnijmy sobie w duchu chwilę konania Chrystusa i stojącą opodal Matkę Najświętszą. Przeczyste Serce Maryi, przebite boleścią, bierze najpełniejszy udział w Ofierze Chrystusa i Odkupienia świata. W chwili konania Chrystusa Maryja rodzi nas do życia nadprzyrodzonego, do życia łaski, staje się nam Matką. Oddajmy się Niepokalanemu Jej Sercu i prośmy, aby, jak nas niegdyś za swe dzieci przyjęła, tak niech teraz przez Swoje Przeczyste Serce odnowi i odrodzi w nas Ducha Chrystusowego; by Chrystus Eucharystyczny, ofiarowujący się w bezkrwawej Ofierze, był naszą prawdą, drogą i życiem; by odnowić wszystko w Chrystusie (Efez. 1,10), to znaczy przepoić nauką Chrystusa nie tylko nasze życie osobiste, ale i życie rodzinne, życie społeczne i narodowe. Wprowadzić Boga do wszystkich naszych spraw i trosk, dojść do pełnego rozwoju życia wewnętrznego, poświęcając wszystko bez zastrzeżeń w intencji, by wszyscy poznali prawdą, szli Drogą Chrystusa, żyli Jego życiem.

KOMUNIA

Komunia jest dopełnieniem, ukończeniem ofiary. Komunia przez sakramentalny kontakt łączy naszą duszę i ciało jak najściślej z Panem Jezusem i ma ten cel, abyśmy się stali jedno z Jezusem. Komunia z Jego Przenajświętszym Ciałem, które pożywamy, po winna przynieść jako owoc komunię z Jego duszą, z Jego Sercem, z Jego świętością, z Jego stanem Ofiary. Komunia, to zjednoczenie naszej woli, naszych pragnień, naszych dążeń, naszych myśli, naszych uczuć i miłości. Całe nasze jestestwo powinno być złączone z Chrystusem, aby On w nas, jakoby biorąc nowe życie, Swemu Ojcu ofiarował się i poświęcił, w nas Swemu Ojcu oddawał Chwałę, w nas miłował Ojca, i Jemu służył, i prowadził w ten sposób w nas i przez nas dalej to samo, co czynił za swego życia ziemskiego. Komunia święta przyniesie ten owoc w miarę nasze go usposobienia i przygotowania, z jakim się do Komunii św. życiem naszym przysposabiać będziemy. Komunia święta nie jest aktem jednej chwili, to tajemnica miłości, w której się skupia całe nasze życie. Miłość prawdziwa nie jest uczuciem, ale aktem woli, jest czynem. Jak Jezus się nam oddaje w Komunii, tak my mamy się oddać Jemu po Komunii, życiem ofiarnym, przez zaparcie siebie, ciągłym umieraniem naszej zepsutej natury, a przez miłość bliźniego, przez dobre słowa, dobry przykład, przez życzliwość, mamy promieniować Jezusem jednając dusze dla Niego, mamy nieść wszystkim Jezusa, rozdawać Jezusa. Dawać Jezusa najpierw tym wszystkim, nad którymi mamy pieczę, dawać Jezusa duszom grzesznym, duszom w pokusach, duszom opuszczonym, zasmuconym, zniechęconym, duszom niewinnych dzieci.

O Maryjo, łask wszelkich Przybytku, pomóż przyjąć Jezusa — pomóż dziękować.

Lecz zauważmy wreszcie, że koniec Mszy św. nie jest bynajmniej końcem ofiary. Życie wewnętrzne dobrego katolika, to życie ciągłej ofiary, to życie nieustannej naszej osobistej Mszy, Ofiarowania, Przeistoczenia i Zjednoczenia.

Oto nasz program, nasze postanowienie: z Przeczystym Sercem Maryi Niepokalanej Dziewicy, żyć miłością Eucharystycznego, Najsłodszego, Najukochańszego Serca Jezusa, zatapiając się w Jego Sercu zniknąć, unicestwić się, stać się Jego żertwą, Jego czystą Hostią, aby On, posługując się nami, jakby narzędziem, składał Bogu Ojcu chwałę, uwielbienie, dziękczynienie i zadośćuczynienie, by ratować dusze Krwią Jego Przenajdroższą odkupione, by przyspieszyć przyjście Królestwa Chrystusowego.

Modlitwa do Najświętszej Panny przed Mszą Św.

O Matko litości i miłosierdzia, Błogosławiona Dziewico Mario, ja nędzny i niegodny grzesznik, całym sercem uciekam się do Ciebie i błagam miłosierdzia Twego, abyś tak jak towarzyszyłaś Najsłodszemu Synowi Twemu wiszącemu na krzyżu, tak i mnie łaskawie towarzyszyć raczyła nędznemu grzesznikowi i wszystkim kapłanom, tu i w całym Kościele dziś ofiarującym, abyśmy wspomożeni łaską Twoją ofiarować mogli hostię godną i przyjemną w Obliczu Najwyższej i Nierozdzielnej Trójcy. Amen.

* * *

Ojcze Przedwieczny, w połączeniu z intencją i cierpieniami Niepokalanego Serca błogosławionej Matki Bolesnej Maryi na Górze Kalwaryjskiej, składam Ci ofiarę jaką uczynił z Siebie Samego Syn Twój Najmilszy Jezus Chrystus, a w tej chwili uobecni ją na tym Ofiaruję Ci Przenajświętsze Ciało i Krew umiłowanego Syna Twego, wszystkie zasługi Najsłodszego Serca Zbawiciela naszego, a wraz z Nim i przez Niego ofiaruję siebie, rozum mój, wolę, całą moją wolność, wszystkie cierpienia ciała i duszy, wszystkie wysiłki, prace, wszystkie chwile mojego życia i gotów jestem oddać życie moje dla chwały Twojej. Składam Ci tę ofiarę jako Bogu mojemu żywemu i prawdziwemu, aby Ci oddać cześć należną, jako Najwyższemu Panu i Stwórcy wszechrzeczy, które po najświętszej woli wszystko podlega, by Ci złożyć dziękczynienia za niezliczone dobrodziejstwa, przebłagać za liczne moje i całego świata grzechy, i tak uśmierzyć Twą znieważoną i karzącą sprawiedliwość, zło żyć całkowite wynagrodzenie za siebie, za Kościół św., za cały świat, za błogosławione dusze w czyśćcu, oraz ubłagać jak najwięcej łask dla całego świata. Amen.

Źródło: W Sercu Marii odrodzenie nasze : nabożeństwo ku czci Niepokalanego Serca Marii na pierwsze soboty miesiąca i na wszystkie święta Matki Najświętszej. Karmel Serca Jezusowego, 1947, Poznań.




Maryja – życie w Bogu

Kto chce opowiedzieć historię życia jakiegoś człowieka, zaczyna od narodzenia, a kończy na śmierci, bo i niczego więcej nie wie.

Inaczej jest, gdy się zapatrujemy na życie człowieka w świetle wiary. W tym świetle — życie człowieka nie tylko trwa nadal po śmierci, w krainie wieczności, lecz ono miało już dawno swój początek – przed jego poczęciem się, i przed narodzeniem. Człowiek bowiem nie spada tak sobie skądś prosto na ziemię; stwarza go Bóg, przede wszystkim co do duszy. A w Bogu nie ma ani wczoraj, ani dziś, lecz co z woli Jego dzieje się w czasie, to już od dni wieczności nosił w Swym umyśle i w sercu.

Malarz, chcąc namalować śliczny obraz Matki Bożej, najpierw długo wcześniej myśli i myśli o nim. Ten obraz w umyśle jego już gotowy, żyje, zanim po raz pierwszy pędzlem pociągnie. A gdy wykończy obraz, i chciałby powstanie jego opowiedzieć, to miałby wiele do mówienia, skąd i jak mu przyszła owa myśl, i co się działo w sercu, gdy sobie obraz najpierw w duszy niejako malował, i co chciał przedstawić. I to można by nazwać wstępem do historii obrazu.

To samo należy powiedzieć zwłaszcza o wszystkich, których Chrystus Pan odkupił, że oni mają swoją pierwotną historię, że od wieków żyli w myśli Bożej. Apostoł Paweł święty naucza: „Bóg Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa wybrał nas w Nim przed założeniem świata.“ Pewne jest, że i Królowa wszystkich Odkupionych i Wybranych, Matka Jezusowa, zanim jeszcze świat został stworzony, już żyła, istniała w duchu, w myśli, w sercu Bożym, a więc w wieczności Bożej ma swoją prehistorię.

Gdy idziesz sobie wąskimi ulicami miasta, niewiele zobaczysz; wstąp na wieżę ratusza, będziesz miał widok na całe miasto i na okolicę. Wstąp na wysoką górę, zobaczysz daleko więcej; zobaczysz, jak z dala nadciąga chmura burzowa, czego się ludzie nawet nie domyślają – a choć nie jesteś prorokiem, możesz im powiedzieć, żeby uciekali do domów, bo burza idzie. Im wyżej kto stoi, tym więcej naraz wzrokiem ogarnia.

Bóg stoi nieskończenie wysoko ponad wszystkimi stworzeniami, ponad wszystkimi wiekami; oko Jego obejmuje naraz wszystko, co było przed tysiącami lat, i co nastąpi po lat tysiącach. U Boga nie ma ani wczoraj, ani jutra, lecz jedno wielkie Dziś. Bóg nie potrzebuje czekać, aż się coś stanie, by to widzieć; widzi już z daleka, wie, jak i dokąd idzie.

Tak też Bóg w wieczności Swojej długo, długo wcześniej, przed stworzeniem świata widział, jak pierwsi ludzie na ziemi nie wytrwają w dobrym. Widział, jak grzech na podobieństwo dzikiego potoku zaleje ludzi, porwie ich z sobą w straszną przepaść nieszczęścia i tutaj i na wieki. Na widok tego wzruszyło się miłosierdzie Jego, i postanowił w sposób cudowny wyrwać ludzi z tego potopu nieszczęścia, znowu ich szczęśliwymi uczynić. Miało się to dokonać tak, że Syn Boży stanie się człowiekiem, i jako Bóg-Człowiek nauką Swoją, przykładem Swoim, czynami Swymi i łaską wybawi świat od grzechu, śmierci i piekła. To wyniszczenie się Syna Bożego we Wcieleniu, życie w ubóstwie, w pracach, śmierć okrutna i bolesna, to miało być ceną, za którą Odkupiciel świata miał ludzi z Bogiem pojednać, wysłużyć dla nich odpuszczenie grzechu i kary, wysłużyć łaskę, przyjaźń i dziedzictwo Niebieskie. Jednakże nie miał się, jak pierwszy człowiek, Adam, zjawić na ziemi jako człowiek dorosły, lecz jak wszyscy potomkowie Adama, narodzić się z najdelikatniejszego zaczątku i przez wszystkie przypadłości niemowlęcia i matki przechodzić.

Kto więc z wszystkich córek Ewy będzie ową Błogosławioną, która się ma stać Matką Bożą?

Król, szukając dla syna oblubienicy, nie może jej sobie stworzyć na zawołanie; może tylko rozglądać się po dworach książęcych, czy nie znajdzie stosownej panienki, i może wybrać najgodniejszą. U Boga było inaczej, gdy wyznaczał Matkę Synowi Swemu. Bóg nie potrzebował czekać, aż się Wcielenie Syna dopełni, a po tym rozglądać się, która z niewiast będzie najlepszą, najczystszą, najgodniejszą, i po tym ją wybrać i przyozdobić godnością Matki. Nie, Bóg już wcześniej to uczynił, sam ją stworzył i uformował sobie taką, jaka najdoskonalej będzie odpowiednią i godną Matką Syna.

Dajmy na to, że sławny architekt posiada nader kosztowny obraz Jezusa, cudo piękności, i rozmyśla, gdzie by ten obraz w kościele jakimś umieścić na ołtarzu. W tym celu mógłby obrać jeden z już istniejących kościołów, kościół najwspanialszy; albo też mógłby sam całkiem nowy na ten cel wybudować. I czyni to drugie. On sam układa wspaniały plan budowania: najpierw oznacza wielkość, piękność, ozdoby kościoła, wszystko, zanim położy pierwszy kamień węgielny. Następnie wybiera plac, urządza go stosownie, po czym rozpoczyna już samo budowanie, jak najściślej według nakreślonego planu. Gdy kościół stanie wykończony, obraz ów Jezusa postawi na ołtarzu najpiękniejszym.

Tak uczynił Bóg, co i wyznajemy i powtarzamy w owej modlitwie kościelnej: „Wszechmogący, wieczny Boże, któryś ciało i duszę najchwalebniejszej Panny Maryi za sprawą Ducha świętego przygotował, iżby się godnym Syna Twojego stała mieszkaniem…”

Otóż Bóg Ojciec i Duch święty Synowi Bożemu przysposobił, powiedzieć można, osobno uformował Matkę, z której się miał narodzić. Mówiąc po ludzku, do tego kościoła dla Syna Swojego obmyślił plan, najpierw w przedwiecznej Swej mądrości obraz Jej nakreślił, wszystkie ozdoby do godnego wyposażenia tej jedynej świątyni wcześniej oznaczył; plac, to znaczy, lud i pokolenie tego ludu i rodzinę pokolenia, z której miała pochodzić, On sam wybrał, a gdy przyjdzie czas, plan Swój wykona, i w boskiej Swej mocy i mądrości zbuduje ten kościół dla Syna. Matka Boża więc nie zostanie dopiero wybraną spośród córek Ewy żyjących w czasie, gdy się Wcielenie Syna ma spełnić; Ona już przed wszelkimi dziejami rodzaju ludzkiego wybrana i wyznaczona wcześniej, od najpierwszej chwili życia Swego, zostanie nadzwyczajnymi łaskami wyposażoną od Boga, żeby mogła być godną Matką Boskiego Majestatu Syna.

To więc pierwsze, co wiemy o Matce Bożej, — Jej przedwieczne przeznaczenie, przedwieczne wybranie, zanim ludzie zostali stworzeni. Ów obraz, który, że tak powiem, stał przed oczyma Bożymi, możemy sobie w głównych za rysach przedstawić: obraz to cudny i wspaniały!

Tej więc czci najgodniejszej osobie Ojciec przedwieczny jednorodzonego Syna Swego, którego Sobie zrodził z serca Swego, współistotnego, i którego jak Siebie samego miłuje, odda w ten sposób, że jeden i ten sam będzie przyrodzonym, naturalnym Synem Boga Ojca, oraz Synem Panny. Bo Panną będzie i pozostanie zarazem Matką – cud jedyny, i nie będzie już drugiego podobnego na świecie. Dlatego też Ona będzie jedynie i wyłącznie dla Boga, od samego początku Bogu oddana, poświęcona i uświęcona, więc też wolną od wszelakiej i najmniejszej zmazy grzechowej, i nic nie może być w Niej takiego, co by się najświętszym oczom Pana Boga nie podobało. Z tej też przyczyny „książę tego świata“, szatan, nie będzie miał żadnej naprzeciw Niej mocy, i owszem, Ona to będzie tą, która go zwycięży. Z jednej strony jako stworzenie, z drugiej jako Matka Stworzyciela będzie węzłem pomiędzy stworzeniem a Stwórcą. Jako arcydzieło Boże Ona w stworzeniu pierwsze zajmie miejsce, na pniu rodzaju ludzkiego będzie najszlachetniejszym kwiatem, będzie różą duchowną, niebieską; a jako Matka Króla Nieba i ziemi będzie Panią i Królową wszystkiego, co tylko do królestwa Syna Jej należy.

Ponieważ Boskie Jej Dziecię będzie zbawieniem, będzie Odkupicielem całego świata, więc już dlatego w sposób całkiem nadzwyczajny stoi Ona w najściślejszym stosunku do wszystkich, którzy są odkupieni. Według rady Bożej jednakże Ona sama w sposób jedyny razem ze swym Synem przyłoży się do zbawienia ludzkiego. Przykład Jej, modlitwa Jej, całe Jej życie, boleści i śmierć Jej zjednoczą się do tego dzieła wspólnego z przykładem, modlitwą, życiem, męką i śmiercią Syna. Ona Syna, którego weźmie od Boga, odda znowu Bogu dla zbawienia ludzi; dla ich zbawienia będzie Go karmiła, wychowywała, na końcu na śmierć Go ofiaruje. Syn będzie Ojcem duchownym Odkupionych, a Ona Matką Odkupionych. I dlatego Bóg da Jej serce matki nie tylko dla Syna, lecz i dla Odkupionych przez Syna. A kiedy Syn będzie Głową duchowną nowej Bożej Rodziny, Matka Jego będzie jej Sercem. Tak więc będzie nierozerwalnie i najściślej złączoną, ze swym Synem i z całą odkupioną ludzkością. Aniołowie będą się Jej kłaniali jako swojej Królowej, ludzie będą Ją pozdrawiać jako „przyczynę swojej radości”, grzesznik będzie się do Niej udawał jako do swej „ucieczki” i „pośredniczki”, sprawiedliwy będzie Ją pozdrawiał jako „słodkość życia” i „jako swą nadzieję”, a piekło drżeć będzie na Jej imię. A imię tej po trzykroć przedziwnej Matki będzie: MARYJA.

Oto jakby z dala widziany obraz Matki Bożej, który Mądrość Boża nakreśliła przed wiekami. Gdy się Bóg zabierał do tworzenia światów, przed oczyma Jego stał Bóg-Człowiek i Matka Jego. I od dnia, gdy stworzył pierwszych ludzi, byli mu obecnymi, i przy kierowaniu dziejami świata nie tracił ich z oczu.

Tak oto Maryja, zanim w życie wstąpiła, żyła już od dni wieczności i w tysiącach lat, w myśli i w planach Boga, a jak Pismo mówi, w „drogach Jego.”

Teraz już nieco zrozumiemy. Prawie we wszystkie uroczystości Maryi, w Brewiarzu i w Lekcjach Mszy św. podawane są ustępy z Pisma św. — dziwne zaprawdę! które najpierw odnoszą się do przedwiecznej Mądrości, to jest, do Słowa Bożego, Jezusa, a które Kościół stosuje do Maryi. I oto w duchu, w rozumieniu Kościoła Ona sama, Maryja, opowiada Swą, rzekłbyś, prehistorią, Swe życie w Bogu przedwieczne. Z wiarą i nabożeństwem posłuchaj tej opowieści:

„Pan mnie posiągł na początku dróg swoich, pierwej, niźli co uczynił z początku. Od wiekum jest zrządzona, i z starodawna, pierwej, niźli się ziemia stała. Jeszcze O „nie było przepaści, a jam już poczęta była. Ani jeszcze źródła wód były wyniknęły, ani jeszcze góry ciężką wielkością były stanęły, przed pagórkami jam się rodziła. Gdy gotował niebiosa, tamem ja była. Gdy pewnym porządkiem i kołem otaczał przepaści, gdy niebiosa utwierdzał wzgórę, i ważył źródła wód, gdy zawieszał fundamenty ziemi, z Nimem była, wszystko składając, i kochałam się na każdy dzień, igrając przed Nim na każdy czas, igrając na okręgu ziemi; a kochanie moje być z synami człowieczymi” (Przyp. 8, 22—31.)

To pierwsza niejako karta, pierwszy wielki rozdział w historii Matki Bożej, a więc i Pani naszej, wielkiej Matki Rodziny Chrystusowej. Na obrazie, który masz przed sobą, widzisz u góry Boga Ojca, jak oto co dopiero stworzył słońce, księżyc, gwiazdy i ziemię; ale tak się wydaje, jakby to czynił od niechcenia — główna uwaga skierowana na Maryję. Maryja jest przy Nim i przed Nim. Stoi na kuli ziemskiej, ale wysoko sięga ponad nią do Nieba aż do Boga Ojca. Oczy Jej słodkie, łaskawe, dobrotliwe spuszczone ku ziemi; widać, że „kochaniem u Jej jest być z synami człowieczymi”. Ręce ku nim wyciągnięte, jakby wszystek świat chciała podnieść do serca Swego. Z rąk idą promienie błogosławieństwa na ziemię; słusznie, albowiem te ręce będą się tylekroć składały do macierzyńskiej za ludzi modlitwy, by im uprosić u Boga łaskę i zmiłowanie, błogosławieństwo i zbawienie.

Wspomniałem, że i ty, chrześcijański czytelniku, jesteś cząstką tej przedwiecznej historii Matki Bożej. To prawda. W przedwiecznej Radzie Bożej odkupienia ludzi przez Syna, byłeś i ty objęty; i ze względu na ciebie chciał Bóg dać Synowi Swemu Matkę, i chciał, żeby ta Matka Odkupiciela twojego i dla ciebie miała serce macierzyńskie, z Synem Swym współpracowała, modliła się, cierpiała i ofiarowała i dla twojego odkupienia; chciał, by i tobie była „przyczyną radości”, „bramą niebieską“, „Królową“ twoją.

Według przedwiecznego planu Bożego była więc Maryja wybrana i dla ciebie, a więc po Synu Jej, Zbawicielu twoim, Jej przede wszystkim masz do zawdzięczenia zbawienie. Za tym idzie, że Bóg w Trójcy jedyny chce, byś Maryję przyjął jako taką, jaką ci jest daną od Boga, że masz mieć dla Niej serce i uczucia synowskie. Zapoznaj się więc jak najdokładniej z Jej życiem, z Jej godnością, z Jej przykładem, z Jej sercem macierzyńskim; przytul się do Niej jako chory do uzdrowienia chorych, jak wierny sługa do swej Pani, dobry uczeń do swej Mistrzyni, poczciwe dziecko do swej matki.

Niedawno czytałem książkę, i zauważyłem, że w niej była mowa o uszanowaniu, o CZCI Boga dla Maryi. W pierwszej chwili zdziwiła mnie ta mowa, ale czytając dalsze objaśnienie, uspokoiłem się zupełnie. Do istoty czci należy: z wielkim uszanowaniem i z wielką miłością myśleć o świętości. Można zatem mówić o owej czci Pana Boga, albowiem Bóg przed wiekami z miłością myślał o Maryi, gdyż Ona jest dziełem Jego, On sam wyniósł Ją tak wysoko i tyle godną miłości uczynił.

Możesz i masz wysoko cenić godność, wielkość i świętość, do której Ją Bóg wybrał, i możesz Ją dlatego miłować. Jakżeby to miało nie podobać się Bogu, czcić i kochać tej, którą On sam tak czcigodną uczynił? I owszem, to się musi nie podobać, jeśli ktoś tego nie czyni. Na czym się ta cześć, to nabożeństwo zasadza, dowiesz się w dalszym ciągu.

Tymczasem niech sama Matka Boża powie, czego żąda i co za takie nabożeństwo obiecuje.

W owym miejscu Pisma świętego, z którego przytoczyłem słowna o przedwiecznym w myśli Bożej poczęciu Maryi, Matka Boża przemawia do Swoich czcicieli jakby w jakimś kazaniu. Złote to słowa jako wyraz przedziwnej miłości macierzyńskiej, więc trzeba słuchać nabożnie i kłaść je sobie do serca.

Oto co mówi:

„Pychą i hardością, i drogą złą, i ustami dwujęzycznymi brzydzę się.“

„Moja jest rada i prawość, moja jest roztropność, moje jest męstwo.“

„Ja miłuję tych, którzy mnie miłują, a którzy rano czują, do mnie, znajdą mnie.“

„Przy mnie są bogactwa i sława, pyszne majętności i sprawiedliwość.”

„Na drogach sprawiedliwości chodzę, w pośrodku ścieżek prawa, abym ubogaciła te, którzy mnie miłują, i skarby ich abym napełniła.“

„Teraz tedy, synowie, słuchajcie mnie: Błogosławieni, którzy strzegą dróg moich.“

„Słuchajcie ćwiczenia, a bądźcie mądrymi, a nie odrzucajcie go.“

„Błogosławiony człowiek, który mnie słucha, i który czuwa u drzwi moich na każdy dzień.“

„Kto mnie znajdzie, znajdzie żywot, i wyczerpnie zbawienie od Pana”.

W tym kazaniu Maryi najgłówniejszą rzeczą są te słowa: Synowie, słuchajcie mnie. Błogosławieni, którzy strzegą dróg moich.

Drogi Maryi można zobaczyć w Jej żywocie ziemskim. Najważniejszym więc, co trzeba czynić, z nabożeństwa ku Maryi, to rozważać, jak Ona tu „chodziła“. Wtedy zobaczysz, jak prawdziwie mówi: „Drogami złymi, drogami pychy i fałszu brzydzę się. I znowu zobaczysz Ją na drodze do Boga, by się z Nim w modlitwie zajmować; zobaczysz na drodze do jakiegoś szlachetnego dzieła, na drodze miłości bliźniego, na drodze sprawiedliwości i na drodze prawości.

Jednak nie wystarczy przypatrywać się Jej drogom. Trzeba za Nią iść. Mówi bowiem wyraźnie, że się należy dróg Jej trzymać, a więc naśladować Ją, i mówi, że tylko ci wezmą życie i zbawienie od Pana, którzy Ją „znajdą“.

Znajdziesz Ją, gdy pójdziesz za Nią wszędzie. Uczyniłbyś więc coś dla Maryi nader miłego a dla siebie pożytecznego, gdybyś zaraz teraz chciał się rozejrzeć i zapytać: A gdzie ja chodzę? Czy jestem na drodze Maryi? Ta droga — to wąska i stroma droga przykazań Bożych z ciasną bramą, która wiedzie do żywota. Czy też chodzę ja drogami „złymi“, ową szeroką drogą, którą wielu idzie, a której koniec to brama przestronna, a za nią otwiera się przepaść wiekuistego zatracenia?

Rzetelna na to pytanie odpowiedź przyniesie ci więcej pożytku, niż dalsze czytanie; więc przestań czytać, odłóż książkę na bok, a odpowiedz sobie na to pytanie.

Źródło: Franz Seraph Hattler SJ, Obraz naszej Matki. 1902. Język uwspółcześniono.




Wiara, nadzieja i miłość Maryi (2)

Jacek Woroniecki OP

WIARA MARYI

W OKRESIE TAJEMNIC BOLESNYCH

I w życiu Matki Najświętszej przyszła godzina kiedy Jej dusza miała być poddana najwyższej próbie. Cnoty teologiczne, którymi w całej pełni żyła, miały w tych chwilach dojść do najwyższego stopnia rozwoju po to, aby i nam służyć za wzór i za źródło mocy wtedy kiedy P. Bogu podoba się poddać próbom i nasze dusze.

Na tę próbę Maryja była od dawna przygotowana i słowami starca Symeona i niejednokrotnymi zapowiedziami własnego Jej boskiego Syna. Jak Apostołom tak i Matce swej musiał On nieraz mówić: iż potrzeba jest, aby szedł do Jeruzalem i wiele cierpiał od starszych i od doktorów i od przedniejszych kapłanów i był zabity i trzeciego dnia zmartwychwstał (Mat. 16, 21).

Pomimo jednak, że była Ona na to przygotowana, umysł nasz nie może sobie wyobrazić bólu i przerażenia, jakie musiało ogarnąć duszę Matki Bożej, gdy te groźne zapowiedzi doszły do urzeczywistnienia, gdy Syn Jej schwytany na modlitwie w Getsemani prowadzony potem od jednego trybunału do drugiego, ubiczowany i cierniem ukoronowany, wziął na plecy krzyż, na którym miał wkrótce zawisnąć, aby wszystkich pociągnąć do Siebie (Jan 12, 32).

I w duszy Maryi musiała w tych chwilach zapanować godzina i moc ciemności, w której wiara Jej doszła do największej swej doskonałości. Bo jak każda cnota — wedle słów św. Pawła — w słabości wykazuje się doskonałą (II Kor. 12, 9), tak samo i wiara: dopiero gdy umysł ogarną ciemności i siły jego przyrodzone zupełnie zaczną zawodzić, a on kieruje się tylko słowem Bożym i na prawdzie objawionej przez Boga opiera całe swe postępowanie, wtedy wiara jego dochodzi do pełni doskonałości jak ślicznie naucza z własnego i ze św. Teresy doświadczenia św. Jan od Krzyża.

I umysł Matki Najświętszej w czasie męki Jej Syna musiała ogarnąć całkowita ciemność, gdy idzie o światło przyrodzone, a jedynie tylko nadprzyrodzone światło wiary dawało Jej tę moc, która sprawiła, że z daleka brała udział we wszystkich poniżeniach i udręczeniach swego Syna, od Getsemani aż do pretorium Piłata, że później krok w krok szła za Nim po Jego drodze krzyżowej i że wreszcie mężnie stała podle Jego krzyża (Jan 19, 25) póki nie wyzionął ducha.

Z prawd wiary naszej jedna musiała w tej chwili ze szczególną siłą przeniknąć umysł Maryi, a był nią dogmat Odkupienia. Jak w chwili Zwiastowania cała Jej dusza skupiła się około tajemnicy Wcielenia, aby tymi słowami „niech mi się stanie wedle słowa Twego” dać na nią przyzwolenie i tym samym wziąć w niej czynny udział, tak teraz w czasie męki dusza Maryi skupia się około tajemnicy Odkupienia.

I tu także nie tylko wierzy Ona głęboko w tę tajemnicę, ale wierzy, że w dokonaniu się jej ma mieć swą cząstkę, wierzy, że Bóg żąda i teraz od Niej, podobnie jak w chwili Zwiastowania, dobrowolnego przyzwolenia, że jak w dokonaniu się Wcielenia tak i w dokonaniu się Odkupienia Ona jedna spośród całego stworzenia ma wziąć z pełną świadomością czynny udział.

Łatwo teraz przedstawić sobie do jakiego stopnia doskonałości dochodzi wiara Matki Bożej w czasie męki Jej Syna! Z jednej strony najsilniejszy sprzeciw wszystkich przyrodzonych władz i skłonności natury ludzkiej, zupełna niemożność zrozumienia przyrodzonym światłem rozumu jak może coś równie ohydnego mieć miejsce i straszny rozdzierający aż do dna ból serca macierzyńskiego. A ponad tym ten sam rozum oświecony błyszczącym gdzieś tam w głębi tej ciemni dogmatem Odkupienia nie przestaje powtarzać: niech mi się stanie wedle słowa Twego.

Nad całym tym buntem czynników przyrodzonych panuje całkowicie duch wiary. Pomimo ciemności, które zalegają Jej umysł i bólu, który przenika serce, Maryja wierzy, że na krzyżu odbywa się Odkupienie rodu ludzkiego; Ona w to wierzy i Ona tego chce, Ona chce w tym Odkupieniu współpracować Swym cierpieniem, bo wie, że Bóg się tego od Niej spodziewa, podobnie jak się spodziewał przyzwolenia na Wcielenie.

Z Jej wiary wypływa i Jej męstwo, które sprawia, że nie słania się, nie mdleje, ale, jak św. Jan daje nam do zrozumienia, przez cały czas trwania męki krzyżowej z niesłychaną mocą ducha stoi wedle krzyża.

NADZIEJA MARYI

W OKRESIE TAJEMNIC BOLESNYCH

Podobnie jak wiara tak i nadzieja Matki Bożej dochodzi w czasie męki Jej Syna do najwyższego stopnia napięcia i doskonałości. Była ona koniecznym następstwem tej wiary, która otwierała przed oczami Jej duszy niezgłębione przepaści miłosierdzia Bożego.

Idąc z daleka, zmieszana z tłumem za Chrystusem dźwigającym swój krzyż, a następnie stojąc tam na Golgocie podle tegoż krzyża, musiała sobie Matka Najświętsza przypominać te słowa swego Syna: albowiem tak Bóg umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał, aby wszelki, kto wierzy weń nie zginął, ale miał żywot wieczny (Jan 3, 16).

W świetle wiary w tajemnice Odkupienia jasnym Jej było, że oto w tym momencie Bóg daje światu największy dowód swego miłosierdzia, z którego ród ludzki czerpać będzie zbawienie aż do końca wieków. Więcej nawet, zdawała sobie Ona niewątpliwie sprawę, że i wszystkie łaski, które od początku świata spłynęły na ludzi, tu mają swe źródło, że i Ona sama nie jest wyjęta z tego kręgu promieniowania męki Zbawiciela, że wszystkie łaski tak obficie zlane przez Boga w Jej duszę, a nade wszystko łaska Niepokalanego Poczęcia udzielone Jej zostały już naprzód „przez wzgląd na zasługi Chrystusa”, jak to miał w 19 wieków później orzec Pius IX.

Miałoby się ochotę powiedzieć, że Matka Boża w czasie męki Syna miała jakby doświadczalne poczucie mistyczne Odkupienia i dla siebie osobiście i dla całego rodu ludzkiego i to nadawało Jej nadziei tę moc i pewność niezrównaną. Widziała Ona niejako, że te wielkie rzeczy, które Bóg dla Niej uczynił i które, chroniąc Ją od grzechu pierworodnego, wyniosły Ją ponad całą ludzkość, i Jej też dane były przez wzgląd na ten dar bezcenny, który oto tu w tych bolesnych chwilach Syn Jej składał z siebie Ojcu Przedwiecznemu.

Toteż w rozdzierającym bólu duszy nie brakowało i nuty wdzięczności za te wielkie rzeczy, które męka krzyżowa już przed wiekami Jej zdobyła, a wdzięczność ta wzmagała jeszcze nadzieję i ufność w to miłosierdzie bez granic, którego Bóg dawał na Golgocie najwyższy wyraz.

Nadzieja Maryi nie ograniczała się jednak do swych własnych potrzeb, ale obejmowała całą ludzkość, za którą ta krwawa ofiara była składana. Nim jeszcze padły z wysokości krzyża te znamienne słowa, które w osobie św. Jana oddawały Jej nas wszystkich jako prawdziwe dzieci duchowe, Matka Najświętsza obejmowała wszystkie dzieci Boże nie tylko swą miłością ale i nadzieją, ufając we wszechmoc dobroci Bożej względem rodu ludzkiego.

Tym bardziej otrzymawszy z ust Syna to oficjalne poniekąd zatwierdzenie w roli Matki tych wszystkich, za których On umierał, jakże gorąco musiała Ona zapragnąć dla nas wszystkich tego szczęścia wiecznego, które aż takiej zapłaty wymagało! A pragnienie to oparte na ufności w miłosierdzie Boże i na przekonaniu, że Bóg sam pragnie o wiele bardziej od Niej, aby wszyscy ludzie byli zbawieni (I Tym. 2, 4) utrwaliło w Niej aż do końca Jej ziemskiej wędrówki tę cnotę nadziei, która ma nam przyświecać jako najwyższy wzór tej cnoty przez całe nasze życie.

Jak swą wiarą tak i swą nadzieją u stóp krzyża Matka Najświętsza wysłużyła wszystkim swym dzieciom duchowym szczególną pomoc Bożą do uzyskania i praktykowania tych cnót teologicznych, będących zaczątkiem i podstawą naszego życia nadprzyrodzonego. Nie darmo zwracamy się do Niej ze słowami: Nadziejo nasza witaj. Zaiste Jej nadzieja stała się naszą nadzieją, z Jej nadziei winniśmy wszyscy czerpać wzmocnienie naszej, i w chwilach, gdy zacznie się ona chwiać, nie gdzie indziej jak w Jej macierzyńskim Sercu winniśmy szukać ożywienia i utrwalenia naszej ufności w miłosierdzie Boże. Do Niej wołajmy wtedy słowami Psalmisty: Tyś nadzieja moja, Tyś dział mój, w ziemi żyjących (Ps. 141, 6).

MIŁOŚĆ MARYI

W OKRESIE TAJEMNIC BOLESNYCH

Największym dowodem miłości na tym świecie jest życie swoje ofiarować za tych, których się miłuje i którym pragnie się służyć. Sam Zbawiciel tak wyraźnie to powiedział Apostołom w Swym ostatnim przemówieniu w Wieczerniku (Jan 15, 13), a i Matce Swej musiał to nieraz przed tym mówić, przygotowując Ją w ten sposób na wielkie chwile Swej ofiarnej męki i śmierci.

Toteż gdy nadeszły, zastały Ją gotową i do tego, aby się zgodzić na tę bolesną ofiarę śmierci Syna i do tego też, aby z Nią połączyć i własną ofiarę miłości.

Wiedziała Ona dobrze, że nie jedną tylko śmiercią męczeńską można Bogu złożyć ofiarę życia i że od ogromnej większości ludzi Bóg żąda ofiary życia przez codzienne spełnianie Jego świętej woli. Słowa Jezusa, ustanawiające Ją Matką św. Jana, a z nim i nas wszystkich, dały Jej jasno zrozumieć, że od Niej właśnie takiej ofiary Bóg żąda, toteż nie zawahała się jej złożyć w łączności z ofiarą Syna, która powoli spełnia się na krzyżu. Był to najpiękniejszy akt miłości, jaki stworzenie złożyło Stwórcy, a jego łączność z miłością Zbawiciela, w chwili gdy spełniał Swą krwawą ofiarę na Golgocie, nadawała mu wartości, większej niż cała miłość wszystkich stworzeń tego świata razem wziętych.

I nic w tym dziwnego. Miłość Maryi wypływała z duszy dziewiczej, nie skalanej żadnym grzechem, wolnej od skazy pierworodnej i od grzechu miłości własnej, tak często hamującej najlepsze poruszenia naszej duszy. Nic w Niej nie było, co by Ją wstrzymywało w czymkolwiek od całkowitego oddania się Bogu, a oddanie to doszło do szczytu na Golgocie, porwane ofiarną miłością Zbawiciela. Zaiste żądanie Boże, abyśmy Go kochali „ze wszystkiej myśli swojej i ze wszystkiej siły swojej“ (Mat. 22, 37; Marek 12, 30), spełnione tu zostało w takiej pełni i w takiej doskonałości, jakiej drugiego przykładu dzieje ludzkie nie znają.

Miłość ta obejmowała jednym aktem i Boga i wszystkich ludzi, których ten Bóg tak ukochał, że Syna Swego Jednorodzonego wydał na śmierć dla ich zbawienia. Nigdy głęboki związek między miłością Boga i miłością bliźniego nie został tak jasno stwierdzony, jak na Golgocie, ale widocznym był on tylko dla Matki Najświętszej, która jedna pojmowała całą doniosłość ofiary krzyżowej. I z tej więc strony miłość Jej doszła do szczytu doskonałości, rozciągając się do wszystkich ludzi, wszystkich czasów, przeszłych, teraźniejszych i przyszłych, i ofiarując Bogu Ojcu za nie serdeczny Swój ból macierzyński w łączności z męką Swego Syna na krzyżu. Tu mamy rację dlaczego Kościół pozwala nazywać Maryję Współodkupicielką rodu ludzkiego i Wszechpośredniczką wszystkich łask zbawienia. (PiusX., Benedykt XV).

Nie trzeba też myśleć, aby ta miłość Matki naszej Najświętszej w tych decydujących dla ludzkości chwilach była tylko jakąś miłością ogólnikową, obejmującą wszystkich ludzi razem, ale nie zatrzymująca się nad potrzebami poszczególnych jednostek. Przeciwnie, możemy być pewni, że z iście macierzyńską troskliwością myślała Ona najpierw o losie tych wszystkich, którzy brali udział w męce Zbawiciela, że wraz z Nim błagała litości dla Jego oprawców, „nie wiedzących co czynią“, że nie bez Jej udziału i dobry łotr i setnik uzyskali łaskę nawrócenia, że wreszcie Jej miłosna opieka uzyskała łaskę wytrwania u stóp krzyża i św. Janowi i św. Magdalenie wraz z innymi niewiastami.

Toteż gdy usłyszała zwrócone do Siebie słowa „oto Syn Twój“, zrozumiała bez trudu, że to idzie nie o jednego Jana, ale o wszystkich ludzi i że to wezwanie do objęcia roli Matki względem wszystkich ludzi jest ukoronowaniem przeczystej miłości Jej serca macierzyńskiego, umiejącej tak cudownie połączyć miłość Boga z miłością bliźniego.

c.d.n.

Źródło: Woroniecki J. (1939). Wiara, nadzieja i miłość w życiu Najświętszej Maryi Panny. Mariański Instytut Różańcowy.




Maryja i Przenajświętszy Sakrament

We wszystkim Maryja jest naszym wzorem, ucząc nas, jak mamy stawać się czcicielami w duchu i prawdzie.

O. Meschler tak opisuje pierwsze spotkanie Maryi z narodzonym Bogiem, który przyjął Jej – i tylko Jej – święte ciało:

“Maryja spędziła noc na modlitwie, Duch Św. zaś nadał Jej modlitwom tak potężny wzlot i tak pociągającą siłę nad sercem Boga, Jej Syna, że Ten spoczął nagle, jakby cud jaki, na skraju Jej szaty, czysty, jak świeżo spadły śnieg, piękny, jak anioł Boży, jednorodzony Syn Boga, a Jej Dziecię; spoglądał na Nią z majestatem Boga żywego, z głębią nieskończonej mądrości, z dostojną powagą Sędziego świata, z cichym smutkiem Odkupiciela, ze słodyczą i miłym wyrazem dziecięcia, z uśmiechem syna, który jest równocześnie Stworzycielem i Bogiem swej Matki. Spogląda na Nią, i płacze, i swe rączęta błagalnie ku Niej wyciąga, jakby prosił, by Ona Go przyjęła — On Bóg, opuszczony na tym świecie.

Maryja nań patrzy, pochyla Mu się do nóg, okrywa Go hołdem swego uwielbienia i miłości, wesela i współczucia i po raz pierwszy z nieskończonym zachwytem korzysta z prawa służby macierzyńskiej Zbawicielowi. Nie może się dość napatrzeć na piękność Jego oblicza, a wpatrując się weń, zostaje przekształcona w zupełnie nową czystość, świętość i podobieństwo z Nim.”

Ten sam żywy Bóg, w ciele i krwi Maryi, swojej Matki, jest obecny w Przenajświętszym Sakramencie.

Z Podręcznika do publicznej adoracji Przenajświętszego Sakramentu (1913):

“Synu, Jam Bóg twój i wszystko twoje. Ja, co mam stolicę na niebiesiech, zarazem zostaję u ciebie na ziemi w świątyni Mojej; ilekroć zechcesz, znajdziesz we Mnie życie i będziesz czerpał zbawienie od Pana twego. O synu! nie uczyniłem tego dla żadnego narodu.

Jeżelibyś mieszkał w dalekich krajach niewiernych i powiedziano by ci, że jest pewien naród, u którego raczy przemieszkiwać prawdziwy Bóg i że wszelki człowiek o każdej godzinie ma swobodny przystęp do Niego i może twarzą w twarz, z Nim rozmawiać, bez wątpienia zawołałbyś: o szczęśliwy i błogosławiony to naród, który ma takiego Pana Boga!

W uniesieniu ducha twego mówiłbyś zapewne: pójdę do takiego narodu i na własne oczy oglądam ten cud tak wielki. O jak miłe przybytki tego Boga! pożąda i ustaje dusza moja do przybytków Jego; wstanę i pójdę do Niego. Wyjdź, duszo moja z krainy twojej i od rodzeństwa twego; pójdź, a oglądajmy to słowo, które się stało; pójdź, ofiarujmy Mu złoto, mirrę i kadzidło.

Synu, oto stoję u drzwi twoich. Aby się stać uczestnikiem takiego szczęścia nie trzeba ci przebywać gór, ani przepływać morza, ani wychodzić ze swej krainy, ani też opuszczać rodzeństwa twego.

Zawsze ci wolny przystęp: żadnej nie masz straży, zawsze i o każdej godzinie wszystko gotowe dla ciebie; oczy Moje zwrócone i uszy nadstawione, serce nareszcie Moje otwarte. Przyjdź, pozwalam, przyjdź; pragnę cię widzieć, bo to rozkosz Moja być z tobą. Przyjdź, synu, bo oczekiwaniem oczekuję na cię, abym cię oglądał i wysłuchał prośby twoje; przyjdź do Pana twego, i oddaj Mu śluby twoje.

Przyjdź do źródła wytryskującego wodę na żywot wieczny, a bez żadnej zapłaty otrzymasz wino i mleko.

Przyjdź do Tego, co rozmnaża chleby na puszczy, a tłustością napełni się dusza twoja. Przyjdź nareszcie, synu, a napełnię cię dobrami; wyleję na łono twoje dobrą, nadobfitą i natłoczoną miarę łask Moich.”

O Panie! o Boże! jeżeli wolno tak powiedzieć, nad wyraz rozrzutny! o ja nieszczęśliwy, jeżelibym po tylu płomieniach miłości Twojej stygnął i nie chciał do Ciebie przystąpić! Któż kiedy słyszał? pozwalasz wstąpić do pałacu Twego mnie, com niegodzien, abyś wszedł pod dach mój, owszem nie tylko pozwalasz, ale wzywasz i zmuszasz.

O Panie! z największą gorącością ducha wypełnię wolę Twoją; pójdę, oglądam miejsce, gdzieś położon Ty, Król mój i Bóg mój!

O Panie! jakże mogę nie usłuchać wezwania Twojego i nie pójść do Ciebie, kiedy wspomnę z jaką to skwapliwością zbiegali się do Ciebie ludzie, w czasie Twojego ziemskiego życia. Kiedy pomyślę jak to śpieszyli do Ciebie ze wszystkich miasteczek Galilei. Judei i Jerozolimy.

Kiedy nareszcie czytam, że tak wielkie tłumy ludu koło Ciebie się cisnęły, iż trzeba było zdejmować z domów dachy, aby człowieka paraliżem rażonego postawić przed Tobą.

Tak, tak o Panie mój! co wieczór będę przychodził z Marią Magdaleną oglądać grób Twój (św. cyborium) gdzie Ty, prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek, z pokorą i miłością przebywasz.

Upadłszy na ziemię, będę Tobie cześć oddawał: wyznawał przed Tobą nieprawości moje i wysławiał święte imię Twoje; będę uwielbiał Cię i zanosił błagania i spodziewam się, że będę wysłuchanym; będę nareszcie kołatał, a na pewno otworzysz mi. O Boże mój! na tym pastwisku będziesz mną kierował, a na niczym mi nie zbędzie.

Tam się nauczę ścieżek sprawiedliwości Twojej; tam się oświecę, aby się nie lękać ziemskiego nieszczęścia; tam to nareszcie rózga Twoja i kij Twój staną się dla mnie pociechą.

Tam to otrzymam męstwo przeciwko wszystkim, co mnie dręczą i prześladują; tam to nareszcie otoczy mnie miłosierdzie Twoje i będzie mi towarzyszyło po wszystkie dni żywota mego, dopóki nie zamieszkam na wieki w niebieskim twoim domu.

Nie potrzebuję dowodzić, że Pan Jezus w Najśw. Sakramencie na cześć i uwielbienie zasługuje; bo któż nie przyzna, że niewolnicy winni czcić swojego Pana, uczniowie swojego Mistrza, podwładni swojego Króla, stworzenia swojego Stwórcę. Są jeszcze inne pobudki, które nas do tej czci skłaniają, a do tych należy naprzód upokorzenie się Pana Jezusa z miłości ku nam.

Nie ma tajemnicy, w której by się Pan Jezus tak głęboko uniżył, jak w Najśw. Sakramencie. W innych tajemnicach objawia obok poniżenia się Bóstwo swoje, — nawet na krzyżu widzimy Jego promienie, tak że ci sami, którzy Go ukrzyżowali, musieli wyznać: „Prawdziwie człowiek ten był Synem Bożym” (Mar 15,39); lecz w tej tajemnicy ukrywa nie tylko Bóstwo ale i człowieczeństwo swoje. Im głębsze zaś jest uniżenie się Pana Jezusa, tym większą winna być cześć nasza, bo dla nas właśnie Pan się uniżył.

Jednak na tym nie dosyć. Oprócz upokorzeń, którym Pan dobrowolnie się poddał, znosi jeszcze upokorzenia od ludzi, wręcz przeciwne pragnieniom Jego Boskiego Serca. Słowa Proroka: „Nasycon będzie urągania” (Jerem, III, 30), teraz dopiero spełniają się w całej prawdzie, bo ileż to zniewag poniósł: dotąd i ponosi Pan Jezus w Najśw. Tajemnicy.

Rzuć okiem na czasy ubiegłe, a zobaczysz domy Boże zbezczeszczone lub powalone w gruzy, przybytki wyłamane, ołtarze wywrócone, naczynia święte splugawione; zobaczysz o zgrozo! Ciało Pańskie świętokradzko zdeptane, rzucone w błoto, palone w ogniu, kłute nożami; zobaczysz kapłanów katolickich kryjących się w tajnych podziemiach, innych jęczących w więzieniach, innych mordowanych; przy ołtarzu, innych wleczonych na rusztowanie. Może te zbrodnie nie są tak częste: ale za to są inne i częste i wielkie, a tymi są Komunie świętokradzkie. Czyż bowiem może być większa zniewaga dla Pana nad tę, iż On Święty Świętych musi wchodzić do serca plugawego, w którym już szatan zajął mieszkanie. Powiadają Ojcowie święci, iż z całej męki nic nie było tak bolesne dla Zbawiciela ja ko Komunia pierwszego świętokradzcy Judasza. A jednak takich świętokradztw ileż się ustawicznie popełnia.

Lecz może za to wierni katolicy wynagradzają Panu obelgi doznane? Jedni wynagradzają, lecz inni wyrządzają nowe zniewagi, tym dotkliwsze, że pochodzą od przyjaciół. Zamiast czci i miłości odbiera od wielu lekceważenie i oziębłość; słusznie zatem może powtórzyć skargę Dawida: „Gdyby mi był złorzeczył nieprzyjaciel mój, łatwiej bym wytrwał” (Ps. 54), ale ty chrześcijaninie, przyjacielu i powierniku mój, któryś wspólnie ze mną słodkie pożywał pokarmy— ty o mnie zapominasz?! ty mną gardzisz?! to jest boleść nad boleściami.

Chcesz poznać, jak ludzie odwdzięczają się Panu Jezusowi, zajrzyj do ich wnętrza wtenczas, gdy stoją przed Jego ołtarzem; cóż tam zobaczysz? Oto myśli próżne, błąkające się, zajęte wszystkim tylko nie Bogiem, uczucia niskie, samolubne, ziemskie, często brudne, próżną ciekawość, chęć podobania się i zwrócenia na się oczu, troski o dom i gospodarstwo, czcze marzenia i plany; — słowem wszystko, prócz miłości Pana Jezusa. Lecz po cóż zaglądać do wnętrza, — wszakże nieraz widzisz w koś ciele ludzi stojących bez myśli, bez czucia, ziewających ze znudzenia, wodzących błędnie oczyma lub co gorsza prowadzących rozmowy i żarty; widzisz, jak wielu dzisiejszych mężczyzn z klasy wyższej wchodzi do kościoła jakby do teatru, bez najmniejszej oznaki czci, — jak wiele dzisiejszych kobiet małej wiary ledwie raczy głowę schylić podczas Podniesienia, — jak wielu dzisiejszych katolików nawet nie wie, w którym ołtarzu Najśw. Sakrament spoczywa.

Wszystkie te zniewagi, jakie P. Jezus w Najśw. Tajemnicy ustawicznie ponosi, winny dusze miłujące podwojoną czcią i miłością wynagradzać. Zapewne i ty do nich należysz, a więc poznaj sposoby uczczenia. Jeżeli chcesz należycie uczcić Przenajśw. Sakrament staraj się wyrządzane mu zniewagi wynagradzać przeciwnymi aktami.

Stąd gdy niewierni urągają, ty tym silniej wierz, a tę wiarę wyznawaj publicznie. Mianowicie nie wahaj się klękać w kościele, iść za procesją lub towarzyszyć Najśw. Sakramentowi niesionemu do chorego. Jeżeli zaś na ulicy spotkasz, kapłana z Wiatykiem św., oddaj Panu pokłon głęboki, nie zważając na szydzących. Wszakże dawniej książęta i cesarze mieli się za szczęśliwych, gdy mogli towarzyszyć Panu Jezusowi. Teodozjusz np., Książe Briancon, ilekroć usłyszał głos dzwonka, zwiastujący, że kapłan idzie z św. Wiatykiem, choćby to było o północy zrywał się ze snu i wychodził spiesznie z lampą lub pochodnią, aby ze czcią odprowadzić Najśw. Sakrament aż do do mu chorego. Cesarz Rudolf, spotkawszy raz kapłana staruszka idącego pieszo z Najśw. Sakramentem, wsadził go na konia, a sam służył za przewodnika. Podobne rysy czytamy o cesarzu Ferdynandzie II, Karolu II, królu hiszpańskim, Sebastianie, portugalskim i innych. A dziś, o mój Boże, lada chudy pachołek zadziera głowę i wielkim się mieni wobec Pana zastępów!

Gdy bezbożni bluźnią, ty tym głośniej czcij, nawet innych do tej czci zachęcaj, w tym celu odprawiaj Mszę św. albo jej słuchaj za wynagrodzenie zniewag, jakie Pan w tej Tajemnicy ponosi,— często padaj na kolana, nie tylko w kościele ale i w domu, mówiąc: Niech będzie pochwalony Przenajśw. Sakrament itd. ,— wpisz się do bractwa, mającego za cel ustawiczną adorację — bywaj na nabożeństwach, gdzie Najśw. Sakrament jest wystawiony, obchodź uroczyście całą Oktawę Bożego Ciała, a każdy czwartek poświęć czci Najśw. Tajemnicy.

Gdzie Judasze obrażają Pana świętokradztwem, ty Go przyjmij do serca czystego, przyjmuj często, przyjmuj z należytym przygotowaniem się i dziękczynieniem, a gdy nie możesz przyjąć sakramentalnie, przyjmij przynajmniej duchownie. Gdy źli znieważają kościoły nieskromnością, ty się w nich zachowuj z czcią i pokorą; niech rozkoszą twoją będzie bawić w przybytkach Pańskich i przyczyniać się do ich ozdoby. Stąd nie szczędź grosza na ich podźwignięcie lub upiększenie, a gdy nie możesz dać wiele, daj przynajmniej lampę, lub świecę, lub kwiatek, lub obrus, lub inną ozdobę — wszakże na to zdobyć się możesz. Św. Wacław, książę czeski, własną ręką uprawiał pszenicę i wino przeznaczone do Mszy świętej; święte królowe za wielki zaszczyt sobie poczytywały, gdy mogły ofiarować ornat lub inny przyrząd do kościoła.

Gdy oziębli i leniwi zapominają o Najśw. Sakramencie, ty o Nim myśl jak najczęściej, a zawsze z sercem wzruszonym, — chętnie o Nim czytaj, rozmawiaj i słuchaj, — gorąco za Nim tęsknij, pragnąc być jakby lampą płonącą przed ołtarzem. Jeżeli możesz staraj się wysłuchać codziennie Mszy świętej i nawiedzić Najśw. Sakrament; jeżeli nie możesz, zwracaj się przynajmniej w tę stronę gdzie Pan Jezus spoczywa, aby Mu przesyłać gorące westchnienia. Ojciec Baltazar Alvarez radzi przebiec duchem świat cały i zwiedzać wszystkie kościoły, w których przechowuje się Najśw. Sakrament, aby wszędzie oddawać cześć Panu często niestety opuszczonemu i zapomnianemu. Inny mistrz duchowny (o. Faber) radzi wpatrywać się często z uczuciem żywej wiary w Przenajśw. Sakrament, mianowicie gdy jest wystawiony na ołtarzu, bo ten rodzaj czci jest miły Panu i duszy korzystny. Święta Gertruda otrzymała zapewnienie od Pana Jezusa, że ilekroć ktoś spogląda pełen zapału i pobożności wejrzeniem na Hostię Najświętszą, tyle razy wysługuje sobie nowy stopień, w przyszłym zaś widzeniu Boga obdarowany zostanie wyłącznym i odpowiednim weselem duchownym, stosownym do ilości pobożnych i gorących wejrzeń na Przenajświętsze Ciało naszego Pana, albo stosownie do tego, ile razy czynić to pragnął, lecz uczynić nie mógł.

Na koniec czcij kapłanów jako żywe monstrancje Najśw. Sakramentu i miej nabożeństwo do tych świętych, którzy się szczególną czcią i miłością tej Tajemnicy odznaczali, a do których należał św. Tomasz z Akwinu, św. Paschalis, św. Filip Nereusz, św. Wacław, św. Teresa, św. Julianna.

„NIECH BĘDZIE POCHWALONY PRZENAJŚWIĘTSZY SAKRAMENT PRAWDZIWE CIAŁO I KREW” – Najświętszej Maryi Panny; Jej i tylko Jej.

Źródło: Wstęp: o. Maurycy Meschler (Najświętsza Maryja Panna, Wyd. Matris), treść: Podręcznik do publicznej adoracji Przenajświętszego Sakramentu, Sejny, 1913.




Dzieciństwo Maryi

Rene Marie de La Broise S.J.

Dzieciństwo Maryi jest istotnie wzorem, nawet dla dusz najbardziej posuniętych na drodze cnoty.

Mędrzec Pański mówi, że dojrzałość umysłu większą ma wartość niż sędziwa starość, a życie nieskalane więcej warte niż długowieczność. Taką była od pierwszych lat dojrzałość Maryi. Nigdy żadna wina uczynkowa, stwierdza to Kościół, nawet najdrobniejsza skaza powszednia nie uczyniła Ją mniej miłą w oczach Boga. To bezwzględne wyjęcie spod wszelkiej winy osobistej, jak i spod grzechu pierworodnego, było koniecznym ze względu na boskie macierzyństwo; a poczęcie bez zmazy było przygotowaniem do całego niepokalanego życia. Jednym ze skutków tego poczęcia w niewinności była absolutna harmonia wszystkich Jej władz, podporządkowanie namiętności i zmysłów pod panowanie rozumu.

Umysł Maryi bezustannie zajęty był Bogiem, wola zawsze w nim utwierdzona przez miłość silniejszą ponad wszelkie uroki rzeczy stworzonych.

Wreszcie była otoczona szczególniejszą pieczą zawsze czujnej Opatrzności Boga, który Jej użyczał ciągle przeobfitych łask swoich. Tyle pomocy zewnętrznej i wewnętrznej zapewniało Jej zupełne utwierdzenie w łasce, znacznie doskonalsze, niż to utwierdzenie częściowe, które Bóg dawał niektórym spośród wielkich świętych. Lecz ta szczęśliwa niemożliwość grzeszenia, a nawet odczuwania skłonności do złego, nie poddawała Jej żadnemu determinizmowi i nie była przeszkodą do zyskiwania zasług, bo nie usuwała żadnych warunków, koniecznych do tego.

Nie była Maryja wolna nawet od trosk i cierpień, nie znała tylko walki przeciw pokusom, płynącym z burzenia się namiętności. Ale odczuwała cały ten przykry i żmudny wysiłek, którego wymaga przyjęcie i znoszenie po Bożemu cierpień, umartwienie zmysłów, trudy pracy codziennej, a nade wszystko oczekiwanie tych cierpień duszy, które Jej Bóg przeznaczał. Co się tyczy wolności woli, posiadała ją taką jaką my; posiadała ją lepiej niż my, bo niebezpieczeństwo wyboru zła nie należy do istoty wolności, lecz przeciwnie jest jej niedoskonałością.

Wolność Jej była tym zupełniejszą, że żaden błąd, żadna nieświadomość, żaden niepokój zmysłów czy namiętności nie zaciemniał sadu Jej umysłu; jednym słowem była to wolność doskonała, która więcej niż nasza podobna do wolności Boga, wybierała w pełnym świetle i w pełnym opanowaniu siebie dobro, do którego dążyła. Choć Najśw. Panienka została uprzedzona tak nieporównanymi darami i łaskami, była jednak dzieckiem i pozostała nim tak długo, jak inni.

Lecz dzieciństwo Jej było, znacznie mniej niż u innych, jakimś zarysem tylko życia ludzkiego; było raczej tym dziecięctwem ewangelicznym, tak cenionym w królestwie niebieskim: stanem człowieka moralnie dojrzałego, który dobrowolnie zniża się i umniejsza, aby we wszystkim spełniać upodobanie Ojca niebieskiego.

Uległość, podrzędne we wszystkim stanowisko, ciągła zależność, tysiączne akty wyrzeczenia się, które inni spełniają, lub które im się czynić nakazuje, lecz wypełniają prawie bez zastanowienia, bez zasługi; to wszystko Maryja, będąc panią swej woli i swego sądu, przyjmowała i wykonywała całkowicie dobrowolnie.

Jeżeli tak radośnie i dobrowolnie przyjmowała »poniżenia«, to dlatego, iż była głęboko pokorna. Ta »bardzo prawdziwa znajomość siebie, która czyni człowieka nędznym we własnych oczach«, u nikogo nie osiągnęła tak wysokiego stopnia, jak u Niej. Ponieważ lepiej niż którykolwiek z wielkich ascetów, lepiej pod niektórymi względami, niż aniołowie w raju, którzy zapominając o sobie, śpiewają: »Święty, święty, święty« temu, który sam istnieje, widziała Ona, że nicość jest u podstaw każdego stworzenia; czuła niezmierzoną przepaść między sobą a Bogiem, a czując to, uniżała się przed najwyższym Majestatem Jego i składała Mu dzięki za niezliczone łaski, którymi Ją obsypał.

To Jej przyzwyczajenie, by patrzeć nieustannie na Boga i życie zatopione w Nim, tłumaczy nam Jej uczucia względem ludzi. Nie tylko Jej miłość gorąca, pełna delikatności, czujna, płynęła z Jej miłości ku Bogu; ale także z Jej pokory wobec Boga płynęła pokora w stosunku do ludzi. Tych, którzy podczas Jej młodych lat mieli władzę nad Nią, jak kapłani i pobożne niewiasty, uważała za przedstawicieli jedynego Pana i była uległa najmniejszym ich życzeniom, jako znakom woli nieba. Była pokorna nawet wobec towarzyszek.

Wywyższona przez Boga nad wszystkie dzieła Jego, sama nie czuła się wyższą nad żadne z otaczających Ją dzieci. Jakże mogłaby myśleć o wynoszeniu się ponad kogokolwiek, gdy tak głęboko uniżała się przed Bogiem? Kiedy ubogi czuje do głębi swoją nędzę i tylko o niej myśli, czyż zastanawia się nad tym, że jest może bogatszy niż wielu innych? Ponieważ Maryja posiadała większą niż inni świadomość swej nicości, była ze wszystkich najpokorniejsza; a ponieważ żywiej niż inni odczuwała wewnętrzną nędzę stworzenia, czuła się też jakby najmniejszą pośród wszystkich.

A im więcej lubiła rozważać własną niegodność, tym chętniej podziwiała u innych dary Boże; porównując zaś to, co w Niej było nicością, z tym co było łaską i cnotą u innych, uniżała się w duchu przed nimi. Zapewne, gdyby równocześnie widziała w sobie i w bliźnich to, co pochodziło od stworzenia i to, co od Boga, nie mogłaby po ogólnym osądzeniu uznać się za niższą; byłby to bowiem sąd fałszywy, a doskonałość Jej rozumu zabezpieczała Ją od wszelkiego błędu. Lecz mogła, rozpatrując sprawę tylko częściowo, porównywać nicość swej stworzonej natury z darami, które widziała w towarzyszkach — i nie wątpmy, że chętnie to czyniła. Ale czemu oglądać u siebie nicość a nie cnoty, u innych cnoty a nie nicość? W tym właśnie leży tajemnica, przemiły wdzięk, ukryta woń pokory. Stosownie do słów Pieśni Maryja była lilią, towarzyszki Jej cierniami – ale lilia miała ten niezrównany urok, że nie wynosiła się nad ciernie, że rozwijała się nieświadoma swej piękności.

(…)

Mogła więc kształcić się w Świątyni, mogła w pewnej mierze być pouczana. Prawdą jednak jest, że niezmiernie mało zawdzięczała swoim wychowawcom. Jej umysł był bowiem doskonały, a wiadomości zaczerpnięte z objawienia Bożego wspomagały Ją potężnie w zdobywaniu nowych wiadomości.

W takich warunkach uczyła się zapewne i pojmowała nie tylko z szybkością nie do uwierzenia, ale prześcigała tych, których zadaniem było Ją pouczać. Wszystko jednak wskazuje na to, że Najśw. Panienka ukrywała jak najstaranniej swoje nadzwyczajne postępy i starała się na zewnątrz okazywać, że postępuje jednakowym krokiem ze swoimi towarzyszkami. Postępowała głównie przez własne badanie, zastanawianie się i porównywanie rzeczy już Jej znanych, a wreszcie przez nieustanną pomoc światła Bożego. Mędrzec St. Testamentu powinien był niezmordowanie rozważać prawo i słowo Boże; takim też było zapewne ustawiczne zajęcie Maryi.

Wzrastała w poznawaniu Boga, Jego dzieł Opatrzności, Jego planów miłości względem dusz Izraela i rodzaju ludzkiego; wnikała w mądrość Jego przykazań, szczególnie najważniejszego z nich: przykazania miłości; wchodziła głębiej niż sam Dawid w uczucia pieśni świętych; śledziła w dziejach narodu żydowskiego i w prorokach wzmagające się przygotowania do królestwa Bożego.

(…)

Przepełnione tymi myślami serce Dziewicy, wynurzało się przed Stwórcą w pieśniach pochwalnych i żarliwych błaganiach. Modliła się za siebie; gdyż jest to powszechnym prawem, że choć Bóg uprzedza modlitwę naszą swoją łaską, chce jednak, byśmy przez modlitwę jednali sobie następne łaski i wzrost świętości. Ponieważ Bóg wezwał Maryję do najwyższej świętości, musiał użyczyć Jej daru modlitwy, jakiego nie posiadała żadna ludzka istota i znajdować upodobanie w tym, że dniem i nocą prosiła Go o wzrost w miłości Bożej. Modliła się za świat; błagając Boga, by przyspieszył godzinę jego odkupienia, a może w swej pokorze ofiarowywała się za niską służebnicę tej Dziewicy, która miała dać Mesjasza.

Kiedy Maryja zatapiała się tak w prośbach i wychwalaniu Boga, była nie tylko jednym z najświętszych i najmilszych Bogu członków rodziny ludzkiej, Ona już wyobrażała całą tę rodzinę. Jest to bowiem Jej rola równocześnie macierzyńska, królewska i kapłańska, aby nosić w samej sobie i symbolizować, przewyższając ją, całą wierzącą część ludzkości.

(…)

Porywy serca Maryi bardziej się podobały Bogu, niż całopalenia patriarchów i synów Aarona; przyspieszyły godzinę miłosierdzia i Nowego Przymierza. Arka Starego Przymierza nigdy nie spoczywała w Świątyni, wystawionej po powrocie z wygnania; a jednak dzisiaj, dzięki pokornemu dziecku, które się modliło na jej dziedzińcach, nowa Świątynia sławniejszą się stała, niż dawna.

Już symbol ustępował przed rzeczywistością: Świątynia posiadała arkę prawdziwą, w której lepiej niż za czasów Mojżesza i Salomona miał spocząć majestat Boga.

Źródło: Rene Marie de La Broise, Najświętsza Panna, Matris, 2021 [fragmenty, niektóre słowa uwspółcześniono].